Z szynką raz! to książka, w której Bukowski się obnaża. I to tym razem nie w żaden cielesny, lubieżny sposób. Obnaża się tak, jak to robił wielokrotnie w swoich wierszach. Zdradza się ze swoimi słabościami, ze swoim zachwytem, ze swoim żalem. Ciągle gra twardziela, ale bardziej niż w którymkolwiek innym utworze prozatorskim pokazuje też, że cierpi. Jest jak potwór, który nie potrafi się przystosować, jak stwór Frankensteina powołany do pozbawionego sensu życia, wiecznie odtrącony, niekochany, brzydki.
Henry Chinaski, wychowany jako jedynak przez rodziców opętanych obawą „co ludzie pomyślą”, biednych niemieckich imigrantów wiecznie udających kogoś, kim nie są, od małego wyrabia w sobie wstręt do wszelkiego fałszu. Od małego również pała spontaniczną sympatią do moralnych wyrzutków, tych, których rodzice kwitują słowami „obibok” i „opijus” – dziadka Leonarda i stryja Bena. „Jesteś bardzo ładny” – mówi chłopiec umierającemu na gruźlicę Benowi, a dziadek, mimo że śmierdzi mu z ust, jest „najpiękniejszym człowiekiem, jakiego widział w życiu”.
Mały Henry to dziecko wrażliwe i ciekawe świata. Choć dorastając uzbraja się w postawę „Mam wszystko w dupie”, między wierszami można wyczytać rozpaczliwą prośbę o uwagę i odrobinę miłości. Hank zauważa, że żadnego z jego rodziców nie ma na uroczystym zakończeniu ogólniaka – i jest mu przykro. Hank lepiej czuje się w mroku, „ponieważ słyszał od paru osób, że jest brzydki”. Hank cieszy się troską siostry Ackerman, „pierwszej osoby, która okazała mu odrobinę współczucia”. To z nadmiaru wrażliwości jego pociąg do butelki, to własną bezradność ukrywa pod maską twardziela i zabijaki.
Najbardziej poruszającą sceną tej książki była dla mnie ta, kiedy w wieczór balu na zakończenie szkoły Henry zakrada się pod salę gimnastyczną i zagląda do środka przez okno. Widzi piękne dziewczyny w długich sukniach, widzi eleganckich chłopców w smokingach, i nie prycha na ten widok z pogardą, nie wydaje mu się to wszystko kiczowate czy żałosne, przeciwnie, jest zachwycony. Czar pryska, gdy widok przesłania mu jego własne odbicie w szybie. „Twarz cała w krostach i bliznach, obszarpana koszula. Przypominałem jakieś zwierzę, które wyszło z dżungli zwabione światłem i zagląda w okno. Po co tam przyszedłem?”, i dalej: „Gdzie oni się nauczyli rozmawiać i tańczyć? Nie umiałem ani jednego, ani drugiego. Każdy człowiek umiał coś, czego ja nie potrafiłem” (s. 217).
Jednocześnie, może za sprawą własnych cierpień, jest bardziej wyczulony na krzywdę innych istot, choćby najmniejszych (nie może na przykład znieść sadystycznej radości, z jaką jego koledzy obserwują pożerającego muchę pająka). Może dlatego przyciąga wyrzutków, odmieńców, dziwaków, „ubogich, zagubionych i idiotów”, choć sam nie jest z tego do końca zadowolony, i daje temu upust w niewybrednych słowach: „Byłem jak kawał gówna, który wabi muchy, a nie kwiat nęcący motyle i pszczoły” (s. 171). Może dlatego do niego lgnęli – bo wyczuwali w nim tego, który współczuje.
Silne wrażenie robi też dziwny, zupełnie nie w stylu Bukowskiego fragment o wyzwaniu, jakie bohater rzuca Bogu – i budzi się, widząc wlepione w siebie ciemne, puste oczy. A gdy impulsywnie sięga po pudełeczko z cytatami z Biblii podarowane mu kiedyś przez babcię, wyjmuje karteczkę z napisem „Bóg cię opuścił”. Której nigdy wcześniej tam nie było, a później też znika bez śladu.
Jak na Bukowskiego przystało, nie może być jednak przez cały czas poważnie. Humor jest niezwykle istotnym – choć, mam wrażenie, trochę przez czytelników niedocenionym – elementem tej powieści. Dzięki temu czytanie Z szynką raz! to doświadczenie wręcz schizofreniczne, istna sinusoida śmiechu i wzruszenia, gwałtowne przejścia od spontanicznego śmiechu do spontanicznych łez.
Bo weźmy na to – rodzinny dramat, ojciec przyprowadza do domu inną kobietę i oznajmia że ją kocha, matka płacze, serce się kraje, a młody Hank komentuje: „Jak możesz kochać tę kobietę? Zobacz, jaki ma nos. Jak słoniowa trąba!”. W jednej chwili z uśmiechem śledzisz dyskusje małego Henry'ego z ojcem o Chińczykach którzy są żółci, bo piją własne siki, a zaraz potem łykasz łzy, bo zezowaty Dawid dostaje za nic cięgi kolegów i od matki. Czytasz rubaszne przechwałki licealistów, którzy „pierwszy raz się pierdolili, jak mieli cztery lata”, a chwilę później ze ściśniętym gardłem przeżywasz wraz z Hankiem gehennę jego walki z chorobliwym trądzikiem. Żałujesz wygłodzonego kundla o smutnych oczach, którego Chinaski spotyka na ulicy, a zaraz potem śmiejesz się, bo pies odchodzi, nie tknąwszy ofiarowanej mu kanapki z kiełbasą (komentarz: „Nic dziwnego, że przez całe życie miałem depresję. Źle mnie odżywiano”). To wręcz niesamowite, jak czasem na płaszczyźnie kilku słów, w dosłownie kilkuwyrazowym dialogu, Bukowski potrafi zawrzeć tak uderzeniową dawkę humoru.
Źródłem komizmu jest też – przynajmniej dla mnie – typowy dla Bukowskiego naturalizm, czyli te wszystkie opowieści o kiszkach pełnych kupy. Wpisuje się to w jego niechęć do wszelkiego ściemniania i udawania – na co nam eufemizmy, skoro każdy ma odbyt i wszyscy wiedzą, jak jest? W jednej ze scen Chinaski oburza się na wychwalaną wszem i wobec „zdrową, czystą woń świeżego potu” i zastanawia się, dlaczego nikt nie wychwala „zdrowej, czystej woni świeżego gówna”. Nie oszczędza nam też drobiazgowych opisów swoich pryszczy, po czym stwierdza: „Myśl, że noszę w sobie to całe świństwo, w jakiś makabryczny sposób mnie fascynowała” (s. 139).
Oczywiście Z szynką raz! ciekawi w dużej mierze ze względu na swoją autobiograficzność. Przy zachowaniu odpowiedniego dystansu – wszak pisarz to pisarz, nigdy nie wiadomo, gdzie kończy się prawda a zaczyna zmyślenie – można ją potraktować jako obraz dzieciństwa i dorastania samego Bukowskiego. Czytelnik staje się świadkiem wielu „pierwszych razów” bohatera (choć tego najważniejszego akurat się nie doczeka – aż do ostatniej strony Chinaski pozostaje prawiczkiem). Jest pierwsze picie („Nareszcie znalazłem coś dla siebie”), pierwsza fascynacja literacka – D.H. Lawrence („Nikt nigdy mi o nim nie mówił. Czemu go przede mną ukrywano?”), pierwsze opowiadanie (o niemieckim lotniku z I wojny światowej, który „pił i latał sam jeden”).
Powieść staje się też źródłem informacji o życiu w biednej dzielnicy w czasach Wielkiego Kryzysu, a następnie – w trakcie II wojny światowej. Chinaski błaznuje i drażni innych nazistowskimi hasłami, ale w gruncie rzeczy ma w nosie wojnę, jego wypowiedzi na jej temat są praktycznie powtórzeniem krytycznych uwag Céline'a, tyle że w bardziej dosadnej formie: „tylko po to tak się ćwiczyli, żeby im ktoś później odstrzelił jaja” (s. 193). To tylko jeszcze jedna machina zniewolenia, rolę autorytarnych rodziców przejmuje państwo, czyli, mówiąc językiem Buka, „z gówna w gówno, tylko jeszcze gorsze”.
A tytuł? Ile ludzi, tyle teorii. Mówią, że to nawiązanie do Salingera, bo Buszujący w zbożu, The Catcher in the Rye. Że chodzi o standardową kanapkę wciskaną amerykańskim dzieciom. Że bohater jest tłamszony przez rodziców i społeczeństwo jak szynka między dwiema kromkami chleba. I mają też inne, bardziej wydumane wyjaśnienia. A może tytuł w ogóle nie ma znaczenia? Mnie się podoba wersja z Salingerem. Zdławiona przez prozę życia, spętana nakazami i oczekiwaniami, ponadprzeciętna wrażliwość.

***
Ch. Bukowski, Z szynką raz!, wyd. Noir Sur Blanc, Warszawa 2015.
Za tak bardzo smutną i tak bardzo zabawną historię Frankensteina z Los Angeles dziękuję pani Joannie i Oficynie Literackiej Noir Sur Blanc.
Inne książki Bukowskiego na Literackich skarbach:
Faktotum
Listonosz
Fotografie:
[1] Motyw z okładki pierwszego amerykańskiego wydania Z szynką raz! / benchilada / Foter.com / CC BY-NC-SA
[2] t_buchtele / Foter.com / CC BY-NC-ND
[3] Okładka pierwszego amerykańskiego wydania książki, wyd. Black Sparrow Book, 1982 / Wikimedia Commons
[4] Okładka polskiego wydania książki, wyd. Noir Sur Blanc, 2015 / wydawnictwoliterackie.pl