Quantcast
Channel: Literackie skarby świata całego
Viewing all 363 articles
Browse latest View live

Czeskie skarby pod specjalnym nadzorem (1): Czeska jesień

$
0
0
Zaczęło się! Jesień w pełni, na drzewach kolorowo, mamy więc ten okres w roku, kiedy na rynku wydawniczym najintensywniej. Osobiście wolę nie śledzić premier, bo moje półki uginają się od książek, które już dawno temu powinnam przeczytać, i z tego też względu nie lubię blogowych zestawień wydawniczych zapowiedzi.

Ale jest jeden wyjątek – literatura czeska.

Pomyślałam więc, że ten „zapowiedziowy” trend mogę po swojemu przetworzyć i wykorzystać. Bo nie znam miejsca, w którym pojawiałyby się zestawienia TYLKO czeskich premier. A wiem, że wśród moich czytelników są osoby, dla których taki czeski newsletter byłby bardzo pomocny. Niniejszym więc otwieram cykl „Czeskie skarby pod specjalnym nadzorem”. Na dobry początek – krótki przewodniczek, co czeskiego czytać tej jesieni. Świeżutki, na bazie informacji wprost od wydawców!

Niedawno ukazały się:



Tereza Boučková – Rok koguta 
(przeł. Olga Czernikow, wyd. Afera) 

Premiera jeszcze wakacyjna, ale przeczytałam dopiero niedawno, dorzucam więc do zestawienia. Bardzo osobista opowieść autorki o problemach wychowawczych z adoptowanymi synami. Rzecz kontrowersyjna – osobiście przeżyłam lekki szok, że ktoś potrafi pisać o intymnych sprawach, swoich i własnej rodziny, aż tak otwarcie. Recenzja wkrótce. 



Anna Bolavá – W ciemność 
(przeł. Agata Wróbel, wyd. Książkowe Klimaty) 

Klimatyczna, niepokojąca i bolesna książka z ziołami w tle, w której uwagę czytelnika zawłaszcza nietypowa główna bohaterka. Pod patronatem Literackich Skarbów Świata Całego. Moją recenzję można przeczytać tutaj, zaś tekst o autorce – tu


Miroslav Pech – Uczniowie Cobaina 
(przeł. Mirosław Śmigielski, wyd. Stara Szkoła) 

Historia pewnego dorastania, dorastania w latach 90., przy dźwiękach Nirvany, w alkoholowo-narkotykowym zamroczeniu. Humor i iskrzące dialogi, podobno – sama zacznę czytać w tym tygodniu!






Zapowiedzi:



Vladimír Macura – Guwernantka
(Guvernantka, przeł. Michał Kunik, wyd. Amaltea) 

Książka, która przenosi czytelnika do Wrocławia i Pragi lat 50. XIX wieku. Opowieść o Františku Ladislavie Čelakovskim, czeskim poecie epoki odrodzenia, oraz jego drugim małżeństwie, z młodziutką Antonie. W tle: poezja i odrobina XIX-wiecznej historii. 

Premiera: październik/listopad. 

Antonín Bajaja – Nad piękną, modrą Drzewnicą 
(Na krásné modré Dřevnici, przeł. Dorota Dobrew, wyd. Książkowe Klimaty) 

W tym wypadku przenosimy się do czasów nieco nam bliższych, bo do lat 50. XX wieku, na które przypadło dzieciństwo autora. Wspomnienia przywołuje on w listach do swojej o rok starszej siostry. Mimo szarej komunistycznej scenerii, która towarzyszyła ich dorastaniu, oraz represji, jakim poddana została ich rodzina, Bajaja znajduje w pamięci obrazy pełne barw, zapachów i dźwięków. To chyba będzie bardzo „moja” książka – miło mi więc zdradzić, że będzie to drugi patronat Literackich Skarbów! 

Premiera: listopad. 



Petra Hůlová – Macocha 
(Macocha, przeł. Julia Różewicz, wyd. Afera) 

Bogata w językowe eksperymenty (to w końcu Hůlová! patrz: Plastikowe M3) powieść-monolog. Tym razem narratorką jest pisarka, która od problemów życiowych ucieka w alkohol. Podobno książka-wyzwanie. Podobno żadna lekka lekturka do tramwaju. Podobno bardzo osobista. Nie mogę się doczekać! 

Premiera: koniec listopada. 



Ota Pavel – Puchar od Pana Boga 
(Pohár od Pánaboha, przeł. Mirosław Śmigielski, wyd. Stara Szkoła) 

Kolejny zbiór reportaży sportowych Pavla – ale, jak to u niego, w literackiej, bajkowej odsłonie. Skoro Pavel, musi być pięknie! 



Michal Viewegh – Ekomąż 
(Biomanžel, przeł. Mirosław Śmigielski, wyd. Stara Szkoła) 

Luźna kontynuacja Ekożony, i tym razem opowiedziana z perspektywy douli. Kolejna bardzo osobista (czy to przypadek, czy tak silna jest dziś u czeskich pisarzy potrzeba zwierzeń?), ekshibicjonistyczna wręcz powieść Viewegha. Jest humor, ale jest i dramat, bo pojawiają się tu takie autobiograficzne wątki jak pęknięcie aorty i śmierć kliniczna, których autor doświadczył w grudniu 2012. 



Irena Dousková – Taniec niedźwiedzia 
(Medvědí tanec, przeł. Mirosław Śmigielski, wyd. Stara Szkoła) 

Premiera, z której cieszę się szczególnie, ponieważ do tej powieści przymierzam się od dawna! Autorka przezabawnego Dumnego Bądźżesia napisała tym razem książkę zupełnie inną. O ostatnich miesiącach życia Jaroslava Haška, o atmosferze prowincji, gdzie ten czas spędził i o wielkiej samotności autora nieśmiertelnego Szwejka. To biograficzna opowieść, w której fakty przeplatają się z fikcją. 



M.M. Cabicar – Dítě školkou povinné 
(przeł. Mirosław Śmigielski, wyd. Stara Szkoła) 

Humorystyczne opowiastki ojca 3-letniej dziewczynki, które wcześniej zrobiły furorę w internecie. Lekka, urocza lektura.








Czesi w Polsce!

A jeśli chodzi o wizyty czeskich pisarzy w Polsce, spotkania, wydarzenia… Październik to oczywiście miesiąc krakowskiego Festiwalu Conrada, którego gościem jest w tym roku również Jan Němec, autor Historii światła. Wraz z węgierskim pisarzem László F. Földényim będzie on debatował na temat melancholii Europy Środkowej. Spotkanie odbędzie się w festiwalową sobotę, 28 października, o godz. 12:00 w Pałacu Czeczotki. Wcześniej Němec spotka się również z czytelnikami we Wrocławiu (wtorek 24 października, Klub Proza, godz. 19:00) oraz w Łodzi (środa 25 października, Dom Literatury, godz. 19:00).

W planach na przyszły tydzień w Krakowie są również spotkania z Ivanem Binarem, autorem Siedmiu rozdziałów z życia Václava Netušila (piątek 27 października, Księgarnia Kawiarnia Podróżnicza Bonobo, godz. 19:00; link do wydarzenia), oraz pewna urocza akcja poświęcona zmarłemu niedawno Petrowi Šabachowi (sobota 28 października, Hospůdka u NÁS, godz. 21:00; link do wydarzenia).

Taką mamy piękną jesień! Jak Wam się podoba?

W cyklu „Czeskie skarby pod specjalnym nadzorem” będę co kilka miesięcy zestawiała nadchodzące czeskie premiery, a także pisała o ciekawych literackich i nieliterackich wydarzeniach z czeską kulturą w tle. Wszelkie propozycje wydarzeń lub akcji, które mogłabym zaprezentować w cyklu, chętnie przyjmę! Można je przesyłać na adres: lit.skarby.swiata.calego@gmail.com.


Główna ilustracja: Benderish / Foter.com / CC BY-NC-ND
Okładki książek: polskie okładki Roku koguta, W ciemność, Uczniów Cobaina oraz Pucharu od Pana Boga pochodzą od wydawców. Pozostałe to okładki wydań czeskich, pobrane ze stron wydawców, księgarni internetowej Kosmas lub Miejskiej Biblioteki w Pradze. 

„Kuchenne rewolucje”, agenci i mięso – Festiwal Conrada 2017, dzień 1. i 2.

$
0
0
Październikowe literackie święto już się rozpoczęło! Tegorocznej jego edycji przyświeca hasło Niepokój, i niepokoju – w różnych formach – jak na razie w festiwalowych rozmowach rzeczywiście sporo. Zapraszam na relację z pierwszych dwóch dni tegorocznego Conrad Festival!

Tydzień rozpoczął się dla mnie znakomicie, bo doskonałym spotkaniem „Serce ciemności. Dukaj | Heydel | Świerkocki | Pindel”. Jacek Dukaj oraz doświadczeni tłumacze Magda Heydel i Maciej Świerkocki rozmawiali o Sercu ciemności– nowej, spolszczonej wersji Jądra ciemności, popełnionej przez Dukaja.

Pisarz zdradził, że pierwsza lektura dzieła Conrada była dla niego wielkim rozczarowaniem z powodu „sączącego się z niego styropianu językowego”. Kiedy jednak kilka lat później trafił na wersję angielską, zachwycił się utworem, doszedł więc do wniosku, że problemem jest polski przekład. Zafascynowany sposobem, w jaki oryginalny tekst oddziałuje na czytelnika, postanowił stworzyć dzieło w języku polskim, które nie byłoby zwykłym przekładem utworu Conrada, ale na poziomie wrażeń działałoby na czytelnika w analogiczny sposób – „robiłoby mu z mózgiem” coś podobnego, co oryginał. Nacisk kładł nie na wierne odwzorowanie tekstu, ale na intencje autora. Już na samym początku rozmowy zastrzegł jednak, że to rzecz bardzo arbitralna, nikt bowiem nie jest w stanie stwierdzić, czy intencje Conrada rzeczywiście były takie a nie inne.

Zaproszeni tłumacze przyznali zgodnie, że projekt Dukaja jest bardzo ciekawy, a Świerkocki przyznał, że jako tłumacza też często korci go, aby wyjść tak odważnie poza ramy oryginalnego tekstu. Magda Heydel spierała się jednak z autorem w kwestii celowości przedsięwzięcia. Tekst bowiem to dla niej przestrzeń przeżycia, zakodowanego w języku, nie ma więc potrzeby tak odważnych zmian. Uczestnicy spotkania mogli wyrobić sobie zdanie na ten temat, słuchając czytanego na głos tego samego fragmentu utworu Conrada w przekładzie Heydel i w wersji Dukaja. (Jeśli o mnie chodzi – wydaje mi się, że obydwa teksty robią podobnie duże wrażenie).

Maciej Świerkocki – który tak długo pozostawał w cieniu sporu Heydel-Dukaj, że tłumaczka w końcu poprosiła prowadzącego Tomasza Pindla, aby zadał mu jakieś pytanie :) – krótko przeanalizował fragment w wydaniu Dukaja. Orzekł, że jego zdaniem tekst Magdy Heydel jest czytelniejszy, ale wskazał kilka pięknych językowo rzeczy, które pojawiają się u Dukaja. Wskazał też również te, które go nie przekonały, jak określenie „Budda minus kwiat lotosu” („...a dzieci plus zapałki równa się pożar”) :).

Uczestnicy dyskutowali też o tym, jaki jest „język conradowski”, gdzie leży granica między przekładem a adaptacją oraz czy ma znaczenie, kto jest narratorem naszej opowieści. Gdy Dukaj zaczął zagłębiać się w istotę swojego działania, Magda Heydel skwitowała, że kiedy go słucha, ma niepokojące wrażenie, że jego eksperyment prowadzi do tego, by zlikwidować literaturę. Świerkocki nie zgodził się z tym i optował, by zakończyć spotkanie optymistyczną konkluzją – to nie koniec, a nowy początek literatury.

Zaraz potem w Pałacu Czeczotki zagościła Dorota Masłowska – rozpoczęło się wydarzenie „Polska śmieciowa. Spotkanie z Dorotą Masłowską”. Rozmowa dotyczyła przede wszystkim wydanego niedawno w formie książkowej zbioru felietonów Jak przejąć kontrolę nad światem, nie wychodząc z domu, a w roli prowadzącej wystąpiła Zofia Król, redaktor naczelna Dwutygodnika, na łamach którego pierwotnie ukazywały się felietony Masłowskiej.

O czym była mowa? M.in. o papce telewizyjnej, z którą Masłowska w ostatnim czasie intensywniej obcowała, jeżdżąc po Polsce w ramach promocji książki i korzystając z hotelowych telewizorów :). Komedie romantyczne, wydział kryminalny, reportaże o zbrodniach i disco polo – tak to ponoć w skrócie wygląda. Autorka wzięła pod lupę takie telewizyjnie hity jak Kuchenne rewolucje, Pierwsza randka i Azja Express :). Jak stwierdziła, programy te skrywają ogromne pokłady wiedzy o naszym społeczeństwie, „nawet jeśli od oglądania ich można się nabawić uszkodzenia mózgu” :). A skoro już mowa o polskim społeczeństwie – pisarka, odnosząc się w dalszym ciągu do tematu spotkania, stwierdziła, że nie rozumie naszej tendencji do śmiecenia, przy całym naszym uwielbieniu do piękna naszego kraju, czystych lasów, łąk i bocianów, które z taką mocą eksponowane są w reklamach piwa :).

Wątek obaw i niepokoju pojawił się i w tej rozmowie. Masłowska przyznała się do strachu przed tym, że przejmie podświadomie język głupich programów i disco polo. Niepokoi ją też to, co dzieje się z naszą świadomością, kiedy oglądamy seriale. Sama zaobserwowała u siebie, że ma wówczas poczucie że żyje i coś robi, tymczasem nie robi nic – leży na łóżku i gapi się na serial. „Przez to może przestać istnieć cywilizacja”.

Zwieńczeniem wieczoru było wydarzenie „Beksińscy na podsłuchu. Borchardt | Grzebałkowska | Łęcka | Piotrowska” na temat rodziny Beksińskich oraz najnowszych dzieł filmowych im poświęconych – Beksińscy. Album wideofoniczny Marcina Borchardta oraz Pars pro toto Katarzyny Łęckiej. W dyskusji uczestniczyła również Magdalena Grzebałkowska, której książka Beksińscy. Portret podwójny rozbudziła właściwie tak wielkie dziś zainteresowanie tą niezwykłą rodziną w Polsce.

Czy dystans był ważny przy opowiadaniu o Beksińskich? – pytała na wstępie Anita Piotrowska. Wszyscy goście zgodnie odpowiedzieli, że zasadniczy, ponieważ nadmiar emocji wykoślawiłby ich dzieła, mógłby sprawić, że zamiast rzetelnych obrazów powstałyby hagiografie. Grzebałkowska stwierdziła, że swoich bohaterów bardzo polubiła, ale jak odległych, na dłuższą metę denerwujących krewnych.

Do którego z członków rodziny jest im najbliżej? – drążyła prowadząca. Grzebałkowska nawiązała do jednego ze swoich spotkań autorskich, na którym prowadzący Mariusz Szczygieł zapytał ją, za którego Beksińskiego wolałaby wyjść za mąż, za ojca czy za syna. Bez wahania odpowiedziała, że za Zdzisia, bo to „sympatyczniak” i bardzo kochał swoją żonę. Tomkowi współczuła. Również pozostali goście najsilniejszą więź czuli ze Zdzisławem Beksińskim.

Nie dało się uniknąć wzmianek na temat głośnego filmu Ostatnia rodzina Jana Matuszczyńskiego. Goście w sposób powściągliwy, ale jednak krytykowali obraz ze względu na podkoloryzowanie niektórych postaci i wątków. Jak zauważyła Łęcka, zaprezentowana przed filmem uwaga „Historia oparta na faktach” to duża odpowiedzialność, sprawia bowiem, że ludzie zaczynają wierzyć w to, co widzą na ekranie. Wielu z nich, dodał Borchardt, nie widzi różnicy między filmem fabularnym a dokumentalnym, co jest niepokojące. Tymczasem Ostatnią rodzinę trudno traktować inaczej niż fikcję fabularną.

Drugi dzień festiwalu rozpoczęłam spotkaniem „Gdy pisarz nie jest najważniejszy. O agentach pisarzy”, w ramach którego Marcin Wilk rozmawiał z profesjonalnymi agentami literackimi – Magdaleną Dębowską i Marcinem Biegajem. Goście zdradzali tajniki pracy tej wciąż trochę tajemniczej w Polsce postaci, jaką jest literacki agent.

W odróżnieniu od autorów z Zachodu, polscy pisarze rzadko korzystają z usług agentów – nawet ci topowi. Z jednej strony jest to spowodowane zbyt jeszcze niskimi obrotami na polskim rynku książki (większości autorów zwyczajnie nie stać na to, by oddać sporą część tego, co zarobią, agentowi), z drugiej – zbyt małą świadomością. Pisarze nie wybiegają myślami w przyszłość, nie myślą za wiele o własnym wizerunku, sami też załatwiają wszelkie sprawy formalne związane z wydawaniem książek, i często na tym tracą. Tymczasem nawet najlepszy specjalista z wydawnictwa nie zastąpi agenta, który zawsze bezwzględnie staje po stronie autora, podczas gdy interesy wydawnictwa i autora bywają rozbieżne.

Magda Dębowska (jedna z właścicielek wydawnictwa Karakter) podzieliła się swoimi doświadczeniami z podwójnej perspektywy – zarówno agentki, jak i wydawcy. Przyznała, że wydawca czuje dużo większy respekt rozmawiając z agentem, niż prowadząc rozmowy bezpośrednio z autorem.

Jak wygląda sama praca agenta? Wielu z nich współpracuje z autorem już na etapie pracy redakcyjnej nad tekstem; kiedy tekst jest gotowy, agent szuka dla niego wydawcy – zwykle na rodzimym rynku, ale możliwa jest też sprzedaż od razu na rynek zagraniczny. Na znalezieniu wydawcy praca agenta jednak się nie kończy, tak naprawdę dopiero wtedy się zaczyna. To agent ustala z wydawnictwem kształt umowy, negocjuje najlepsze warunki, przez cały czas odpowiada za kontakt z wydawcą. Później zajmuje się również rozliczeniami. Jak przekonywała Dębowska, jest to bardzo mrówcza, żmudna praca, której pisarze bez agenta poświęcają minimum uwagi – co jest naturalne, mają się w końcu skupiać na pisaniu, ale przez to sporo tracą.

Prowadzący Marcin Wilk dociekał również, jak wyglądają relacje między autorem a agentem – czy są bardziej rodzinne, przyjacielskie, czy można do agenta dzwonić w środku nocy, żeby się wypłakać? :) Bardzo różnie – zdarzają się, owszem, tak zażyłe relacje, ale zwykle, zwłaszcza w dużych, profesjonalnych agencjach, nie ma na nie miejsca.

Poruszona została także kwestia, która zwykle interesuje ludzi najbardziej – pieniądze. Ile zarabia agent? Wszystko zależy od sytuacji, padła jednak liczba 10%, czyli 1/10 obrotów brutto związanych ze sprzedażą książki.

Konkluzja na koniec spotkania? W Polsce wciąż jeszcze zbyt mało ludzi rozumie, jak potrzebna jest osoba agenta literackiego. Przez wydawców najczęściej traktowany jest jak wróg, przez autorów zaś – jak kosztowna ekstrawagancja.

Po rozmowie o agentach powędrowałam do Pałacu Czeczotki na „Czy reporter może być zagniewany? Spotkanie z Maciejem Zarembą Bielawskim”. Polski reporter od lat żyjący w Szwecji mówił m.in. o publicystyce papierowej w dobie internetu, o błędach popełnianych przez reporterów, o polskiej szkole reportażu i obecnej sytuacji politycznej w Polsce.

Rozpoczął refleksją, że brak rzetelności i anonimowość internetu sprawia paradoksalnie, że publicystyka papierowa zyskuje na nowo na znaczeniu. Dobry reportaż zdefiniował w bardzo zwięzły, trafny sposób – musi uwodzić, ale nie zwodzić. Dlatego też nie ma nic przeciwko stosowaniu form typowo literackich w literaturze faktu, a także przeciwko wchodzeniu w głowy bohaterów, opisywaniu rozmów, których nie było się świadkiem – pod warunkiem jednak, że się do tego przyznamy; niedopuszczalne jest za to koloryzowanie i wprowadzanie czytelników w błąd.

Bielawski ma bardzo dużo wyrozumiałości dla młodych reporterów i czuł się w odpowiedzialności stanąć w ich obronie. Apelował, by szanować ich pracę, ponieważ jest bardzo trudna, oraz by przymykać oko na sporadyczne błędy i wpadki, które zdarzają się każdemu.

Jeśli chodzi o polską literaturę faktu, stwierdził, że jest w niej dużo manieryzmu, ale to „manieryzm epigonów”, który jest seksowny :). Dzięki temu te książki dobrze się czyta. Błędem młodych autorów są jednak próby imitowania temperamentu czołowych polskich reportażystów, tymczasem „nie da się być drugim Szczygłem, Baderem czy Tochmanem”. Sam podtrzymuje stwierdzenie z wywiadu sprzed kilku lat, że nie identyfikuje się z polskim reportażem, ponieważ to zupełnie inne teksty, niż pisze on. Polska szkoła reportażu kładzie nacisk na jednego, wyrazistego bohatera, u niego zaś tego nie ma. „Nie potrafię tak ładnie pisać” – stwierdził rozbrajająco.

Co do dzisiejszych przemian politycznych w Polsce – ponoć w Szwecji nie poświęca się im za wiele uwagi (większe obawy budzi to, co dzieje się w Stanach Zjednoczonych i Trump na czele państwa), jeśli jednak już, to przyjmuje się je ze zdziwieniem. Zdziwieniem, że Polska, która z takim zaangażowaniem walczyła o wolność za czasów Solidarności, wydaje się teraz z własnej woli tę wolność oddawać.

Ostatnim spotkaniem dnia była rozmowa z Olgą Tokarczuk wokół jej książki Prowadź swój pług przez kości umarłych oraz jej ekranizacji, Pokotu w reżyserii Agnieszki Holland („Kości umarłych. Spotkanie z Olgą Tokarczuk”). Wydarzenie literacko-filmowe nieoczekiwanie zamieniło się w dyskusję o ekologii, wegetarianizmie, mięsie i jego przyszłości, co nie do końca mi się podobało – ale, gwoli sprawiedliwości, stało się tak raczej za sprawą pytań publiczności niż prowadzącego czy samej pisarki.

Tokarczuk opowiedziała o tym, jak powstała wspomniana książka. Wszystko zaczęło się od tego, że jej sąsiadce zginęły ukochane psy. Wyobraźnia zaczęła pracować, pojawił się scenariusz z polowaniem, i tak zrodziła się cała historia, której główna bohaterka, Janina Duszejko, wzorowana była na nieżyjącej już dziś sąsiadce. Cała powieść powstała dosyć spontanicznie, w czasie sześciu miesięcy zagranicznego stypendium.

Dla autorki była to ważna książka – jak wyznaje, po raz pierwszy przydarzyło jej się, że po postawieniu ostatniej kropki rozpłakała się. Wiedziała jednak, że główna bohaterka jest dosyć dziwna, że dla wielu czytelników będzie odrzucająca, a historia wzbudzi kontrowersje. Prowadzący Michał Olszewski wskazał na podobieństwo do innej kontrowersyjnej literackiej postaci – Elizabeth Costello z powieści Coetzeego. Tokarczuk przyznała, że to trafny trop – książka Coetzeego zrobiła na niej duże wrażenie, a obydwie bohaterki to podobny typ starszej kobiety, zajmującej się ekologią i zwierzętami, ignorowanej przez społeczeństwo („stara wariatka”).

Kilka słów autorka poświęciła współpracy z Agnieszką Holland nad scenariuszem do filmu. Przyznaje, że podeszła do tego trochę naiwnie – ponieważ wiele osób mówiło jej, że Pług to niemal gotowy scenariusz, jej pierwsza wersja scenariusza bardzo silnie trzymała się literackiej wersji. Tymczasem film, jak zupełnie inne medium, wymaga opowiedzenia historii innymi środkami.

Zapytana o to, jak wybiera tematy swoich książek, odpowiedziała, że trudno mówić o „wybieraniu” – pisze po prostu o tym, co budzi w niej silne emocje, i gdyby spóźniła się z tematem polowań, prawdopodobnie napisałaby teraz książkę o przemysłowym chowie zwierząt, który jest skandalicznym zjawiskiem. Samo jedzenie mięsa określiła jako „okrutny luksus”, zaś wegetarian – jako ludzi religijnych (zgodnie z definicją religijności jako systemu samoograniczeń). Wyraziła również nadzieję, że w toku zmian, jakim w ostatnich latach podlega nasza wiara i nasza religijność, więcej uwagi poświęci się światu zwierząt i roślin.

Wątek mięsa zabrnął jednak w pewnym momencie w bardzo dziwne rejony… Ktoś z publiczności ciekaw był, co autorka sądzi o mięsie syntetycznym. Odpowiedziała, że nie może się go już doczekać i że jej zdaniem to rozwiązanie zupełnie fair, po czym roztoczyła wizję przyszłości, w której każdy ma w domu, trochę jak dziś mikrofalówkę, urządzenie do namnażania komórek, kupuje sobie te komórki w supermarkecie i w ciągu kilku dni wyhodowuje sobie piękny kawałek mięsa. A najlepiej by było, dodała, żeby można było wykorzystać własne komórki – dostalibyśmy pożywny, immunologicznie zgodny pokarm… ;).

Bardzo ładnie za to mówiła o ogrodach – że owszem, ma swój, ale mimo wszystko ogrody wydają jej się czymś sztucznym i nienaturalnym, odgradzane od dzikiej natury za płotem… Dodała też, że po tym, jak musiała otoczyć swój ogród siatką dla ochrony przed dzikami, dużo bardziej szanuje ten świat „po drugiej stronie siatki”. Podobała mi się też wizja nastoletniego człowieka jako ogromnego, rozgałęzionego drzewa (tyle marzeń, tyle możliwości!), które z czasem uświadamia sobie, że jest raczej drzewkiem bonsai :) oraz wizja pisarzy, podsunięta pisarce kiedyś przez Korę, jako małych bodhisattwów – pomagających ludziom zrozumieć świat i siebie.

W temacie zemsty – autorka wyznała, że niektóre reakcje na Pokot bardzo ją zaniepokoiły. Zarówno w książce, jak i filmie nie chodziło oczywiście o to, aby pokazać jakieś wzorce zachowań, by nawoływać do drastycznych rozwiązań. To trochę historia jak ze starego westernu, gdzie kibicujemy bohaterowi mszczącemu się za spalenie jego domu i zamordowanie rodziny, mimo że to, co robi, nie likwiduje cierpienia, ale jeszcze je pomnaża. W literaturze i filmie motyw zemsty jest w końcu bardzo silny, choć mścicielem jest zwykle mężczyzna lub piękna kobieta, nie staruszka; prezentowanie podobnych historii to sposób na badanie granic świata, ale w żadnym wypadku – pokazywanie, jak należy się zachowywać. Nic bowiem nie usprawiedliwia zbrodni. Silne reakcje na opowiedzianą historię wzbudziły niepokój autorki przede wszystkim dlatego, że nie chciałaby, by literatura przestała być dla niej przestrzenią wolności.

Czy spotkała w życiu dobrych, mądrych, skłonnych do dialogu myśliwych? Tak, odpowiedziała, ale nie ma ich w Pługu, w tej powieści bowiem widzimy wszystko oczyma Janiny Duszejko, która właśnie tak społeczność myśliwych postrzega. Tokarczuk opowiedziała jednak o tym, jak podczas kręcenia filmu chęć współpracy wyraziło lokalne kółko łowieckie (sic!) i o długich, ciekawych rozmowach z jednym z myśliwych. Chętnie dyskutował, nie zamykał się na opinie innych i autorka przyznaje, że często nie potrafiła odpowiedzieć na jego argumenty – a on z kolei na jej. Dziś jednak, przyznała ze smutkiem, po burzy, którą wywołał film, po zaostrzeniu nastrojów, pewnie nie chciałby już z nią rozmawiać. „Zapalił się ogień, zaraz może polać się krew” – stwierdziła, i tym niepokojącym akcentem zakończyło się spotkanie.

I tym akcentem również kończę pierwszą część festiwalowej relacji. W następnej – rozczarowujący dzień trzeci oraz przywracający nadzieję dzień czwarty. Wypatrujcie!

Weinstein, książki jak wino i małe miasta – Festiwal Conrada 2017, dzień 3. i 4.

$
0
0
Relacja z tegorocznego Conrada, odsłona druga! Dzień trzeci festiwalu opiszę bardzo skrótowo, bo żadne ze spotkań mnie nie porwało i notatek zrobiłam niewiele. Na pierwszy ogień poszła „Planeta Lem. Bereś | Gajewska | Orliński | Fiałkowski”, czyli dyskusja na temat życia i twórczości Stanisława Lema, z udziałem Wojciecha Orlińskiego, autora najnowszej biografii Lema, Agnieszki Gajewskiej (Zagłada i gwiazdy. Przeszłość w twórczości Stanisława Lema), Tomasza Fiałkowskiego (Świat na krawędzi. Ze Stanisławem Lemem rozmawia Tomasz Fiałkowski) oraz Stanisława Beresia (Rozmowy ze Stanisławem Lemem).

Rozmowa była dosyć chaotyczna. Zaczęło się od stwierdzenia, że Lem czuł się nieczytany i niedoceniony, później kilka słów o przyjaźni Lema z innymi pisarzami, jak Mrożek czy Błoński (krytykowali swoje utwory, ale nie psuło to ich relacji) oraz pytanie o to, dlaczego w pewnym momencie przestał pisać powieści (bardzo banalne wytłumaczenie – bo przestało go to zajmować). Następnie rozmowa zeszła na kwestię żydowskiego pochodzenia Lema i pogromu Żydów lwowskich, który przeżył, i ten temat zdominował spotkanie – mimo apelu Wojciecha Orlińskiego, by zmienić ton rozmowy na pogodniejszy :).

Prof. Gajewska, która jako pierwsza zajęła się tematem pogromu w twórczości Lema, mówiła o tragikomicznych opisach zagłady w Głosie Pana. Wszyscy dyskutanci byli zgodni, że to pierwsze spotkanie ze śmiercią w wieku 20 lat naznaczyło pisarza do końca życia, i stąd jego epizody depresyjne oraz powracające nocne koszmary. „Do końca życia nie wyszedł z szafy”, stwierdzili. Był więc geniuszem, który niósł na swoich barkach bardzo ciężkie brzemię – ale skrzętnie to ukrywał. I taka była chyba puenta spotkania.

O 16 w Pałacu Czeczotki zawitali debiutanci nominowani do tegorocznej Nagrody Conrada – Katarzyna Boni, Anna Cieplak, Natalia Fiedorczuk, Maciej Sieńczyk i Grzegorz Uzdański. I choć byłam bardzo ciekawa tego, co mają do powiedzenia młodzi autorzy, spotkanie okazało się zwyczajnie nudne, wydumane, przeintelektualizowane; jedyne naprawdę ciekawe pytanie padło dopiero ze strony publiczności.

Co mi zostało w głowie i na papierze? Wszystkie książki tegorocznych nominowanych mają ze sobą coś wspólnego – powstały z poczucia niepokoju, że sytuacja wygląda tak, a nie inaczej, trochę w obronie pewnych grup społecznych, które łatwo zignorować lub zinfantylizować. To książki o relacjach. Wyjątkiem jest powieść Macieja Sieńczyka, która dotyczy relacji „między nim a nim” :).

Ciekawe pytanie od publiczności, o którym wspominałam, dotyczyło natomiast tego, czy nominowani młodzi autorzy, którzy jak jeden mąż piszą o sprawach „niemiłych”, byliby w stanie dla odmiany napisać książkę o rzeczach „miłych”. Spodobało mi się ogromnie, bo sama zawsze ceniłam autorów, którzy potrafią tworzyć literaturę ambitną, ale nie depresyjną, przytłaczającą, a podnoszącą na duchu, optymistyczną w wymowie.

Sieńczyk odpowiedział, że raczej tak, ale potrzebowałby najpierw wprowadzić się w stan relaksu, a obecnie życie dostarcza mu zbyt wielu stresów :). Anna Cieplak stwierdziła, że w jej książce – oraz innych nominowanych – jest chyba również pewien element czułości, ale ponieważ to książki o rzeczywistości, nie da się uniknąć trudnych spraw. Natalia Fiedorczuk przy tej okazji podzieliła się swoim uwielbieniem dla „miłej” książki Shirley Jackson Moje życie wśród potworów, a Grzegorz Uzdański – dla „miłego” serialu Przystanek Alaska :).

Wreszcie przyszedł czas na „W imię miłości, w imię wolności. Spotkanie z Agnetą Pleijel”. Towarzysząca mi Ola z Parapetu Literackiego bardzo czekała na to spotkanie i jej ekscytacja trochę mi się udzieliła, na nieszczęście – bo wydarzenie niestety nie było ani w połowie tak ciekawe, jak się zapowiadało. I to nie z powodu autorki; słabym jego punktem było ewidentnie prowadzenie, które zupełnie nie pozwoliło jej zaprezentować na spotkaniu się od najlepszej strony. Prowadząca Agnieszka Drotkiewicz już na wstępie zadała pytanie tak zagmatwane, że nie zrozumiał go nikt łącznie z autorką, więc z zakłopotaniem się z niego wycofała. Później niestety nie było dużo lepiej. Występująca w roli drugiej prowadzącej tłumaczka Justyna Czechowska wtrąciła natomiast kilka osobistych wyznań, które, choć chwytały za serce, wydały mi się jednak trochę nie na miejscu. Wrażenie do reszty popsuła słaba organizacja spotkania – wydawanie słuchawek do tłumaczenia symultanicznego trwało całe wieki (a do tego ponoć nie wystarczyło ich dla wszystkich), denerwowały również zmiany kanałów w trakcie wydarzenia.

Mimo tych wszystkich trudności udało mi się jednak wyłuskać z rozmowy kilka ciekawszych myśli. W kwestii pisania Pleijel stwierdziła, że najważniejsze to być uczciwym wobec siebie, nie unikać trudnych, wstydliwych tematów. Takim tematem był dla niej m.in. rozwód rodziców oraz konflikt lojalnościowy matka/ojciec. Innym – związek z ojcem jej córki, o którym również w trakcie spotkania mówiła bardzo otwarcie. Był bardzo inteligentnym, oczytanym człowiekiem, z którym łączyła ją silna więź, ale także złośliwym, zazdrosnym o jej pisanie, za które karał ją agresją lub chłodem. Dopiero po rozstaniu zostali prawdziwymi przyjaciółmi, dziś zaś chodzi na jego grób i dziękuje mu za wszystko, co od niego dostała. Dziś rozumie, dlaczego Proust w zakończeniu swojego wielkiego cyklu dziękuje wszystkim, którzy sprawili mu ból.

Pisarka przyznała również, że pisanie jest dla niej sposobem na radzenie sobie z osobistymi doświadczeniami i traumą. „Wróżba pomogła mi polubić małą dziewczynkę, jaką byłam” – wyznała. Dlatego też gorąco polecała pisanie, nawet w sytuacji, kiedy wszyscy dookoła mówią ci, że robisz to źle.

Zapytana o dzisiejszą sytuację kobiet – czy biorąc pod uwagę sprawę Weinsteina i akcję #metoo możemy rzeczywiście powiedzieć, że sytuacja ta tak bardzo się zmieniła w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat – pisarka odpowiedziała, że mimo wszystko doszło do dużych zmian. Tak, kobiety wciąż są wykorzystywane, ale dziś już radzą sobie z tym i potrafią o tym głośno mówić. A co budzi w niej największy niepokój? Widok ludzi, którzy są poniżani.

I jeszcze jedna rzecz, dla której mimo wszystko warto było wybrać się na to spotkanie – przeczytany przez tłumaczkę fragment Zapachu mężczyzny, opisujący narodziny dziecka. Rodząc swoją córkę, Pleijel próbowała znaleźć ukojenie w literaturze i uświadomiła sobie wtedy, że opisów wydawania dziecka na świat jest w dziełach literackich zaskakująco niewiele. Sama więc postanowiła akt rodzenia opisać tak szczegółowo i dokładnie, jak to tylko możliwe. I, uwierzcie, ten opis naprawdę zapiera dech! Mimo wszystko więc wydarzenia nie uważam za całkowitą katastrofę.

Małe rozczarowania festiwalowego dnia trzeciego osłodził nam za to zdecydowanie dzień czwarty. Zaczęło się od fantastycznego spotkania „Dlaczego ludzie nie lubią księgarń?” z Jorgem Carriónem, autorem publikacji Księgarnie i, jak się można domyślić, wielkim entuzjastą księgarni.

Kupowanie książek gość porównał do nabywania wina – można to robić byle gdzie, ale można również wybrać się do winiarni i zasięgnąć rady ekspertów. Kosze wyprzedażowe nie są złe, dają bowiem książkom życie, którego potrzebują, ale dobrze też, że są książki, które kupić można wyłącznie w księgarniach, „towary luksusowe”. Jaka powinna być jego zdaniem dobra księgarnia? Na pewno nie powinna przypominać świątyni; dobrze natomiast, jeśli stwarza przytulną, domową atmosferę, w której bez problemu można nawiązać kontakt z ludźmi i książkami.

Ten kontakt jest bardzo ważny, ponieważ to on jest największym atutem księgarni w walce ze sprzedażą internetową. W ten sposób księgarz staje się „koordynatorem emocji”, a księgarnia – nową przestrzenią religijną, przypominającą o tym, co sprawia, że jesteśmy ludźmi. „Amazon tego nie ma” – podsumował gość.

Opowieści o księgarniach w różnych zakątkach świata – Carrión odwiedził ich bowiem tysiące! – brzmiały mocno egzotycznie na tle Polski, gdzie miejsca zajmujące się sprzedażą książek z trudem walczą o przetrwanie. Podobno rośnie w siłę „turystyka księgarniana”. Podobno w Porto jest księgarnia (i rzeczywiście jest, sprawdziłam – Lello & Irmao) tak piękna, że za wstęp płaci się 4 euro. Podobno księgarnie w Barcelonie oferują „przymierzalnie książek” i kursy kreatywnego czytania (co za genialny pomysł w dobie, gdy wszyscy uczą się tylko kreatywnie pisać!).

Kiedy Marcin Wilk zwierzył się ze swojego niepokoju związanego z zamykaniem księgarni w Polsce (w tym tych najstarszych, z długą tradycją – jak Matras na krakowskim rynku), Carrión zasugerował, że może należałoby pójść właśnie w stronę turystyki, zamieszczając piękne księgarnie w przewodnikach… Wypowiedział się również na temat popularnego obecnie łączenia księgarni z innego typu lokalami – jego zdaniem nie ma w tym nic złego, bo kawa, wino, teatr czy kino doskonale pasują do książek. A o tym, czy miejsce zasługuje na miano „księgarni” czy nie, decyduje nie powierzchnia przeznaczona na książki, a duch miejsca.

Podkreślił też, jak ważne są dobrze zaopatrzone działy dziecięce – bo w ten sposób wychowujemy przyszłych czytelników. Dodał, że w Hiszpanii nawet w czasach kryzysu ludzie nie przestawali kupować książek dzieciom.

Mowa była jednak nie tylko o księgarniach. Zapytany o los papierowych książek w dobie rosnącej popularności e-booków Carrión odpowiedział, że nie ma skłonności do myśli apokaliptycznych, jego zdaniem papierowe egzemplarze przetrwają, bo mają swoje niewątpliwe zalety – nie rozładowują się, nie psują się wskutek upadku… Są jak łyżka, wymyślone dawno temu, a mimo to wciąż się ich używa :). Gość pięknie mówił również o związkach między książką jako przedmiotem a naszą osobistą pamięcią. Jeśli mamy do dyspozycji papierową książkę, zwykle wyraźniej zapisuje nam się w pamięci, gdzie ją czytaliśmy i w jakich okolicznościach.

Kilka słów Carrión poświęcił także własnej biblioteczce. Stwierdził, że nie jest bibliofilem, stara się jednak zawsze kupić coś w księgarni, która zrobiła na nim wrażenie. Poza tym do książek ma stosunek dosyć nonszalancki, co nie oznacza, że o nie nie dba – te najważniejsze ustawia wysoko, poza zasięgiem niszczycielskich rączek dzieci, i nie pożycza ich, ale za to chętnie udostępnia u siebie w domu. Na pytanie osoby z publiczności, czy nie myślał nigdy o otwarciu własnej księgarni, odpowiedział, że owszem – ale to nie byłby dobry pomysł, zbyt bowiem przywiązany jest do swojego obecnego trybu życia, do tego, że może przesiadywać w domu, pisząc i czytając. Przeczuwa, że byłby typowym księgarzem robiącym niechętne miny na widok wchodzącego klienta :).

Zapytany z kolei o polską literaturę, wymienił Heban Kapuścińskiego oraz Ferdydurke Gombrowicza – tę drugą książkę również dlatego, że sam mieszkał przez pewien czas w Buenos Aires, gdzie legenda Gombrowicza jest wciąż żywa. Przy okazji opowiedział w formie anegdoty, w jaki sposób Ferdydurke zostało przełożone na język hiszpański. Przyjaciele Gombrowicza, zdenerwowani tym, że jego dzieło nie jest dostępne w ich języku, zaczęli go wypytywać o szczegóły; rozpoczęły się regularne spotkania, w trakcie których Gombro opowiadał im, co dzieje się na poszczególnych stronach, a oni… po prostu pisali, a później z ich połączonych wersji powstał przekład :).

Spotkanie „Jak się żyje w małym mieście? Bałuk | Grabowska | Podbielska | Szczygieł”, poświęcone zbiorowi reportaży Światła małych miast, stworzonemu przez uczniów Polskiej Szkoły Reportażu, było świetne. Moja relacja z niego będzie jednak krótka, bo spisywanie tutaj opowiedzianych w trakcie wydarzenia historii to już zupełnie nie to samo – zwłaszcza fantastycznej narracji Agaty Grabowskiej po prostu na piśmie nie sposób oddać :).

Sam pomysł na zbiór podsunął nie kto inny, jak Mariusz Szczygieł. Na jednych z zajęć zaczął opowiadać słuchaczom, jak to kiedyś „jeździło się w Polskę”, jak sam w latach 90. kursował od jednego małego miasta do drugiego, dowiadując się, co ludzie sądzą o niedawnych przemianach ustrojowych i nowej rzeczywistości, w której się znaleźli. Młodzi reporterzy uświadomili sobie, że rzeczywiście w świadomości wielu z nas małe miasta istnieją już tylko jako światła, które mijamy podczas nocnej podróży między Warszawą a Krakowem czy Wrocławiem. Nie wiemy, co się tam dzieje, nie wiemy, jak się tam żyje. Od małomiasteczkowej rzeczywistości dzieli nas mur, który przecież wcale nie jest nie do przeskoczenia – jak zauważył Kamil Bałuk, po serii reportaży Filipa Springera z byłych miast wojewódzkich ludzie wypytywali go, „jak tam jest”, jak gdyby sami nie mogli się tam wybrać i zobaczyć na własne oczy.

Na „bohaterów” swoich tekstów autorzy wybrali jak najbardziej „zwyczajne” miasteczka, pozbawione szczególnych konotacji historycznych. Wyjątkiem były Sejny, położone na pograniczu polsko-litewskim, jak jednak stwierdzili goście, nie trzeba wcale dwóch narodowości, by powstały konflikty – można się „tłamsić we własnej bandzie”. I choć opowieści o tej małomiasteczkowej rzeczywistości brzmiały bardzo zabawnie i rozbrajająco, miały w gruncie rzeczy smutny wydźwięk – pokazywały bardzo silne podziały w tych lokalnych społecznościach oraz niechęć do obcych. Sympatię budzi za to wielka duma mieszkańców małych miast z miejsca, w którym żyją. „Jak wytrzymujesz w tej Warszawie?” – pytali oni często reporterów.

Choć projekt stworzenia i wydania zbioru był dużym wyzwaniem, dzięki entuzjazmowi młodych autorów udało się go zrealizować. Mało tego – udało im się nawet pozyskać sponsora, firmę Orange. Jak mówią, ten sukces to przede wszystkim zasługa tego, że w trakcie zbierania materiałów i pisania swoich tekstów wzajemnie się nakręcali, chwaląc swoje pomysły i pozytywnie zazdroszcząc sobie bohaterów. Szczygieł podkreślił przy tej okazji, jak stymulująca dla reportera jest praca w większej grupie, na przykład w redakcji. „Freelancerzy mają trudniej”.

Osoby, które zainteresowały opowiadane historie, mogły zabrać ze sobą do domu egzemplarz Świateł małych miast. Książki oczywiście rozeszły się jak ciepłe bułeczki :).

Na zakończenie dnia wzięłam jeszcze udział w wydarzeniu „Świat po katastrofie. Spotkanie z Hugh Howeyem”. Howey, amerykański twórca literatury science fiction i postapo, komentował naszą dzisiejszą rzeczywistość społeczno-polityczną, mówił o wszechobecnej agresji i tłumaczył, dlaczego jako obywatel Stanów Zjednoczonych, kraju, który nigdy nie doświadczył ustroju totalitarnego, pisze o tego typu systemie w swoich książkach.

Autor zwrócił uwagę na to, jak trudna jest w dzisiejszych czasach rozmowa o równości – natychmiast pada hasło „komunizm”, a to prowokuje powszechną wściekłość. Gniew to duży problem dzisiejszego społeczeństwa; choć napędza zmiany, prowadzi do nieprzemyślanych rewolucji, których przywódcy nie mają pomysłu, czym zastąpić pogrzebany system. Tak stało się m.in. na Kubie.

Mowa była również o nowoczesnych technologiach, które Howey, w odróżnieniu od innych twórców literatury s-f, traktuje z dużą ostrożnością. Sam jest zafascynowany społecznością amiszów, na temat których wraz z prowadzącym Grzegorzem Jankowiczem trochę się spierali. Gość podkreślał, że młodzi amisze mają wybór – po ukończeniu 18. roku życia na rok wyprawiani są „w świat”, by zobaczyć, jak wygląda życie poza ich społecznością, a mimo to większość wraca. Prowadzący odparł, że to jednak kwestia tego, jak zostali wytrenowani – by bać się świata zewnętrznego.

Na pytanie, dlaczego mimo drastycznych doświadczeń XX wieku ludzie nadal tak łatwo ulegają ideologiom i poddają się indoktrynacji, pisarz odpowiedział, że ludzie ignorują naukę, jaka płynie z historii. Dzieci nie mają pojęcia, przez co przeszli ich rodzice, nie chcą ich słuchać; by się przekonać, muszą sami popełnić te same błędy. Autor ubolewał nad tym, że mimo wszystkiego tego, co przeszliśmy, żyjemy wciąż w czasach, gdy potrzebne są wojska. Środki wydawane na zbrojenia moglibyśmy równie dobrze przeznaczyć na rozwój nauki, na odkrywanie kosmosu, tymczasem tracimy czas i pieniądze na bezsensowne walki.

Jak poradzić sobie z konfliktami? Howey przekonywał m.in., że w amerykańskim rządzie powinno być dużo więcej kobiet – optował za 50%. W ten sposób udałoby się zmniejszyć polityczną agresję. Obecnie jeśli nawet widzimy kobiety na najwyższych szczeblach, są to często kobiety tak samo agresywne jak mężczyźni, upodabniające się do nich; brakuje im kobiecej wrażliwości. Rozmowa zahaczyła o aferę Weinsteina; Howey mówił o milczeniu molestowanych kobiet, o strachu, że ich życie zostanie zniszczone, a mężczyźnie wszystko ujdzie na sucho. Podkreślił, że nie wolno bagatelizować wyrządzonej im krzywdy – dla wielu osób życie z poczuciem ośmieszenia i upokorzenia jest gorsze niż śmierć.

Czy wobec tego żyjemy w wyjątkowo złych czasach? Dlaczego książki s-f rysują tak przygnębiającą wizję świata? Pisarz stwierdził, że nie jest tak źle, jak mogłoby się wydawać – dawniej, w prymitywnych plemionach, połowa ludności ginęła w morderstwach. Choć tyle mówi się o zagrożeniach ze strony terrorystów, większe jest prawdopodobieństwo śmierci w wypadku samochodowym niż w ataku terrorystycznym. Mniejszości, owszem, bywają traktowane źle, ale przynajmniej nie są już dziś niewolnikami, podludźmi. Dzisiejsze science fiction musi natomiast wstrząsać, aby pokazać ludziom pewne problemy, ostrzec ich.

Na pytanie, dlaczego literatura postapo jest dziś tak popularna, Howey odparł, że to po prostu współczesny wariant od zawsze cieszących się zainteresowaniem historii typu „zagubieni w lesie” – o poszukiwaniu drogi do domu. Podobne opowieści snuto od zarania dziejów, można je odnaleźć także w twórczości Szekspira, w tradycji amerykańskiej natomiast – choćby w westernach. Dziś wątek ten podejmuje właśnie s-f i postapo.

Zapytany o dodatkowe sposoby na rozwiązanie międzyludzkich konfliktów i stworzenie kultury dialogu autor przekonywał, że musimy wyjść z naszych małych grupek, w których okopujemy się, zamykamy się na innych, traktując ich jak wrogów. Musimy też położyć nacisk na edukację – w szkole potrzebna jest przystępnie wykładana filozofia – oraz sami lepiej poznać siebie, zrozumieć swoje emocje i reakcje. Być może wtedy uda się, przynajmniej częściowo, rozwiązać problemy, z którymi boryka się dziś świat.

Optymistyczną nutą kończę relację numer dwa. Wkrótce – część trzecia, czyli wydarzenia sobotnie i niedzielne. W piątek nie było mnie na festiwalu, ponieważ dzień spędziłam z przemiłym gościem z Czech, Ivanem Binarem. Relacja ze spotkań z nim ukaże się (prawdopodobnie) w osobnym poście :).

Melancholia, etnohipsterstwo i Conrad-Żeromski – Festiwal Conrada 2017, dzień 5. i 6.

$
0
0
Festiwalowa sobota zaczęła się dla mnie spotkaniem, na które bardzo – być może najbardziej z całego festiwalu – czekałam. Była to dyskusja „Melancholia Europy Środkowej” z udziałem Węgra László F. Földényiego oraz Czecha Jana Němca.

Na wstępie odczytane zostały teksty obydwu gości poświęcone zjawisku melancholii, zwłaszcza w kontekście naszej części Europy. Němec w swoim wystąpieniu zwrócił uwagę, że z melancholią kojarzymy również inne kraje i regiony, jak choćby Rosję, Niemcy (werterowski Weltschmerz) czy Portugalię (słynne saudade). Ta środkowoeuropejska jest jednak związana z naszymi własnymi doświadczeniami oraz z tym, że nigdy nie tworzyliśmy wielkiej historii.

Czym jednak jest właściwie melancholia? Już ze zdefiniowaniem tego pojęcia jest pewien problem. Wiele dzieł dotyczących melancholii bynajmniej charakteru melancholijnego nie ma, i na odwrót – Němec przyznał, że był dosyć zdziwiony tematem spotkania, w którym ma wziąć udział, ponieważ jego Historia światła, czyli opowieść o fotografie Františku Drtikolu, to w zasadzie rzecz o świetle, podczas gdy melancholia kojarzy mu się jednocześnie z czymś ciemnym, mrocznym. Z drugiej strony – wciąż problem sprawia definicja samej Europy Środkowej, mamy więc do czynienia z dwoma bardzo płynnymi pojęciami.

Földényi zauważył, że w twórczości wybitnych środkowoeuropejskich autorów, takich jak Franz Kafka czy Miroslav Krleža, wyczuwamy dziwny niepokój; również Witkacy, zasiadając do pisania, odczuwał zawsze metafizyczny niepokój – jakby znajdował się między jawą a snem. Być może właśnie to uczucie jest kluczem do melancholii Europy Środkowej.

Prowadząca Magdalena Barbaruk dociekała, czy melancholia dotyczy wyłącznie głębi naszych uczuć czy jest związana z tym, co nas otacza. W odpowiedzi na to pytanie Němec przywołał wspomnienie ze swojej podróży pociągiem do Polski przed kilkoma dniami – rano za oknem mgły unosiły się znad pól i zdecydowanie był w tym element melancholii. Autor ubolewał jednak nad tym, że większość podróżujących woli się wpatrywać w ekrany swoich telefonów i tabletów i tak niewielu z ich zwraca jeszcze uwagę na widoki za oknem, napawając się podobnym nastrojem. Bardzo spodobała mi się ta wypowiedź, przypomniała mi bowiem Taką piękną żałobę Hrabala i ten fragment, w którym narrator zastanawia się, dlaczego nikt nie zwraca uwagi na pana Rambouska zapalającego wieczorem latarnie, skoro to tak piękny widok? Földényi przyznał, że w nim październikowe poranne mgły również budzą melancholię.

Niegdyś melancholia kojarzona była raczej z ludźmi starymi, czy dziś możemy dla odmiany mówić o melancholii młodych? – spytała prowadząca, po czym sformułowała dosyć dziwny wniosek, że to właśnie melancholia jest odpowiedzialna za kryzys demokracji w dzisiejszej Europie – sprawia, że młodzi ludzie nie chodzą na demonstracje. Němec odparł, że melancholia jest związana z pewnym uduchowieniem, tymczasem młodzi ludzie, owszem, izolują się, ale nie są uduchowieni. Choćby ich reakcja na uchodźców nie ma w sobie nic z uduchowienia; jest zwyczajnie okrutna, i nie ma swojego źródła w melancholii, a w strachu. Földényi dodał, że w czasach jego młodości świat był szary, ale sny kolorowe; dziś natomiast młodzi nie mają nawet snów, są tylko zapatrzeni w swój szary, elektroniczny świat.

Tymczasem aby być melancholikiem, wystarczy nie zgadzać się na wszystko, co nam narzuca otoczenie, wymykać się schematom, wystarczy być zakochanym czy zachwycić się dziełem sztuki. Němec zgodził się, że ten element buntu może mieć dziś dużo łagodniejszą postać, niż kiedyś – dzieje się to choćby wtedy, gdy zamiast oglądać seriale czy spędzając dzień w galerii handlowej, odbywamy po prostu z kimś ciekawą, zaangażowaną rozmowę. Drogą ku melancholii jest też oczywiście miłość, ale niekoniecznie rozumiana w sensie erotycznym, a także otwarcia na innych – jak u Drtikola, który pod koniec życia, w okresie fascynacji buddyzmem, rozszerzył swoją miłość na cały świat.

Czy jednak artysta musi być melancholikiem? Czy melancholia jest źródłem jakiejś tajemnej wiedzy? Němec się z tym nie zgodził; stwierdził, że również radość może nas nauczyć wielu rzeczy. Földényi dorzucił, że w gruncie rzeczy radość i melancholia tak bardzo się nie różnią – jak pisał Keats „melancholia to świątynia radości”. Melancholia wiąże się zaś raczej z doświadczeniem niż z wiedzą, z poczuciem kruchości świata, niczym przy chodzeniu po lodzie.

Na koniec wywiązała się mała polemika między Němcem a panią z publiczności, dotycząca fotografii Františka Drtikola. Zdaniem pani Drtikol na swoich zdjęciach uprzedmiotawiał kobiece ciało, co „odzwierciedlało też jego ogólny stosunek do kobiet”. Němec odparł, że inaczej to widzi (być może dlatego, dodał dowcipnie, że też jest mężczyzną) – jego zdaniem Drtikol zawsze dostrzegał wnętrze kobiety w jej ciele. Rozmówczyni nie dała się przekonać :).

Popołudnie spędziłam na Targach Książki (niestety!), wróciłam natomiast do Czeczotki na spotkanie „Połyskliwy świat. Spotkanie z Siri Hustvedt”. I choć sama pisarka robi niesamowite wrażenie – Natalia z Kroniki kota nakręcacza określiła to bardzo trafnie słowami „niewymuszona elegancja i mądrość” – to samą rozmowę zaliczyłabym osobiście do kategorii tych raczej mniej porywających. Przez pierwsze pół godziny krążyła wokół treści najnowszej wydanej po polsku książki Siri, Świata w płomieniach, której niestety nie czytałam, więc ciężko mi się było odnieść; w dalszej części spotkania natomiast zrobiło się bardziej filozoficznie i zwyczajnie zaczęłam się gubić. Ostatecznie moje notatki ze spotkania są bardzo chaotyczne, relacja będzie więc niedługa.

W kulturze zachodniej kobieta kojarzona była przez wieki z cielesnością, mężczyzna natomiast – z umysłem i intelektem. Pogrywając sobie z tymi skojarzeniami, główną bohaterką swojej powieści Hustvedt uczyniła postawną kobietę o ogromnym biuście, przewyższającą jednak również wszystkich innych intelektualnie. Autorka przyznała, że jest pewien element sadyzmu w konstrukcji jej książki – pojawia się w niej aż 20 głosów; postanowiła jednak „pójść na całość” i przekonać się, czy czytelnicy zrozumieją, o co jej chodziło.

Sama Siri przyznała, że tak naprawdę nigdy nie odpoczywa; literatura jest sensem jej życia – jeśli nie śpi, pisze, jeśli zaś nie pisze, to czyta. Wychodzi z założenia, że „jesteś tym co czytasz”, nie ogranicza się więc do beletrystyki, z przyjemnością pochłania również opracowania naukowe z dziedziny historii, lingwistyki, filozofii i innych (czego dowód dała chwilę później, rozprawiając swobodnie o Kierkegaardzie i Schellingu).

Pisarka mówiła także – w kontekście ostatnich wyborów w Stanach Zjednoczonych – o kobiecej ambicji i o karach, jakie świat funduje kobietom za ich śmiałe zamiary. I znów na tapet wróciła sprawa Weinsteina; Hustvedt zwróciła uwagę, że takie rzeczy dzieją się właśnie w świecie, gdzie obowiązuje polityka siły – w kraju, którego prezydent przyznaje się do podobnych czynów, co te zarzucane Weinsteinowi. Autorka doszła więc do podobnych wniosków, co inny amerykański gość tegorocznego Festiwalu Conrada, Hugh Howey.

Ostatni, siódmy dzień tegorocznego festiwalu rozpoczęłam jeszcze jednym bardzo przeze mnie wyczekiwanym spotkaniem, „Nowoczesne prowincjałki. Gogola | Grzegorzewska | Sowiński”. Wioletta Grzegorzewska, autorka nominowanych do Nagrody Bookera Guguł, oraz Weronika Gogola, która zadebiutowała recenzowanym przeze mnie niedawno Po trochu, dyskutowały na temat polskiej prowincji, którą obydwie prezentują w swoich utworach.

Na wstępie pojawiła się ciekawa różnica zdań między rozmówczyniami. Grzegorzewska mówiła o kresie chłopskiej kultury, który nastąpił w czasach jej dzieciństwa – o tym, że polska wieś bardzo się zmieniła, że straciła swoją magię, tak, jak o tym pisał Wiesław Myśliwski. Gogola natomiast stwierdziła, że ona dostrzega w tym raczej przemianę niż kres. Prowincja, owszem, jest dziś bardziej nowoczesna, wkroczyły tam, jak wszędzie, nowe technologie, większość starych tradycji jest tam jednak nadal kultywowana – wciąż żyją wiejscy opowiadacze, a w Wielkanoc przy Grobie Pańskim czuwają strażacy :). „Czy mamy prawo wymagać od wsi, by była staroświecka?” – pytała autorka. Czy chłopi muszą nadal kosić kosą? Owszem, to piękne i romantyczne podejście, jak koncepcja chodzenia wszędzie boso, ale w praktyce jest po prostu kłopotliwa.

Grzegorzewska obstawała przy swoim – nie ma już ducha dawnej wsi, na prowincję wkroczyła globalizacja, wszędzie pełno jest kurzych ferm, a ludzie przylepieni są do swoich smartfonów. Gogola jednak konsekwentnie odpowiadała: w Olszynach nadal święci się pola i nadal odprawia się majówki przy kapliczkach. Stanęło na tym, że być może po prostu proces globalizacji postępuje w różnym tempie w różnych miejscach w Polsce :).

Panie zgodziły się za to co do chłopskiej mądrości. Grzegorzewska dowodziła, że chłopi mieli swoją własną filozofię, nie byli wcale zacofani czy prymitywni; również Gogola przyznała, że bardzo ceni chłopską filozofię, która jest bardzo „jeden do jednego”: nie uznaje kawiarnianych dywagacji, bierze po prostu życie, jakim jest. W mieście natomiast, zwłaszcza w Krakowie, ludzie są zbyt oderwani od rzeczywistości :).

Prowadzący Michał Sowiński był ciekaw, dlaczego obydwie autorki postanowiły opisać swoje dzieciństwo z podobnej perspektywy – dziecka, ale ze świadomością dorosłego. Gogola odparła, że zgodnie z kulturą chłopską chciała mówić wprost, dlatego właśnie narratorem uczyniła siebie jako dziecko, nieskrępowane jeszcze zasadami „wypada/nie wypada” (i stąd też pewne bardzo bezpośrednie fragmenty, z którymi część czytelników – w tym ja – miała problem ;)). Również Grzegorzewska stwierdziła, że jako dziecko po prostu mogła sobie w powieści na więcej pozwolić; ponadto łatwiej jej było oddać magiczne myślenie, wiarę w pewne rzeczy.

W tym momencie rozmowa zeszła na wiejskie zabobony zapamiętane jeszcze z czasów dzieciństwa. Gogola przyznała, że wiele z nich jest w niej bardzo silnie zakorzenionych – do dziś na przykład, jeśli zdarzy jej się po coś wrócić do domu, musi na chwilę przysiąść, żeby nie spotkało jej nieszczęście. Sens wielu z tych zwyczajów poznała później w trakcie studiów ukrainoznawczych (na przykład zasada niewitania się przez próg wzięła się stąd, że w dawnych czasach pod progiem chowano zmarłych). Innym dobrze znanym wiejskim obyczajem jest nocne czuwanie przy trumnie zmarłego – i tutaj również zaznaczyła się wyraźna różnica zdań między uczestniczkami spotkania.

Grzegorzewska wyznała, że czuwanie to jest jednym z jej najbardziej traumatycznych wspomnień z dzieciństwa; to m.in. za sprawą takich praktyk świat ten wydawał się jej jako dziecku tak bardzo opresyjny. Wciąż pamięta również zdjęcia z pogrzebów, na których w otoczeniu rodziny widniał zmarły w trumnie. Gogola stwierdziła natomiast, że dla niej możliwość pożegnania się ze zmarłym bliskim w naturalnym, domowym środowisku było przeżyciem pięknym, a dodatkowo oswajającym ze śmiercią. Dodała, że dziś umieranie jest bardziej sterylne, staramy się je od siebie nienaturalnie odsunąć, a przez to po odejściu najbliższych zostajemy zupełnie sami. Wiejskie śpiewy, czuwanie, odwiedziny sąsiadów sprawiały, że człowiekowi dużo łatwiej było pogodzić się ze stratą.

Od tematu śmierci rozmowa wróciła jeszcze na nieco bardziej pogodne tory – prowadzący poruszył kwestię buńczuczności ludzi ze wsi. Gogola wspominała, że rzeczywiście, w obecności dzieci z miasta zawsze miała kompleksy i starała się za wszelką cenę udowodnić swoją wartość, licytując się na osiągnięcia; Grzegorzewska nie ma jednak takich doświadczeń – dzieci letników z miasta, z którymi miała do czynienia w wakacje, wydawały się raczej zafascynowane wiejską rzeczywistością.

Na koniec poruszony został bardzo ciekawy temat „etnohipsterstwa” i tego, jak wieś wychodzi w kapitalistyczny świat :). Gogola mówiła o wiejskich potańcówkach, na których spotykają się koła gospodyń wiejskich i budki z wegeburgerami, a Grzegorzewska opowiedziała o rozczarowaniu, które spotkało ją, kiedy uświadomiła sobie, że wiejskie płaczki z obejrzanego przez nią pięknego dokumentu to ten sam zespół, który nagrał później przebój Koko Koko Euro Spoko ;).

O tym, że wieś i naruszający jej spokój ludzie miasta to tematy budzące spore emocje, przekonaliśmy się na koniec, podczas uwag od publiczności. Pewien słuchacz, który od lat prowadzi działalność na terenach wiejskich, zaapelował, by ludzie z miasta jednak w mieście pozostali, bo na wsi sprawiają zbyt dużo problemów ;)

Ostatnim wydarzeniem w Pałacu Czeczotki, w którym wzięłam udział jako słuchaczka, była dyskusja „Za co (nie) lubię Josepha Conrada? Bielik-Robson | Koziołek | Panas | Markowski”. I było to dla mnie naprawdę wspaniałe zamknięcie festiwalowych spotkań – rozmowy trójki (Paweł Panas niestety nie dojechał) tak inteligentnych, wykształconych znawców literatury słuchało się z największą przyjemnością!

Michał Paweł Markowski rozpoczął spotkanie od trochę prowokacyjnego pytania: Co by było, gdyby Conrad pisał jednak po polsku? Kim by był na mapie polskiej literatury? Koziołek odparł, że nie o tym nie myślał, ale prawdopodobnie byłby kimś w rodzaju Żeromskiego, wzorzec romantyczny. Bielik-Robson stwierdziła, że wybór angielskiego był naturalny, bo był on już wtedy instytucją, podczas gdy polski dopiero w tym czasie się tworzył… Koziołek zaoponował, twierdząc, że za czasów Pana Tadeusza był już całkiem dobrze „stworzony” ;).

Czy prawdą jest więc, że język polski po prostu nie wystarczał Conradowi do wyartykułowania tego, co wyartykułować chciał? Czy to go właśnie popchnęło do rozpoczęcia tworzenia w języku, którego słów nie potrafił jeszcze nawet za dobrze wymawiać? Koziołek uznał, że w Polsce dodatkowo nikt by mu nie wybaczył, gdyby nie skupił się w swojej twórczości na sprawie polskiej; na pewno jednak nie był to powód jego wyjazdu – pisać zaczął dopiero w wieku 40 lat, wyruszył zaś w świat jako młody chłopak.

Po tym, jak prowadzący debatę zacytował niepokojące zdanie z eseju Conrada, z którego wynikało, że jeśli masz ideę, za pomocą której możesz uzasadnić swoją przemoc, jesteś usprawiedliwiony, rozmowa zeszła na stosunek Conrada do brytyjskiego kolonializmu. Agata Bielik-Robson broniła pisarza, twierdząc, że po prostu głęboko wierzył on w ciągłość cywilizacyjną Wielkiej Brytanii, jej projekt kolonizacyjny postrzegał zaś raczej jako modernizację, z poszanowaniem prawa i instytucji, przeciwstawiając mu kolonizację rosyjską, w stylu rzymskim, opartą na brutalnej sile. Koziołek protestował przeciwko takiemu podejściu – jego zdaniem Tasmańczycy, gdyby mieli wybór, z pewnością woleliby kolonizację rosyjską, w przeciwieństwie do brytyjskiej nie zakładała ona bowiem całkowitej eksterminacji.

Trudno nam jednak szukać odpowiedzi na powyższe pytania choćby w Jądrze ciemności, bowiem mamy tam do czynienia z głosem narratora, którego nie możemy utożsamić z głosem autora. Sam Conrad nie przedstawia jasno swojego poglądu na to, kto jest odpowiedzialny za obraz kolonizacji w Afryce – czy kolonizatorzy czy dzicz; i to jest w jego twórczości fenomenalne.

Tak czy siak – projekt kolonizacyjny/modernizacyjny nie udaje się. Bohater składa broń i poddaje się – nie może zrozumieć świata, nie potrafi ukształtować bezkształtnego. Jak wskazała Bielik-Robson, można to czytać jako kronikę z góry zapowiedzianej klęski, ale także jako zapis walki – konfrontacji z realnym.

Rozmówcy zastanawiali się również, dlaczego Conrad nie napisał książki o własnym doświadczeniu w Anglii, o poczuciu wyobcowania. Czyżby dlatego, że oprócz zaliczania go do twórców literatury marynistycznej nic tak bardzo go nie denerwowało, jak umieszczanie go w kontekście słowiańskim? W gruncie rzeczy jednak, mówiła Bielik-Robson, jest on Konradem Wallenrodem w świecie anglosaskim, i choć przejął się „nową wiarą”, obcość wciąż się za nim ciągnie. Dlatego tacy autorzy jak Edward Said czy Salman Rushdie (wielki wielbiciel prozy Conrada) bardzo silnie wyczuwali, że to nie brytyjski autor. Czy coś go może wpisywać w kontekst polski? Duma i suwerenność – przekonywali rozmówcy.

I tak festiwalowe spotkania dobiegły dla mnie końca… Zwieńczeniem Festiwalu była Gala Nagrody Conrada, w trakcie której wręczona została trzecia już Nagroda Conrada (zdobyła ją Anna Cieplak za powieść Ma być czysto), a Siri Hustvedt wygłosiła swój wykład mistrzowski. Zastanawiałam się, czy o nim również tutaj pisać, ale chyba nie ma potrzeby – nagranie jest dostępne w internecie, choćby na stronie facebookowej Festiwalu Conrada. Gorąco polecam Wam jego przesłuchanie – sama przeżyłam momenty prawdziwego wzruszenia! Pisarka przepięknie opowiada w nim, jak podczas pewnego upojnego lata w towarzystwie Jane Austen, sióstr Brontë, Dickensa i Dumasa postanowiła, że zostanie pisarką, i jak zrozumiała, dlaczego literatura jest tak ważna – bo tylko ona potrafi przekazać prawdę o tym, co znaczy być człowiekiem wśród innych ludzi na świecie. Cudownie było słuchać tych słów w ostatnim dniu mojego kolejnego już Festiwalu Conrada. Już nie mogę się doczekać, co przyniosą mi następne.

Emocjonalna bomba! Ale… – „Rok Koguta”, Tereza Boučková

$
0
0
Z Rokiem Koguta mam następujący problem. Emocjonalnie ta książka przekonuje mnie bardzo. Literacko – niezbyt.

Już w jednej z pierwszych scen autorka funduje czytelnikowi mały szok. Narratorka, matka, kiedy orientuje się, że syn zabrał z jej saszetki pięćdziesiąt koron (czyli jakieś… siedem złotych), wsiada wściekła na rower, dogania go, wrzeszczy na niego na środku ulicy, szarpie go, chłopak płacze. Co za furiatka! Straszna baba! – myśli sobie zgorszony czytelnik. Wystarczy jednak następne kilkanaście, kilkadziesiąt stron, żeby zrozumiał.

Że Lukáš kradnie. Nałogowo. Tak, że trzeba przed nim zamykać drzwi we własnym domu. A łzy to stały element jego gry. Jest jeszcze drugi syn, Patrik – osiemnastolatek, już poza strefą wpływów. Wyniósł się z domu, żyje na ulicy, niedawno napadł na sklep i tylko przy okazji kolejnych rozpraw (na których notorycznie się nie stawia) rodzice jeszcze o nim słyszą. I Lukáš, i Patrik są adoptowani.

Historia opowiedziana przez Boučkovą w Roku Koguta jest mocno autobiograficzna, a cała książka to zredagowany zbiór zapisków, które pisarka sporządzała na bieżąco w tytułowym Roku Koguta, użerając się z adoptowanymi synami, z własnym kryzysem twórczym i uczuciowym. Dzięki temu utwór tchnie autentyzmem i ma niesamowitą siłę emocjonalnego rażenia. Trzeba przyznać, że czytelnikowi mocno udziela się ten nastrój beznadziei, niemocy, rezygnacji.
„Opowiedziałam mu wszystko.
Że odechciało mi się żyć, bo sprawy w domu zupełnie mnie wykańczają.
Że miałam ochotę wsiąść do auta, rozpędzić się i walnąć w drzewo.
Że wszystko wydawało mi się bez sensu. Życie, rodzina, a zaraz po niej jakakolwiek twórczość.
Że zaczęłam nienawidzić pisania.
Że każdego ranka przerażała mnie perspektywa kolejnego dnia, który muszę przeżyć.
Że bałam się, czy w ogóle go przeżyję. I czy ta klapka w mózgu, dzięki której człowiek jakoś się trzyma, w końcu nie puści. (Jaką breję trzeba mieć w głowie, żeby tak pomyśleć? Jaka substancja musi się tam rozlewać, jeśli jedyne, czego się chce, to jak najprędzej ze sobą skończyć?)
Że ciągle ryczałam.
Że ciągle ryczę” (s. 20).
Tereza Boučková
Równocześnie autorka poruszyła pewien delikatny problem, wywołując w Czechach burzliwą dyskusję. Na ile poprzez wychowanie jesteśmy w stanie zmienić nasze dzieci, wpłynąć na nie, pokierować ich życiem? Czy rzeczywiście jest tak, że dziecko, które przyszło na świat jako niechciane i przeżyło swój pierwszy rok pozbawione matczynej miłości i troski, zostaje nieodwracalnie skrzywdzone psychicznie i będzie rosło w obojętności dla innych, a my mimo wszelkich starań nie będziemy w stanie mu pomóc? Kontrowersji całej sprawie dodaje oczywiście fakt, że zaadoptowani przez narratorkę/autorkę chłopcy byli pochodzenia romskiego. Czy można założyć, że gnuśność, skłonność do kradzieży, lekkomyślność mają „we krwi”? Wiele kwestii do przemyślenia!

Uderza jeszcze jedna rzecz – niesamowita szczerość autorki. W rozmowach twierdzi co prawda, że fakty przeplatają się tu z fikcją, jednak nie trzeba głęboko grzebać w jej życiorysie, by się zorientować, że faktów jest jednak sporo. A swoim życiem prywatnym autorka dzieliła się już wcześniej w scenariuszach filmowych, m.in. do filmu Gnojki (Smradi). W Roku Koguta dopuszcza czytelnika do spraw, o których większość z nas wstydziłaby się pewnie rozmawiać nawet z najbliższymi. I z jednej strony budzi to mój podziw, z drugiej – jednak pewien niesmak, bo zalatuje ekshibicjonizmem. Sprzedaniem swojego życia, wystawieniem go na pokaz.

To nie ekshibicjonizm sprawił jednak, że ostatecznie Roku Koguta nie oceniam zbyt wysoko. Doceniam dosadność i szczerość, doceniam trudny temat, ale… dla mnie to nie jest literatura. To wciąż zbiór luźnych notatek, pewnie trochę posegregowanych, pewnie trochę zredagowanych, ale jednak notatek. Domyślam się, że efekt miał być właśnie taki, że to miał być surowy, bezpośredni przekaz, bez żadnego literackiego retuszu, samo życie, ale do mnie to nie przemawia. Brakuje mi wykończenia, staranniejszej formy.

I pomyślałabym pewnie, że to tylko ta jedna książka, bo powstawała w taki a nie inny sposób. Gdyby nie fakt, że w ramach przygotowania przed lekturą Roku Koguta sięgnęłam po kupiony kilka lat temu zbiorek opowiadań Boučkovej, Šíleně smutné povídky.

Znalazłam tam, przyznaję, dwa lub trzy utwory, które mnie zachwyciły. Autorka z dużą dozą empatii przedstawiła w nich niebanalne postaci i ich wewnętrzne światy – jak choćby samotną, starzejącą się kobietę, która zostaje zgwałcona, lecz po fakcie dochodzi do wniosku, że potrzebowała tego pierwszego od tak wielu lat kontaktu z męskim ciałem, i że może na ten „gwałt” sama przystała (i to jest naprawdę šíleně smutné! choć w dobie dzisiejszej dyskusji o molestowaniu, raczej niezbyt wygodne) czy kalekiej kobiety przesiadującej całymi dniami w kościele, postrzeganej jako nieszkodliwa dziwaczka, skrywającej tymczasem przed światem tajemnicę nieszczęśliwej, nieodwzajemnionej miłości.

Ogólnie jednak zbiór mnie raczej rozczarował. W podobny sposób, co Rok Koguta– jakimś brakiem literackiego dopracowania, suchym stylem. Jeśli więc sam temat nie zrobi wrażenia, pisarstwo Boučkovej niestety niespecjalnie na mnie działa.

Ciekawostka na koniec – okładka polskiego wydania powieści, jak i zresztą sam oryginalny tytuł, Rok Kohouta, nawiązują do postaci ojca Boučkovej, znanego czeskiego pisarza Pavla Kohouta, autora m.in. Kacicy. Ojciec i córka mają dziś skomplikowaną relację – Kohout zostawił rodzinę, kiedy pisarka była jeszcze dzieckiem. Chyba również dlatego zbudowanie własnej, szczęśliwej rodziny było dla niej tak ważne, i dlatego też tak dotkliwie odczuła porażkę wychowawczą poniesioną względem dwójki adoptowanych synów.

***
T. Boučková, Rok Koguta, przeł. Olga Czernikow, wyd. Afera, Wrocław 2017.

Ilustracje:
[1] zdjęcie własne,
[2] fot. Martin Vítek / zdjęcie autorki ze strony wydawnictwa Afera (www.wydawnictwoafera.pl), 
[3] okładka zbioru opowiadańŠíleně smutné povídky / idnes.cz,
[4] okładka książki ze strony wydawnictwa Afera (www.wydawnictwoafera.pl).  

Empatia, czułość i piękna fraza – o prozie Zośki Papużanki

$
0
0
Od dłuższego czasu już zbierałam się, by napisać o twórczości Zośki Papużanki. Od kiedy bowiem przeczytałam niemal jedno po drugim Onego i Świat dla ciebie zrobiłem (a było to dobrych kilka miesięcy temu; liście, które dziś się na chodnikach ścielą, dopiero wtedy na drzewach pączkowały), zdążyłam się już kilka razy o te książki posprzeczać. Pora na oficjalne blogowe wyznanie czytelniczej miłości!

Zacznę od Onego– pierwszego zarówno chronologicznie, jak i pod względem miejsca w moim sercu. Narratorką powieści jest kobieta, która równie dobrze mogłaby być samą autorką – w swojej opowieści wraca do lat 80., do własnych czasów szkolnych. Dyskretnie kreśli tło społeczne i obyczajowe: smutny, szary świat, w którym wszyscy są tacy sami, wszyscy chodzą do szkoły w butach relaks, a zagranicę znają tylko z piosenek. „Wszyscy mieliśmy ojców z huty, żelaznych ojców wypalanych w piecach martenowskich, a matki ze sklepu spożywczego, ewentualnie z apteki” (s. 40) – mówi, i dodaje, trochę gorzko: „Ojcowie pełnili w naszym życiu funkcję bohaterów epizodycznych”.

W tym świecie wyrasta również On, Śpik. On, który do końca pozostaje trochę tajemnicą, bo choć narratorka momentami wychodzi ze skóry zwykłej koleżanki z klasy i widzi więcej niż inni, wdzierając się do domu Śpika, do głów jego rodziców i babci, myśli samego Śpika nigdy nie poznajemy. Śpik „zawsze miał niebieskie, zanadto niebieskie oczy i dobry humor, a to ostatnie doprawdy nie wiadomo czemu” (s. 44). Choć nauczyciele nad nim pomstują, ojciec w domu pierze, inne dzieci się śmieją, Śpik się nie stawia, Śpik się nie buntuje, nigdy o nic nie pyta, „jakby światu chciał się tylko przyjrzeć, nie zrozumieć go” (s. 47).

Jedyna choć trochę przyjazna mu dusza – to mama. Ale i mama walczy ze sobą, by nie patrzeć na niego z niechęcią. Bo taki jej się udał głupi i brzydki, bo wolałaby wygadaną blondyneczkę z piątkami w dzienniku, bo chciałaby mieć się kim pochwalić, ale tak nie można, to przecież jej synek kochany, kocha go. I on kocha ją, nie chce jej sprawiać przykrości, ale jest tylko sobą. Na odpuście wszystkie pieniądze wydaje na wielki bukiet z plastikowych kwiatów, przynosi jej, mama płacze. Czemu płacze? Walczy, ciągle walczy:
Zośka Papużanka na MSA we Wrocławiu, 2017.
„Jego nie da się zmienić, na zawsze będzie zmięty i kanciasty i będą mu się pociły dłonie (...). Moje słoneczko, tak się mówi do dzieci, mój promyczku, nie jesteś moim promyczkiem (...). Do kogo on ma podobne ręce, do nikogo chyba, do nikogo niepodobne i do niczego nieprzydatne ręce, ani do grabi, ani do przytulenia, ani do ołówka (s. 55)”.
Mama ma swój własny dramat. Całe życie tęskni za miłością, żyje w nieudanym małżeństwie, od męża dzieli ją zimny mur, są blisko tylko dlatego, że żyją razem w ciasnym mieszkaniu, w ciasnej socjalistycznej norze, gdzie miejsca starcza tylko na jedną ciasną wersalkę. Chciałaby być Anną Kareniną, która z miłości rzuca się pod pociąg, ale to na nic, bo „nie można się tak szaleńczo zakochać, żeby chcieć się rzucać pod pociąg, pędzący pociąg znacznie łatwiej znaleźć niż szaleńczą miłość” (s. 150).

Ogromne wrażenie zrobił na mnie ten portret. Tej rodziny, tak zwyczajnej, tego trudnego macierzyństwa, zawiedzionych nadziei, tego Śpika, tak brzydkiego i głupiego, z którego tak trudno jest być dumnym, który ciągle jest gdzieś w cieniu, choć przecież dużo więcej jest wart niż wszystkie te złotowłose księżniczki, niż te wygadane mądrale. I choć od tej lektury dzieli mnie już kilka miesięcy, wciąż pamiętam, jak siedząc w parku chłonęłam ostatnie strony, jak czytałam o spotkaniu narratorki z dorosłym już Śpikiem, o tym, jak odprowadzał ją do domu, trzymając ją za rękę, i pamiętam, jak łzy kapały mi na strony książki.

Zbiór opowiadań Świat dla ciebie zrobiłem pamiętam już mniej, choć czytałam go później. Emocji nie było tak wiele, historie nie poruszały już tak bardzo, ale wystarczyło mi przejrzeć raz jeszcze swój egzemplarz z podkreślonymi cytatami, by się przekonać, że są równie pięknie napisane. Bo jest tu, podobnie jak w Onym, dużo zdań błyskotliwych i w punkt. (Dla przykładu, z Onego: „Nie komplikowaliśmy życia ani składni”, „Ludzie zbiegli się w jednej chwili, ludzie i wątki to potrafią”, i z opowiadań: „Jak ktoś się boi, to szczeka” „Starym ludziom wszystko wpada, włosy, zęby i powiedzieć, co się chce”). Ale Papużanka to też prawdziwa mistrzyni pięknej frazy i literackiej zmysłowości. Trudno się powstrzymać, by nie zacytować:
„Dotknąć z czułością, wiesz, jak się dotyka wygiętej szyi, jak się zapisuje czyjeś nazwisko na zaproszeniu, jak się patrzy na opadającą pianę w kąpieli. Złociste pęcherze karmelu na patelni. Ziarna piasku. Szorstki cynamon. Zagłębienie w obojczyku” (s. 113).
„Chciwie zbierały wargami różowe sutki malin, odkręcały korony szypułek truskawkom. Przebierały korale owoców jak różańce, szepcząc słodkie modlitwy jadalnego staropanieństwa. Nikt was między palcami nie przebiera, nikt z waszego powodu mniam nie robi, nikomu wasza czerwień warg i paznokci” (s. 132).
Język jej opowiadań jest obrazowy, zmysłowy, dowcipny, ironiczny. Jej prozę po prostu pięknie się czyta. I dlatego wiem, że na pewno sięgnę po zaległą Szopkę, oraz że będę niecierpliwie czekać na kolejne książki Zośki Papużanki. Gotowa ich bronić do ostatniej kropli krwi :)

***
Z. Papużanka, On, wyd. Znak, Kraków 2015.
Z. Papużanka, Świat dla ciebie zrobiłem, wyd. Znak, Kraków 2017.

Zachęcam też do przeczytania relacji ze spotkania z autorką w krakowskiej Księgarni Pod Globusem, zorganizowanego w maju tego roku z okazji premiery zbioru opowiadań Świat dla ciebie zrobiłem.

Ilustracje:
[1] zdjęcie własne,
[2] okładka Onego ze strony wydawnictwa Znak / www.znak.com.pl,
[3] zdjęcie własne,
[4] Rafał Komorowski / Wikimedia Commons
[5] okładka Świat dla ciebie zrobiłem ze strony wydawnictwa Znak / www.znak.com.pl.

Literacka przystawka – Tokarczuk, Hustvedt, Tučková

$
0
0
Na zdjęciu jeszcze lato i pierwsze opadłe liście – to pokazuje, jak długo brnęłam przez książkę Siri Hustvedt.
W ciągu ostatnich kilku tygodni moje zasoby wolnego czasu skurczyły się drastycznie, są jednak takie zajęcia, nazwijmy to, nadobowiązkowe, których mimo to nie chcę zaniedbywać – choćby wymagało to ode mnie organizacyjnych akrobacji i wstawania o piątej rano (co teraz, w listopadzie, szczególnie boli!). Jednym z takich zajęć są Literackie Skarby. Piszę więc. Ale z konieczności tymczasowo trochę mniej obszernie, trochę mniej wnikliwie.

I dziś proponuję Wam taką właśnie przystawkę, polsko-amerykańsko-czeską. Trzy panie, trzy bardzo różne książki, choć łączy je to, że żadna z nich mnie specjalnie nie porwała. I po cichu przyznam się, że potraktowałam je skrótowo nie tylko dlatego, że czasu brak, ale i dlatego, że w zasadzie nie mam za wiele o nich do powiedzenia.

Olga Tokarczuk – Prowadź swój pług przez kości umarłych

Często i chętnie wyznaję, że Olga Tokarczuk to moja ulubiona polska pisarka – i jedna z ulubionych pisarek w ogóle. Jej wnikliwe, badawcze, a zarazem bardzo liryczne spojrzenie na rzeczywistość, zdolność do przenoszenia w zupełnie inny świat, niesamowity dar opowiadania – to wszystko budzi mój niekłamany zachwyt.

Ta książka jednak – czytana już po raz drugi, tym razem z okazji premiery Pokotu Agnieszki Holland – zupełnie do mnie nie trafia. Nie potrafię zrozumieć intencji autorki. Wnioskując z jej wypowiedzi w wywiadach i na spotkaniach autorskich, zakładam, że podeszła do tematu bardzo serio i pisała Prowadź swój pług… trochę z poczuciem misji. Chciała ruszyć sumienie, wzbudzić dyskusję. Tylko dlaczego w takim razie bojująca z myśliwymi Janina Duszejko jest tak bardzo komiczna i karykaturalna? Czemu porównuje rzeźnie do obozów koncentracyjnych? Czemu krzyczy histerycznie „Chcę zmienić prawo!”, „Zgłoszę morderstwo!”? To przerysowanie sprawia, że naprawdę trudno się jej misją na poważnie przejąć. Sama w sobie to świetna literacka kreacja, ale czy może poruszyć czyjeś sumienie? Nie sądzę.

O. Tokarczuk, Prowadź swój pług przez kości umarłych, wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009.

Siri Hustvedt – Oczarowanie Lily Dahl

Jedyna książka, którą udało mi się przeczytać w ramach Conrad Challenge, czyli akcji wspólnego czytania książek gości Festiwalu Conrada. A i tak brnęłam przez nią ze dwa miesiące. Nie chodzi o to, że czytało się źle – nie, skąd! Po prostu sporo rzeczy się w tej powieści dzieje, rzeczy dziwnych, rzeczy tajemniczych, ale i w tym wypadku nie do końca potrafię stwierdzić, o co chodziło autorce i co chciała powiedzieć. Zakończenie niestety nie rozwiało moich wątpliwości. Po kilku tygodniach od lektury zostały mi już tylko jakieś strzępki: małe miasteczko, kelnerka w barze, romans z przyjezdnym malarzem, Szekspir, lunatyczka, znalezione w garażu buty, tajemnice z przeszłości, lokalny szaleniec… Może tryb czytania, zrywami, z długimi przerwami, nie sprzyjał tej lekturze, może trzeba po prostu siąść spokojnie na czterech literach i ją przeczytać. Może powieści Siri nie da się czytać na pół gwizdka, bo zbyt wiele wtedy umyka.

Nie zamierzam się jednak do autorki zniechęcać – zbyt dobre wrażenie zrobiła na mnie na tegorocznym Conradzie. W ramach festiwalu miałam też okazję obejrzeć film Claude’a Millera Pokój wróżek, którego scenariusz powstał na kanwie innej powieści Hustvedt, Na oślep. I zaintrygował mocno. Spróbuję więc z tym Na oślep.

S. Hustvedt, Oczarowanie Lily Dahl, przeł. Magdalena Słysz, wyd. Noir Sur Blanc, Warszawa 2000.

Kateřina Tučková – Vyhnání Gerty Schnirch

Powieść, która w zasadzie otworzyła autorce Bogiń z Žítkovej drzwi do literackiej kariery w Czechach. Głośno było o tej książce między innymi ze względu na kontrowersyjny temat – autorka opisuje brnieński Marsz Śmierci, czyli wypędzenie czeskich Niemców w 1945 roku z Brna, oraz skutki tych wydarzeń, które odczuwali oni do końca życia.

Temat jest oczywiście bardzo ważny, warto o nim pisać i mówić, zwłaszcza że tragedia Niemców sudeckich przez długie lata komunizmu pozostawała całkowicie przemilczana. Mam jednak zastrzeżenia do samej powieści. Kreacje bohaterów to nie jest najmocniejsza strona pisarstwa Tučkovej, jej postaci drugoplanowe są bardzo czarno-białe, co widać choćby na przykładzie ojca tytułowej Gerty Schnirch – nie wystarczyło, że jest nazistą, musi być do tego seksualnym zwyrodnialcem, by czytelnik nie miał wątpliwości, że to postać negatywna. Jeśli chodzi o psychologię, pewne epizody z życia Gerty również niespecjalnie przekonują, a do tego pod koniec książki dynamika opowieści mocno siada. Za to autorka, jak to ona, funduje czytelnikowi sporo danych i cała warstwa historyczna jest przygotowana bardzo rzetelnie. Czyli po prostu rzecz w stylu Bogiń, i ogólnie w stylu Tučkovej – wielbiciele i wielbicielki opowieści o uzdrowicielkach z Białych Karpat nie powinni być zawiedzeni. A ptaszki ćwierkają, że może niedługo wyjść polski przekład.

Przy okazji polecam bardzo ten obszerny artykuł o powieści. Tylko uwaga na spoilery :) 

K. Tučková, Vyhnání Gerty Schnirch, wyd. Host, Brno 2009.

Nabokoviada po raz siódmy: „Ulisses”, James Joyce

$
0
0
Dublin, gdzieś między rokiem 1903 a 1908.
Pamiętam, że gdy sięgnęłam po Ulissesa po raz pierwszy, kilka lat temu, Nabokov mnie uratował. Bo owszem, udało mi się przebrnąć, ale gdyby nie jego wykład, z książki nie zrozumiałabym nic. Pamiętam do dziś zaskoczenie i zachwyt, które towarzyszyły mojemu odkrywaniu tych ukrytych znaczeń, tych synchronizacji, powiązań, smaczków. Teraz, dzięki Nabokoviadzie, miałam okazję wrócić i do dzieła Joyce’a, i do wykładu na jego temat.

Wrażenia? Znów sporo mi umknęło, jednak tym razem przyswoiłam z książki więcej niż za pierwszym razem, podpierając się oczywiście, mglistym co prawda, ale wspomnieniem pierwszej lektury. Dzięki temu wyjaśnienia Nabokova nie były już dla mnie aż tak wielkim szokiem. Co ważniejsze jednak – uświadomiłam sobie z ulgą, że nie ma żadnego wstydu choćby w tym, że ta długaśna część książki napisana w formie dramatu przyprawiła mnie o rwanie włosów z głowy. „Nie znam ani jednego komentatora, który zrozumiałby właściwie ten rozdział” – przyznaje Nabokov, i z dużą dozą krytycyzmu odnosi się też do kilku innych fragmentów dzieła, uznając je za zbyt zaciemnione przez gry językowe, lokalne aluzje, zwroty obcojęzyczne oraz szczegóły i sugestie jasne tylko dla wtajemniczonych.

James Joyce w roku 1915.
Wracając jednak do początku… Wykład zaczyna się od opowieści o tym, w jakich okolicznościach powstało monumentalne dzieło Joyce’a. Mimo że tak drobiazgowo odtwarza ono topografię Dublina, autor nie przebywał już wtedy w stolicy Irlandii, opierał się jedynie na swoich wspomnieniach, mapach i uwagach mieszkańców, z którymi korespondował. Wydarzenia tego jednego dnia, opisanego w Ulissesie, 16 czerwca 1904, zaczerpnął natomiast z wydania gazety „Evening Telegraph” z tego właśnie dnia. Grunt pod fabułę został więc bardzo pieczołowicie przygotowany.

Nabokov bierze pod lupę trójkę głównych bohaterów powieści – Stefana Dedalusa, Leopolda Blooma oraz jego żonę, Molly Bloom. Charakteryzuje ich wszystkich po kolei (Stefan – intelektualista, raczej projekcja umysłu Joyce’a niż żywy człowiek; Bloom – przeciętniak, ale o perwersyjnych skłonnościach, Żyd Wieczny Tułacz, ktoś zarazem z wewnątrz i z zewnątrz, jak sam Joyce; Molly – kobieta prymitywna i wulgarna, ale i nie pozbawiona pewnej błyskotliwości i oryginalnych myśli) oraz opisuje ich wzajemne relacje, jednak radzi nie przywiązywać zbyt dużej wagi do analogii z Odyseją. Jego zdaniem analiza powieści pod tym kątem to straszna nuda :).

Główne tematy? „Beznadziejna przeszłość”, zdominowana przez śmierć synka Blooma, Rudiego, „groteskowa teraźniejszość”, czyli Molly romansująca ze swoim ordynarnym impresariem Bujnym Boylanem, i „żałosna przyszłość”, w której Bloom projektuje podsunąć żonie Stefana jako kochanka, wybijając jej z głowy Boylana. Zaskakująco mało natomiast wykładowca pisze/mówi o relacji synowsko-ojcowskiej między Bloomem a Stefanem. Bloom z tak dużą serdecznością traktuje młodego Dedalusa, ponieważ w pewnym sensie zastępuje mu on zmarłego syna; być może jednak naszemu wykładowcy ten wątek nie wydał się wcale ciekawy :).

Na dole po prawej Nora Barnacle,
towarzyszka życia Joyce'a. Podobno
inspiracja dla postaci Molly Bloom.
Rok 1924, Paryż.
Przy jednej jeszcze rzeczy zatrzymam się odrobinę dłużej niż Nabokov – przy seksie. Myślę o Prouście i o jego W poszukiwaniu straconego czasu, wydanym ledwie kilka lat wcześniej niż Ulisses, a przecież dzieli te dwie książki istna przepaść – przy proustowskich subtelnościach te dosadne i, co tu dużo mówić, wulgarne opisy Joyce’a brzmią jak jakiś język z innej planety. Nietrudno mi wyobrazić sobie, jak wielkie oburzenie pruderyjnych czytelników musiała budzić prawie sto lat temu lektura tej powieści, skoro nawet dziś, gdy seksem atakowani jesteśmy ze wszystkich stron, nie potrafię bez rumieńca zaglądać w najskrytsze myśli Blooma czy jego żony. I tym bardziej podziwiam Sylvię Beach, że odważyła się wydać coś tak w tamtych czasach kontrowersyjnego.

Tym jednak, co w Ulissesie budzi chyba najwięcej emocji, jest forma. Czyli zmiany stylu i wielość różnych perspektyw, co Nabokov porównuje do stawania na plaży, schylania się i patrzenia na świat pomiędzy swoimi kolanami, do góry nogami – ile w tym świeżości! :) Wśród tego formalnego bogactwa wykładowca wyróżnia trzy główne style: 
  • „oryginalny Joyce”: styl prosty i przejrzysty, 
  • osławiony strumień świadomości, któremu Nabokov przypisuje mniejsze znaczenie, niż większość zachwyconych czytelników (do których, przyznam się, należę) – bo w rzeczywistości nie myślimy tylko słowami, jak u Joyce’a, ale również obrazami, 
  • parodie, zarówno form niepowieściowych (nagłówki gazet, utwory muzyczne, burleski, egzaminacyjne pytania i odpowiedzi, czasopisma kobiece), jak i powieściowych (sentymentalne powieści dla panien).
Nabokov, z właściwym sobie zacięciem, śledzi wszelkie zabiegi formalne, pojawiające się i znikające motywy (mydło cytrynowe, koń wyścigowy Ulotka, człowiek w macintoshu – który, jak się okazuje, jest samym Joyce’em!), synchronizacje, cały ten wielki, cudowny mechanizm, jakim jest Ulisses. Analizuje również gry i smaczki językowe, i na tych przykładach naprawdę widać, jak wiele, mimo wszystko, zginęło w polskim przekładzie.

Okładka pierwszego wydania powieści
z roku 1922.
Sporo pojawia się w tym wykładzie zachwytów, przy czym mam wrażenie, że Nabokov najbardziej ceni nie stylistyczne wygibasy Joyce’a, nie jego formalne gierki, zagadki, kalambury, nie sam strumień świadomości, który mnie osobiście momentami zapierał dech, ale właśnie te momenty, w których Joyce jest sobą, pisze prosto, jasno i przejrzyście, ale mimo to pięknie, na przykład w scenie przynoszenia śniadania Molly. Również opis sceny na plaży, w którym młody gentelman „chichotał wręcz z ukontentowania”, budzą jego duży entuzjazm. W zupełności go zresztą podzielam i rozumiem te powtarzające się okrzyki: „Jakże to wszystko jest dowcipne i wdzięczne!”, „Cudowny pisarz z tego Joyce’a!”.

Wszystkich niezdecydowanych przekonuję więc, za naszym drogim wykładowcą – warto. Są tu, owszem, fragmenty nieznośne, męczące, przyprawiające o permanentny ból głowy (na szczęście nie ma potrzeby ich rozszyfrowywania – co za ulga!), ale z nawiązką rekompensują je te, w których ujawnia się prawdziwy literacki geniusz Joyce’a. Nie bać się, czytać!

A po wywodach Nabokova naprawdę polubiłam Blooma. Mimo jego dziwactw, seksualnych perwersji i zamiłowania do podrobów. Co za poczciwy, uczciwy, uroczy facet!

Grafton Street w Dublinie, gdzie Bujny Boylan kupował owoce :). Przełom XIX i XX w.
***
J. Joyce, Ulisses, przeł. Maciej Słomczyński, wyd. Porozumienie Wydawców, Warszawa 1999.
V. Nabokov, Wykłady o literaturze, przeł. Zbigniew Batko, wyd. MUZA SA, Warszawa 2005.

Zobaczcie też, jakie obserwacje po lekturze Ulissesa i wykładu Nabokova miała Pyza na Pierogach Pruskich!

I to już koniec! Ostatni wykład z cyklu Nabokova za nami. To była wspaniała przygoda, którą wszystkim polecam, i za którą niniejszym dziękuję Pyzie – ja też sama bym się na nią nie zdecydowała :). To jednak nie koniec, szykujemy ciąg dalszy tej literackiej zabawy, a szczegóły wkrótce… 

Wszystkie moje poprzednie teksty powstałe w ramach Nabokoviady:
Jane Austen, Mansfield Park
Charles Dickens, Samotnia
Gustave Flaubert, Pani Bovary
Robert Louis Stevenson, Dziwny przypadek doktora Jekylla i pana Hyde’a
Marcel Proust, W stronę Swanna
Franz Kafka, Przemiana

Ilustracje:
[1] National Library of Ireland on The Commons / Foter.com
[2] Alex Ehrenzweig / Wikimedia Commons 
[3] Wikimedia Commons
[4] Tsamuk / Wikimedia Commons
[5] National Library of Ireland on The Commons / Foter.com 
[6] grafika autorstwa Pyzy :)

Wspomnienia jak puch w powietrzu. Czeska zapowiedź: Antonín Bajaja, „Nad piękną, modrą Dřevnicą”

$
0
0
Już dziś premiera polskiego wydania Nad piękną, modrą Dřevnicą Antonína Bajai – przepięknej książki, w której autor wraca wspomnieniami do swojego „burżuazyjnego” dzieciństwa w tużpowojennym Zlínie, mieście Tomáša Bati. Powieść, będąca w zasadzie zbiorem listów pisanych do siostry w różnych okresach życia, jest prawdziwą skarbnicą obrazów, smaków i zapachów zapamiętanych z lat dziecięcych. Barwna, nostalgiczna, pełna humoru i ciepła – i bardzo w tym wszystkim „czeska” i hrabalowska.

Polscy czytelnicy mogą się zapoznać z opowieścią Bajai dzięki przekładowi pani Doroty Dobrew. Z okazji premiery książki, której Literackie Skarby patronują, zamieszczam fragmenty wywiadu z autorem, przeprowadzonego siedem lat temu przez Terezę Willoughby i zamieszczonego na portalu Novinky.cz. Już te kilka odpowiedzi daje dobry obraz tego, jakim człowiekiem jest Bajaja i w jakim stylu snuje swoje urocze historie o przeszłości. Mam nadzieję, że ta próbka zachęci Was do lektury!

***
Pana wspomnienia są ściśle związane z miejscem, gdzie się Pan urodził i spędził swoje dzieciństwo, a więc ze Zlínem i okolicami. Czy krajobraz jest dla Pana przestrzenią ludzkiej pamięci?

Czternaście lat temu w miejscowości Stráž pod Ralskem odbyła się konferencja Literatura i krajobraz. Zapytałem wtedy mnóstwo ludzi, z czym kojarzy im się krajobraz, a potem przeanalizowałem ich odpowiedzi. 89% uczestników mojego badania łączyło krajobraz z przyrodą. Trzy czwarte z nich mówiły o krajobrazie dzieciństwa, czyli takiej podkładce dla naszej pamięci. I do tej większości należę również ja (…).

Tak, pamięć jest tą najbardziej osobistą krainą, po której można również błądzić. Przypomniała mi Pani znany fragment Boskiej komedii:
W połowie drogi naszego żywota
W pośród ciemnego znalazłem się lasu,
Albowiem z prostej zbłąkałem się ścieżki [tłum. Antoni Robert Stanisławski].
Odwieczne poszukiwania własnej drogi. Bez pamięci jesteśmy zagubieni. Ale nie tylko my pamiętamy, krajobraz również. Niedawno byłem na spacerze w okolicach Zboženskiego stawu, to w okolicach Zlína, takie miejsce otoczone lasami. Piszę o nim w mojej książce. Gdy byłem dzieckiem, razem z rodzicami i ich znajomymi obserwowałem tam zaćmienie słońca. Niektóre rzeczy przez te lata pozostały bez zmian, niektóre, rzecz jasna, się zmieniły. Wciąż stoi tam drewniany krzyż postawiony na pamiątkę dawno spalonej osady, wciąż woda jest „żółtawa jak oczy kotów, kiedy na wiosnę żenią się wniebogłosy”, powietrze wciąż pachnie błotem, gnijącymi liśćmi, czarnym bzem i grzybami, tyle tylko, że trawiasty brzeg, gdzie rozbiliśmy nasz obóz, ocieniają dziś gałęzie grabów i olch. Mimo to udało mi się wygrzebać tam osmolony kamień, pozostałość ogniska, na którym w połowie ubiegłego wieku pani Ronzová gotowała gulasz. Kawałek dalej jest las rozdarty przez szkody górnicze, ale koleiny po traktorach, ta trauma, już zarastają. Nagle słyszę rechot żab. Teraz. Pani też?

Okładka czeskiego wydania.
Może, ale wróćmy do książki. Niektóre z tekstów, które się w niej pojawiły, napisał Pan wcześniej i nie były one przeznaczone do publikacji. Co sprawiło, że zmienił Pan zdanie?

To się działo stopniowo. Po ukończeniu szkół harowałem na wsi. Przede wszystkim w latach 60. i 70., kiedy powstało wiele moich literackich manifestów, refleksji, zabaw. Od rana do wieczora pilnowałem ludzi przy pracy, płaciłem im, ale też pasłem krowy, sprzątałem w oborach, nawoziłem pola, pomagałem przy żniwach i sianokosach. Do domu wracałem wykończony. Nie chodziło tylko o zmęczenie fizyczne, odczuwałem też silne przygnębienie, zwłaszcza po nastaniu sowieckiej okupacji. Spisywanie wspomnień z burżuazyjnego dzieciństwa pomagało mi, przenosiło mnie do bardziej gościnnych światów. Wysyłałem później te teksty siostrze Janie do Pragi, by jej przypomnieć niektóre wydarzenia, głównie zabawne. Wtedy nie dało się ich opublikować. Z czasem wiele listów zniknęło gdzieś w pudełkach między szpargałami, o niektórych zapomniałem, niektóre zgubiłem. Mimo to znalazło się ich później tyle, że były tylko dwie opcje: wyrzucić je albo wykorzystać (…).

W swojej książce nawiązuje Pan do filmu Amarcord Federica Felliniego. Czy chciał Pan w ten sposób między innymi uwidocznić podobieństwa pomiędzy rosnącym w siłę włoskim faszyzmem a tym, co działo się po wojnie w Czechosłowacji?

Tak. Amarcord pomógł mi pokazać, że wszystkie reżimy oparte na ideologii usprawiedliwiającej przemoc wyglądają i działają podobnie. Że to odgrywany setki razy ten sam szlagier z głośnym początkiem i haniebnym, zwykle tragicznym zakończeniem. Obawiam się, że ludzie są na takie szlagiery bardzo podatni (…).

Ale powiedziała pani: między innymi, a więc zasugerowała Pani, że nie chodzi tylko o zestawienie dwóch reżimów. I słusznie. Nie popełniłbym nigdy takiego uproszczenia, nie jestem jakimś ideologicznym oświecicielem. Tym, co łączy Amarcord i Dřevnicę są ludzkie momenty – nawet w krajach rządzonych przez tyranów ludzie mają swoje zwykłe cielesne potrzeby, żyją w małym kręgu rodziny i przyjaciół i przyzwyczajają się do udawania przed reżimem. Najwięcej jednak paralel między filmem Felliniego a moją książką pojawia się we fragmentach dotyczących dzieciństwa – wspomnienia z tego okresu płyną przez cały film, jak ten puch w powietrzu. Słowo „puch” zresztą otwiera i zamyka zarówno film, jak i książkę.

W zeszłym roku książka doczekała się też
tłumaczenia na język angielski. Przekładu
dokonał David Short. Wyd. Jantar Publishing.
W Pana dziele czymś bardzo naturalnym są ścisłe, międzypokoleniowe związki rodzinne. Czy myśli Pan, że w dzisiejszych czasach te relacje uległy zmianie?

Trochę tak. Zależy gdzie. Ale ludzie mają potrzebę żyć w rodzinie, a z tym się wiąże tak ścisła relacja kilku pokoleń. Niewiele jest na świecie rzeczy, które przynoszą tyle radości, co przyjacielski związek wnuków i dziadków. Jeżeli nawet się to zmieniło, winić należy wielkie miasta i gigantyczne osiedla, a także rozwój technologii, które ułatwiają życie i czynią je ciekawszym, ale w dłuższej perspektywie przynoszą pustkę. Tomáš Baťa wiedział co robi, kiedy kazał wybudować w Zlínie osiedla rodzinnych domów otoczonych drzewami owocowymi i grządkami.

Z tych samych stron co Pan, mimo że z nieco innego kręgu społecznego, pochodzi również Ludvík Vaculík. Podczas lektury Pana książki często przychodziła mi do głowy Siekiera. Jaki ma Pan stosunek do Vaculíka?

Myślę, że przyjacielski. Bez względu na kręgi społeczne, co stwierdzam z przekąsem. I jemu, i mnie, bliższe są [wywiad opublikowany został w roku 2010, kiedy Vaculík jeszcze żył] kręgi na wodzie lub na pniu drzewa, lub na niebie, gdy po nim kołuje myszołów. Wiemy – i każdy rozsądny człowiek to wie – że należymy przede wszystkim do kręgów przyrody (...). A rodzinne strony mamy, jak Pani zauważyła, wspólne. Każdy prażak od razu po naszej wymowie poznaje, odkáď sme. Przede wszystkim jednak łączy nas śpiewanie. Trzynaście lat temu razem z Sašą Berkovą i Ivanem Binarem po drodze z Karlovych Varów do Pragi założyliśmy chór Wlastenci – taki nietypowy oddział czeskiego PEN klubu. Czasem mam wrażenie, że Ludvík Vaculík jest żywym ucieleśnieniem tamtego krajobrazu. To dla mnie zaszczyt, że Dřevnica przywodzi Pani na myśl Siekierę– bo kiedy ją przeczytałem, pomyślałem, że to książka pisana głównie dla siebie, by dodać sobie otuchy. Jeśli przy okazji sprawił przyjemność kilku czytelnikom, tym lepiej. Właśnie tak się powinno pisać.

***
Antonín Bajaja, Nad piękną, modrą Dřevnicą, przeł. Dorota Dobrew, wyd. Książkowe Klimaty, Wrocław 2017.

Źródło: Salon, Právo
Tłumaczenie – moje. Fragmenty książki po polsku – w przekładzie Doroty Dobrew.
Dziękuję autorce wywiadu, Terezie Willoughby, oraz redakcji portalu za zgodę na opublikowanie powyższych fragmentów.

Ilustracje:
[1] zdjęcie autora ze strony wydawnictwa Książkowe Klimaty / www.ksiazkoweklimaty.pl,
[2] okładka czeskiego wydania ze strony wydawnictwa Host / nakladatelstvi.hostbrno.cz,
[3] okładka brytyjskiego wydania ze strony wydawnictwa Jantar Publishing / www.jantarpublishing.com,
[4] okładka polskiego wydania ze strony wydawnictwa Książkowe Klimaty / www.ksiazkoweklimaty.pl.

Blogerski idealizm kontra rzeczywistość, czyli garść wrażeń z Literackiej Stolicy

$
0
0
Miło jest czytać i pisać, siedząc zagrzebaną w swojej prywatnej norce, ale od czasu do czasu, by do reszty nie zdziczeć, zdarza mi się też wychylić z tej norki nos i pobyć wśród ludzi. Szczególnie miło i ciekawie jest pobyć wśród przedstawicieli swojego „gatunku”, dlatego też w ubiegły weekend skorzystałam z okazji do spędzenia kilku godzin w towarzystwie… blogerów. A okazją tą była Literacka Stolica, czyli warszawskie spotkanie blogerów książkowych, zorganizowane przez zaprzyjaźnione blogerki – Olę z Parapetu Literackiego, Klaudię z Z książką do łóżka oraz Maję z Zaczytana do samego rana.

Nieocenione organizatorki!
I choć zaraz po ogłoszeniu informacji o spotkaniu mój entuzjazm był wielki, do Warszawy jechałam już w nastroju z lekka sceptycznym. Organizatorki przewidziały bowiem w programie wydarzenia trzy prelekcje, których tematy były dla mnie – delikatnie mówiąc – niezbyt interesujące :). Pierwsza prezentacja należeć miała do Rafała Hetmana z CzytamRecenzuję.pl i dotyczyć miała „budowania marki” bloga, następnie Justyna Suchecka i Natalia Szostak z Krótkiej Przerwy opowiedzieć miały o książkach w YouTubie, a na koniec przewidziano kilka słów o Instagramie w wykonaniu Diany Chmiel z Bardziej Lubię Książki Niż Ludzi oraz Pauli Sieczko z Rude Recenzuje.

Czemu niezbyt interesujące? Zdecydowanie lepiej wychodzi mi pisanie niż mówienie, więc filmików o książkach nigdy nagrywać nie będę, a Instagrama też zakładać nie zamierzam – taki mój mały bunt, bo mam wrażenie, że ta obsesja fotografowania książek spycha już trochę na margines to co najważniejsze, czyli treść. Jeśli natomiast chodzi o temat pierwszej prelekcji – to, o czym miał opowiadać Rafał, kłóci się z moją, może trochę anachroniczną, wizją blogowania jako czegoś, co przede wszystkim ma sprawiać radość, tworzyć więzi, ale nie w sensie „biznesowym”, tylko takim czysto ludzkim. Dzielić się swoimi opiniami o książkach, wyrażać zachwyt albo wątpliwości, wymieniać zdanie z innymi czytelnikami – ale bez silenia się na cokolwiek, bez zmieniania się na potrzeby publiki, bez udawania. [Wiem, trochę to idealistyczne :)].

Ale przecież byłabym hipokrytką, gdybym napisała, że nie zależy mi na popularności. Że zamierzam sobie mentalnie siedzieć w tej blogosferze sprzed sześciu lat, takiej, jaką była, kiedy zaczynałam blogować, i zamykać usilnie oczy na to, jak się wszystko zmienia. Oczywiście, że chciałabym mieć więcej czytelników. Bo wkładam w swoje teksty mnóstwo czasu, energii i serca i czasem jest mi smutno, że ten wysiłek do tak niewielu osób dociera. Bo piszę o dobrych książkach i wydaje mi się, że mam o nich coś ciekawego do powiedzenia. Bo chciałabym, by dzięki mnie więcej ludzi się o nich dowiedziało i ściągnęło je z półki zamiast bestsellerów Empiku. Ale też dlatego, że to zwyczajnie miłe – mieć świadomość, że ma się wpływ na czyjeś czytelnicze wybory, że ktoś śledzi to, co robisz, podziwia Cię i szanuje.

Dlatego postanowiłam przyjechać, zobaczyć, posłuchać – bez uprzedzania się na wstępie. Do sugestii Rafała podeszłam z otwartą głową – a nuż jednak znajdzie się wśród nich coś, co mogłabym zastosować bez szwanku dla mojej własnej wizji blogowania? :)

Rafał Hetman (CzytamRecenzuję.pl).
Rafał mówił o tym, jak ważne jest kreowanie własnego wizerunku. Że podstawa to sprawiać wrażenie ładniejszego i mądrzejszego, niż się jest w rzeczywistości. [Ups! W praktyce wygląda to u mnie dokładnie odwrotnie]. Że najlepiej, jeśli blog jest sprofilowany – na przykład nastawiony na konkretny rodzaj literatury [a że czeska, to się liczy?] – lub jeśli łączy dwie różne dziedziny, czyli na przykład książki + muzyka czy książki + podróże. [Ups! A ja jestem absolutnie literaturocentryczna – niczym innym nie potrafię się na serio w życiu zainteresować]. Że ważna jest spójność wizualna. [Tu też mam problem! Bo chcieć bym chciała, ale nie znam się, nie wiem zupełnie, jak się za to zabrać]. Że opłaca się pisać o blogosferze i jej problemach, bo niewiele osób to robi. [Naprawdę? Ja mam ostatnio wrażenie, że wszyscy]. Że pomaga lans na znajomość z pisarzem :). [Hmm…] Że aby być traktowanym poważnie, trzeba wyjść z wirtualu do realu – prowadzić spotkania autorskie, pisać do gazet, patronować. [I to chyba najbardziej sensowna, ale i, wydaje mi się, najtrudniejsza do zastosowania rada]. Że dobrze jest wybierać takich partnerów, którzy dobrze wyglądają i dodają prestiżu. [A ja mam jednak słabość do małych wydawnictw i niezbyt znanych autorów…] Że jeśli chodzi o prestiż, sprawdzają się też wywiady z pisarzami, ale wysiłek, jaki trzeba w nie włożyć, nie przekłada się na wyświetlenia. [U mnie zdecydowanie czasu na to brak]. Że publikować trzeba dużo, często i wszędzie – nie tylko na blogu, ale i w mediach społecznościowych. [Jak wyżej, ech]. Że dobre wrażenie robi oficjalny ton maili. [Uf! To akurat żaden problem]. I że oprócz tego wszystkiego podstawą jest oczywiście wartość samych publikowanych tekstów. [Właśnie! Gdzieś to ginie, a to przede wszystkim trzeba podkreślać, o tym mówić, ten temat rozwijać].

Gdybym więc chciała pójść tą ścieżką, musiałabym zmienić sporo rzeczy, które niekoniecznie zmieniać chcę. Najwyraźniej nie jest mi pisane zawojować blogowy świat. Było za to jedno pozytywne zaskoczenie – że zarabianie na blogu wcale nie musi polegać na recenzowaniu za pieniądze. Miło wiedzieć, że ta śliska droga nie jest jedyną dostępną :).

Justyna Suchecka i Natalia Szostak (Krótka Przerwa).
W trakcie kolejnej prezentacji dziewczyny z Krótkiej Przerwy mówiły trochę o sprzęcie do nagrywania (że wcale nie musi być drogi i profesjonalny) i trochę o statystykach (smutna obserwacja: najlepszą oglądalność zgarnia – niespodzianka! – nie materiał o książkach, a ten o serialach i o… rogalikach drożdżowych). Przekonywały, że warto mimo wszystko robić rzeczy, które nas bawią i sprawiają nam przyjemność, nawet jeśli nie mają zbyt wielu wyświetleń, i że ważne jest wzajemne wspieranie się w blogosferze/vlogosferze – bo, jak stwierdziła Natalia, „im większy będzie torcik, tym większy nam wszystkim dostanie się kawałek”. Ładnie powiedziane!

Prelekcja Diany i Pauli była chyba najbardziej merytoryczna – dziewczyny skupiły się na regulaminie Instagrama i praktycznych wskazówkach dotyczących publikacji zdjęć i ich tagowania. Czyli dla osób korzystających z serwisu wiedza zapewne przydatna.

Diana Chmiel (Bardziej Lubię Książki Niż Ludzi) i Paula Sieczko (Rude Recenzuje).
Między prelekcjami i po nich był czas na rozmowy, a ukoronowaniem spotkania było rozdanie paczek z książkami od partnerów wydarzenia (wszyscy – na poniższej grafice) oraz wymiana książkowa. Oprócz torby pełnej książek przywiozłam też do domu uroczą ręcznie robioną zakładkę od Alkanba, która trafiła do mnie drogą losowania. Mój zdobyczny zestaw wyglądał więc tak (plus Marilyn na Manhattanie Elizabeth Winder, którą już mam, więc oddałam na wymianę):

Lion. Droga do domu z wymiany, resztę znalazłam w swoim pakiecie dla uczestników :).
Fundatorzy prezentów.
Nasze blogerskie grono ugościła w swoich progach młodziutka kawiarnia Big Book Cafe. Miejsce, moim zdaniem, jak na taką liczbę osób sprawdziło się idealnie – dzięki otwartej przestrzeni nie było zbyt ciasno, ale wnętrze jest również przytulne i ciepłe.

Podsumowując, przypuszczam, że spotkanie trafiło w potrzeby osób, które chciałyby zdobyć większą publikę, które szukają właściwej formy dla swojego bloga i zastanawiają się nad swoim własnym wizerunkiem jako blogera. Mnie osobiście gdzieś pod tym wszystkim zginęła literatura i frajda z pisania o książkach, czyli chyba sens tego, co robimy. Bardzo jednak doceniam profesjonalne przygotowanie wydarzenia, trud organizatorek oraz oczywiście samą inicjatywę! Z zaciekawieniem i nadzieją wypatrywać będę kolejnych odsłon.

Nie bądź jak człowiek!, czyli „Sceny z życia prywatnego i publicznego zwierząt”

$
0
0
Pierwszym, co zwraca uwagę w przypadku tej książki, jest jej forma – ogromne, ciężkie, wspaniale zilustrowane tomiszcze, jak z tych obrazków, na których dziecko trzyma na kolanach rozłożoną książkę i wpatruje się w nią z rozdziawioną buzią. Jest piękna. Forma nie powinna jednak odwracać zbytnio uwagi od treści – bo i w środku kryją się piękne rzeczy.

Sceny z życia prywatnego i publicznego zwierząt to historie powstałe w pierwszej połowie XIX wieku, spisane wówczas przez wybitnych francuskich autorów (wśród nich m.in. Balzac, Nodier i George Sand) i wydane w roku 1853 z ilustracjami, a właściwie do ilustracji, Grandville’a. Jak pisał wówczas wydawca Pierre-Jules Stahl:
„Naszym zamysłem przy publikacji tej książki było nadanie daru wypowiedzi wspaniałym Zwierzętom Grandville’a oraz wspomaganie piórem jego ołówka. Tak aby skrytykować dziwactwa naszej epoki – te, które są ponadczasowe oraz wspólne dla wszystkich krajów (…). Wybraliśmy tę formę, a nie inną, ponieważ pozwoliła nam ona być szczerym bez brutalności, opowiadać nie o ludziach i faktach, a raczej o postaciach i typach” (s. 9).
Już z tego wstępu widać więc, że choć forma jest niewinna i przywodzi na myśl literaturę skierowaną do najmłodszych, w rzeczywistości w tych opowieściach kryją się ogromne pokłady ironii i uszczypliwości. Taki elegancki sposób, by dać wszystkim… po pupie. Jak to zwykle bywa, dziwactwa okazały się uniwersalne i aktualne do dziś, i dzięki temu historie te czytać można z ogromną przyjemnością także w oderwaniu od kontekstów historycznych. Stąd pomysł Madleny Szeligi i Jakuba Sokołowskiego, by zaprezentować je w uwspółcześnionej wersji dzisiejszym czytelnikom.

Jaskółka jest feministką

Zwierzęta, choć są tu stale w opozycji do człowieka, są równocześnie bardzo ludzkie – mają swój sejm, swoje wydawnictwo (w którym publikowane są właśnie Sceny z życia prywatnego i publicznego zwierząt), bywają konformistyczne lub porywcze, wojownicze i spragnione zemsty, zakochują się, zawierają związki małżeńskie, umierają z miłości lub tęsknoty. Wyrażają też ludzkie poglądy. Poznajemy dżdżownicę, która życzy sobie, by wszyscy byli równi i by wszystko było własnością wszystkich, cierpiącą z miłości kotkę angielską, niedźwiedzia-filozofa (to ten, który należał do lorda Byrona), psa-krytyka teatralnego, wyzwoloną jaskółkę-feministkę. Poznajemy Trzmiela Eugeniusza, który smali cholewki do pszczelej księżniczki, oraz Mrówkę, która pragnie mieć dzieci i decyduje się przygarnąć pewnego Motyla-sierotę. Część obyczajów zostaje zwierzętom zaszczepiona przez wychowanie lub narzucona siłą przez ludzi, część, zafascynowane, przejmują same. I tak – wyzwolona Jaskółka rozmyśla sobie:
„Wszędzie, na każdym dosłownie kroku, napotykam zniewolenie. Zwłaszcza kobiety zniewolone są przez mężczyzn. Muszą wysiadywać jaja i nikt nie pozwala im realizować swoich ambicji. Nie ważne, czy chciałyby pisać wiersze, czy polować. Siedzą w gniazdach i tyle mają z życia” (s. 170).
Z kolei Gołąb jest, też bardzo po ludzku, przytłoczony monotonią dorosłego życia. Marzy o przygodach, nowych znajomościach, ciekawych historiach do opowiadania:
„Chciałem mieć po prostu ciekawe życie. Realne, prawdziwe i ciekawe życie. Nie chciałem, aby kiedykolwiek zabrakło mi fascynujących historii do opowiadania. Wiadomo bowiem, jak to jest z dorosłymi. Niech no tylko się ich ktoś zapyta «co słychać?», a oni już zaczynają swoje nużące, po tysiąckroć powtarzane historie o tym, co nowego w pracy. A tak naprawdę każdy ich dzień wygląda dokładnie tak samo” (s. 173).
Ten zły i brzydki człowiek

Niemal każde opowiadanie kończy się jednak tym samym morałem – to człowiek jest winien wszelkiego zła. Zając w pewnym momencie wymyśla powiedzonko „Świat schodzi na ludzi” i nawołuje do walki z człowiekiem, który „kryje się w nas”. Również kotka Piękna stwierdza, że to narzucone kotom ludzkie obyczaje w postaci więzów małżeńskich doprowadziły do jej życiowej tragedii. „Samotność i człowiek to dwie najgorsze rzeczy, jakie mogą przydarzyć się zwierzęciu” (s. 97) – podsumowuje dobitnie Krokodyl. I nawet fakt, że mama pszczoła opowiada małym pszczółkom już tylko smutne bajki na dobranoc, to wina człowieka. („Ratujmy pszczoły” – przypominam sobie wszechobecne dziś hasło, kiedy o tym myślę).

Nie wiem jak Was, ale mnie ta bakteria
autentycznie przeraża!
Człowiek w żadnym wypadku nie jest tu dumnym panem wszelkiego stworzenia. Jest miękki i różowy, nieopancerzony, brzydki – to pewnie dlatego ciągle nosi na sobie jakieś kolorowe szmaty, tłumaczą sobie zwierzęta. Wiecznie mamrocze pod nosem, dużo mówi, ale i tak nikt go nie rozumie. Wszystko komplikuje. „Gdyby wysyłali proste komunikaty, wzorem mądrych zwierząt, nie wiedzieliby, co to nieszczęście w miłości” (s. 197).

Trochę romansu, trochę kryminału

W poszczególnych historiach autorzy krytykują ludzi i ich obyczaje na różne sposoby. Klucz do użytku zwierząt, które chcą osiągnąć szczyty to cudowna satyra na świat nauki (aktualna zresztą do dziś, bo wciąż przecież słyszy się o przypadkach lansowania się naukowców na podstawie sfałszowanych wyników badań). Podróż Wróbla i obserwacje państwa mrówek, pszczół i wilków to ewidentnie aluzje do różnych państw i ich ustrojów – mrówki, zniewolone i wykorzystywane, mimo wszystko czują szczęście, bo „są częścią największego i najpotężniejszego Imperium Mrówczego na świecie”. Cierpienia pewnego Skarabeusza jest z kolei ironicznym obrazem wyższych sfer i ich rozrywek, w tym nowych form sztuki. Stonoga gra na swoim instrumencie niemiłosiernie fałszując, ale za to wieloma nogami naraz, wyczyniając przy tym dzikie pląsy, za co zbiera równie dziki aplauz.

Obok tekstów gorzkich i uszczypliwych są tu też opowieści naprawdę smutne. Łzy z oczu wyciska historia Wrony, która w trakcie burzy straciła całą rodzinę, po czym wyrusza w podróż i poznaje tragedie innych zwierząt. Bohaterowie książki przejmują od ludzi nie tylko obyczaje i zachowania, ale również ich najgłębsze, najbardziej bolesne uczucia.

A swoją drogą niektóre spośród tych historii to wspaniałe, zwierzęce warianty opowieści znanych z klasyki literatury – wspomniane Cierpienia kotki angielskiej, jakkolwiek absurdalnie to brzmi, to jakby zapowiedź flaubertowskiej Pani Bovary. Rozmiłowana w XIX-wiecznej poezji kotka, znudzona swoim plebejskim mężem Puchem, rzuca się w ramiona francuskiego kochanka Brisqueta. Zakończenie też, jak u Flauberta, nie jest zbyt szczęśliwe…

I ciekawostka – jest tu nawet historia kryminalna! Poszło o Owcę zamordowaną wraz z Jagnięciem, ale najważniejszy okazuje się aspekt moralny całego procesu – bo Wilk rzeczywiście jest najbardziej oczywistym podejrzanym, ale czy naprawdę był winny? Bardzo przewrotne jest zakończenie tej mrocznej opowieści.

Nie komplikuj

Każda z tych historii mówi o nas coś, co nie jest nam łatwo przełknąć. Wiele z nich to klasyczne bajki z morałem – na stronicach Scen z życia prywatnego i publicznego zwierząt roi się od prostych mądrości. Ciesz się tym, co masz. Nie wstydź się ucieczki, gdy przeciwnik jest zbyt silny. Nie rozmyślaj za wiele i nie filozofuj. Nie kombinuj. Nie komplikuj. „Chcesz być szczęśliwy? Nic prostszego! Wystarczy, że będziesz wolał burzę od słońca, chłód od ciepła i ból od przyjemności” (s. 193). A przy tym wszystkim zwierzęce historie skrzą się humorem, więc śledząc je na zmianę popadałam w zadumę, śmiałam się i płakałam. „Tam też mieliśmy dokonać rzezi tak okrutnej, że gdybym opisał ją panu w szczegółach, włosy stanęłyby panu dęba na głowie. Och, przepraszam! Widzę teraz, że pan nosi perukę” (s. 46) – mówi zakochany w Kokoszce Lis do Orangutana.

Wspaniała, wspaniała inicjatywa małego krakowskiego wydawnictwa Gereon. Bardzo to tomiszcze polecam, nie tylko jako efektowną ozdobę biblioteczki. A na koniec i na zachętę jeszcze jeden humorystyczny akcent (z zapewnieniem, że moje pocałunki nie mają w sobie nic z ukąszeń!):
„Była tylko jedna grupa wytwornych zwierząt, którą wszyscy omijali, pozdrawiając ją z daleka skinieniem głowy. To krytycy – wiedziałem to na pewno, widząc ich drapieżne pazury i pocałunki, które przypominały ukąszenia. Niech się Pan zastanowi, błagam Pana, co za zawód Pan wykonuje!” (s. 58).
***
Praca zbiorowa, Sceny z życia prywatnego i publicznego zwierząt, przeł. Ewelina Zaucha, Katarzyna Fijołek, adaptacja lit. Madlena Szeliga, Jakub Sokołowski, wyd. Gereon / AA, Kraków 2015.

Wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa.

Siedem ważnych książek na siódme urodziny

$
0
0
Tak, to już dziś. Siedem lat Literackich Skarbów Świata Całego. Siedem lat czytania, siedem lat recenzowania, analizowania, zachwytów (przeważnie) i krytyki (sporadycznie).

Zastanawiałam się, jak uczcić ten dzień, i w końcu wymyśliłam, że przygotuję małe zestawienie. Z okazji siedmiu lat – siedem najważniejszych książek, o których pisałam. Oczywiście jest to lista bardzo subiektywna, a klucz – emocjonalny, jak to u mnie. Książki, które w ciągu tych siedmiu lat zrobiły na mnie największe wrażenie, które coś we mnie zmieniły, wzruszyły na różne sposoby. Książki przełomowe, znaczące z jakichś powodów.

Starałam się jednak, by były to też wybory nietypowe, pozycje nieoczywiste, może trochę mniej znane, i dlatego nie znalazł się tu choćby Proust, choć wrażenie zrobił ogromne. Z każdego roku blogowania wybrałam jedną, co nie było proste, bo bywały lata, kiedy trafiało mi się wiele niezapomnianych historii. Oto więc moje literackie crème de la crème ostatnich siedmiu lat. Kliknięcie w tytuł przekieruje Was do mojej recenzji.


Tylko klucz „nieoczywistości” zadecydował o tym, że ta książka wygrała w moim zestawieniu z Zabić drozda, które przeczytałam w tym samym roku i które było dla mnie literackim objawieniem. Dzieło Shawa jest chyba jednak mimo wszystko mniej znane, a nie mniej warte wzmianki. Opowieść o kobiecie, która swoją małżeńską zdradą krzywdzi wiele osób – a zadane rany okazują się głębsze, niż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać. Autor poprzez psychologiczne niuanse ukazuje wewnętrzną dezintegrację rodziny, która oficjalnie pozostaje razem. I piękny fragment o tym, co daje człowiekowi posiadanie dzieci, zacytowany zresztą w moim wpisie. Ocean emocji. Recenzja TU.


Nie mogło być inaczej. Choć minęło prawie sześć lat, odkąd przeczytałam tę powieść, wspominam ją z niesłabnącym zachwytem. Dość dziwaczna fabuła – opowieść o małym geniuszu Gouldzie, żyjącym jedną nogą w świecie fantazji, wśród wymyślonych przyjaciół, który szczęśliwie spotyka na swojej drodze drugą pokręconą istotę, natychmiast podejmującą jego grę, młodą kobietę Shatzy Shell – oraz forma utworu, w której spotykają się m.in. western i relacja sportowa, nie oddają zupełnie tego, co ta książka robi z czytelnikiem, sposobu, w jaki pobudza szare komórki, skłania do rozmyślań, ściska za gardło. Nie potrafię pogodzić się z tym, że Baricco jest znany przede wszystkim jako autor Jedwabiu, a City jest u nas tak mało znane. Z drugiej strony jednak zdaję sobie sprawę, że to powieść, która jak żadna inna wymaga od czytelnika określonej literackiej wrażliwości – i po prostu nie jest dla każdego. Recenzja TU.


Jedna z tych książek przełomowych, bo pokazała mi, jaki Bukowski jest naprawdę. I uważam ją za pierwsze moje prawdziwe spotkanie z jego twórczością, puszczając w niepamięć lekturę Kobiet, które na tym wstępnym etapie naszej znajomości wyjątkowo mnie zniesmaczyły (ale spełniły swoją podstawową rolę – pomyślałam, że przecież za tą obsceną musi się jeszcze coś kryć, i postanowiłam drążyć sprawę). Gdyby nie Płonąc w wodzie, tonąc w ogniu, nigdy bym Bukowskiego nie zrozumiała – i nigdy bym się nie dowiedziała, jak bardzo podobnie odczuwamy świat. A ponieważ dziś to drugi najdroższy mi pisarz, zaraz po Hrabalu, ten zbiór musiał się tu znaleźć. Recenzja TU.


À propos Hrabala. Książka czytana jeszcze w czasach przedblogowych, ale odświeżona w roku hrabalowskim, z okazji 100. rocznicy urodzin autora. Znalazła się tu oczywiście dlatego, że bez niej nie byłoby Literackich Skarbów Świata Całego (i nie ma znaczenia to, że zasługę przypisać należy tłumaczowi, Andrzejowi Czciborowi-Piotrowskiemu, bo w oryginale tytuł jest zupełnie inny). A także dlatego, że w tym zestawieniu po prostu nie mogło Hrabala zabraknąć. Oraz po prostu dlatego, że to piękna, niezasłużenie trochę zapomniana książka – o starości, która odbiera godność, i rozpaczliwych próbach tej godności zachowania, o młodym duchu w schorowanym ciele, o odchodzeniu i żegnaniu się z przeszłością. Ale z uśmiechem, bo to przecież Hrabal. Czysta nostalgia. Recenzja TU.


Kolejna w tym zestawieniu książka o rodzinie – obok dzieciństwa to mój ulubiony literacki temat – trącająca jednak również poruszony u Hrabala motyw starości. Wciąż jedna z ważniejszych w moim życiu, mimo że spotkanie z autorem na Festiwalu Conrada dwa lata temu brutalnie rozwiało moje złudzenia na jego temat (pisałam o tym tutaj). Zabawna, ironiczna, gorzka, ale równocześnie pełna empatii, z wyczuciem i delikatnością ukazująca osobiste dramaty poszczególnych członków rodziny Lambertów, których tak łatwo skrzywdzić powierzchowną oceną. Do tego napisana z rozmachem godnym XIX-wiecznych mistrzów pióra. Dla mnie – arcydzieło. Recenzja TU.


Jedna z moich ulubionych (jeśli nie ulubiona) pisarek oraz spojrzenie za kulisy jej twórczości. Ten wybór listów pisanych do męża, Johna Middletona Murry’ego, pokazuje – bardziej chyba, niż którykolwiek zbiór jej opowiadań – jaką wspaniałą obserwatorką była Katherine i z jaką radością i entuzjazmem podchodziła do życia. Pokazuje również jej cudowne poczucie humoru oraz, żeby nie było za słodko, jej zmienność nastrojów i cięty język. Inspirująca, upajająca lektura! Recenzja TU.


Na koniec – polska perełka. Trafiła w moje ręce przypadkiem, co potwierdza tylko, że przypadków nie ma. Na zaszczytne miejsce w tym zestawieniu zasłużyła sobie ogromnymi pokładami empatii (empatia w literaturze jest dla mnie, jak widać, bardzo bardzo ważna), obrazem trudnej miłości macierzyńskiej i kobiecego niespełnienia, myślą przewodnią – że ten zwyczajny Śpik, który nigdy o nic nie pyta i zawsze siedzi cicho, taki brzydki i głupi, jest bardziej niezwykły niż wszyscy jego koledzy i koleżanki, więcej widzi, mocniej kocha. Recenzja TU.

I to tyle. Mam nadzieję, że przede mną kolejne siedem blogowych lat, i że za te siedem lat będę Was mogła uraczyć kolejnym pięknym zestawieniem. A na razie – zapraszam wszystkich na urodzinowego eklera! Smacznego!

Dylematy słoweńskiego Bartona Finka – „Obserwator”, Evald Flisar

$
0
0

Kilka miesięcy temu pisałam o powieści Na złotym wybrzeżu nagradzanego słoweńskiego pisarza Evalda Flisara. Dziś kilka słów o innej książce autora, w której dla odmiany zabiera nas nie na zmęczone upałem afrykańskie pustkowia, ale do amerykańskiej stolicy świata, Nowego Jorku. Obserwator, będący powieścią kryminalno-filozoficzną w klimacie twórczości Paula Austera, wprawił mnie w pewne zakłopotanie... Ale o tym za chwilę.

Tytułowy obserwator to również główny bohater powieści, lublańczyk Simon Bebler, który kryje się za filmowym nazwiskiem Barton Fink. Simon wiecznie ucieka od samego siebie – nie potrafi żyć własnym życiem, nie potrafi zacząć działać, wiecznie stoi z boku. Kiedy ktoś zaczyna drążyć temat, ucieka w filozofię i wygłasza banały o współczesnym świecie, który przeniósł się do sieci i do telewizji. By tylko nie być sobą, wciela się w postaci z książek i filmów i, co gorsza, usiłuje w te role wcisnąć również innych. Kobieta, którą nazywa swoją dziewczyną (co nie przeszkadza mu zmuszać jej do uprawiania seksu z innymi mężczyznami, tak by on mógł patrzeć), wyrzuca mu:
„Zawsze jesteśmy w tym lub innym filmie albo książce. Zmieniasz nam imiona. Byłam Anną Kareniną, ty byłeś Wrońskim. I potem zaczęliśmy niszczyć tę piękną historię miłosną. Raz jesteś Indianą Jonesem, innym razem Terminatorem. Ja za każdym razem jestem jedną z twoich kobiet” (s. 15).
Z wizytą u Vincenta Vegi

W pewnym momencie pasja Simona do zamieniania świata w fikcję obraca się przeciwko niemu. Fantazja wymyka się spod kontroli i swoimi lepkimi mackami wpełza do rzeczywistości – podobnie jak bohater jego sztuki, Simon zapada na groźny nowotwór. Od tego zaczyna się cały łańcuch niezwykłych zdarzeń. Wiedząc, że ma przed sobą tylko rok życia, Simon decyduje się przystać na dziwaczną propozycję pewnego bezdomnego i leci z tajemniczą paczuszką aż do Nowego Jorku. Zainspirowany myślą swojej dziewczyny, postanawia postąpić wbrew swoim obawom, zagłuszając poczucie odpowiedzialności, licząc na to, że poczuje przez chwilę prawdziwą wolność.

Nie udaje mu się jednak – z pułapki życiowej ostrożności oraz własnych fantazji wpada w zupełnie inną, stając się częścią czyjejś opowieści. Czyjejś, to znaczy swojego gospodarza, ekscentrycznego milionera Vincenta Vegi (tak, kolejna zbieżność nazwisk nieprzypadkowa). Vega od początku bardzo skąpi swemu gościowi informacji, kontaktuje się z nim tylko poprzez wiadomości zostawiane na automatycznej sekretarce, a kiedy wskutek nieoczekiwanego splotu zdarzeń Simon ląduje jako bezdomny w Central Parku, na wiele dni tracą kontakt. Dopiero gdy bohater odnajduje swojego tajemniczego opiekuna, część tajemnic zostaje wyjaśniona. Wówczas Simon zostaje wreszcie zmuszony do wyjścia ze swojej wygodnej pozycji obserwatora i musi zacząć naprawdę działać.

W roli Central Parku – jesienny krakowski Park Jordana ;).
…i na kozetce u Woody’ego Allena

Duch Paula Austera unosi się nad całą powieścią – nazwisko pisarza pada zresztą kilkukrotnie w utworze, a jego Trylogia nowojorska odgrywa ważną rolę w jednym z epizodów. Także słowa wypowiedziane w pewnym momencie przez Simona, „czasami myślę, że mnie jako mnie w rzeczywistości nie ma”, są jakby nawiązaniem do tego cytatu Austera: „Pisarz w pewnym sensie w ogóle nie ma życia. Niby jest, ale właściwie nie istnieje”.

By podkreślić absurdalność sposobu, w jaki Simon/Barton z początku postrzega świat i podchodzi do niego, Flisar zaludnia swoją opowieść sobowtórami gwiazd kina, posługujących się nierzadko tym samym co gwiazda nazwiskiem – mamy tu psychoterapeutę Woody’ego Allena, groźnego oprycha Bruce’a Willisa, chorą na AIDS Ajsi-Disi, wyglądającą kropka w kropkę jak Uma Thurman, i wreszcie samego Vincenta Vegę – człowieka o wyglądzie Ala Pacino, nazwisku bohatera Pulp Fiction oraz wielkiej fortunie i mętnej przeszłości w stylu Jaya Gatsby’ego. Sam Simon przechodzi stopniową przemianę, od irytującego młodego pozera do zaangażowanego, odpowiedzialnego za innych człowieka. Przemiana dokonuje się symbolicznie w momencie, kiedy wreszcie za twarzą filmowej gwiazdy potrafi dostrzec kogoś takim, jaki jest naprawdę – i takim go pokochać. (O czymś podobnym pisał niedawno również Grégoire Delacourt).

O emocjach bez emocji

Tematy, które wysuwają się na pierwszy plan w powieści Flisara, to wolność i różne formy zniewolenia. W niektóre z nich wpędzamy się sami – na przykład, jak Simon, uciekając w pozorną wolność fantazji lub dążąc do osiągnięcia określonej pozycji społecznej i bogactwa. Więzieniem, jak dowodzi znajomy kloszard Simona z Central Parku, może być również luksusowe mieszkanie, więzieniem dla osoby chorej jest samo życie (a samobójstwo – wyzwoleniem). W wielu z tych więzień jest nam wygodnie, dlatego szukamy w nich schronienia, jak Simon, który zrzuca z siebie odpowiedzialność poddając się woli Vegi. Prawdziwie jednak dojrzewa, kiedy dochodzi do wniosku: „Czy największa wolność nie tkwi w obowiązku, który sam sobie wyznaczysz? A największe niewolnictwo w wolności, którą podarują ci inni?” (s. 331).

Co mi jednak w tym wszystkim przeszkadzało, to że Flisar pisze o życiu, z całą jego złożonością, i wchodzeniu w to życie, a robi to z zupełnym chłodem. Pisze o emocjach… bez emocji. Pisze tak, jakby to on sam wciąż był obserwatorem. I nie mogę go rozgryźć – bo nie wiem, czy to literacki mankament, czy pewien celowy zabieg (w końcu to nie jest, i nie miała być, powieść psychologiczna, a być może tym emocjonalnym chłodem autor chce coś dodatkowo powiedzieć – że tytuł jest bardziej wieloznaczny, niż mogłoby się wydawać). Faktem jest jednak, że mimo wciągającej historii i sporego materiału do przemyśleń, jakiego dostarcza Obserwator, w powieści dostrzegam wyraźny niedostatek uczuć, przez co postaci wydają się momentami papierowe. (Patrz: scena próby, jakiej poddany zostaje Simon; nie zdradzam więcej, by nie spoilerować).

Nie do końca podobał mi się również sposób, w jaki bohaterowie formułują swoje przemyślenia – momentami niepokojąco na pograniczu mądrości à la Paulo Coelho. Frazesy typu „Nigdy nie jest za późno na prawdziwe życie”, „To nie my piszemy życie, życie pisze nas”, natchnione pytania retoryczne czy rzucone w twarz manipulatorowi Vedze „Jest pan żądnym zemsty upadłym aniołem” trochę mnie śmieszyły, trochę wprawiały w zakłopotanie. I znów – jako element kreacji bohatera, jakim jest na początku powieści Simon, pretensjonalnego i przemądrzałego, sprawdziłyby się rewelacyjnie, ale podobne słowa padają nie tylko z jego ust i nie tylko w początkowych fragmentach historii… Aż chciałoby się powtórzyć za jedną z bohaterek: „Wybacz, Barton, ale twoje zdania są czasem trochę płytkie” (s. 332).

Można przeczytać, ku refleksji. Czy i my nie jesteśmy przypadkiem obserwatorami? W czyjej historii robimy za bohatera?

***
E. Flisar, Obserwator, przeł. Marlena Gruda, wyd. Ezop, Warszawa 2017.

Ilustracje:
[1] ParentRap / pixabay.com,
[2] zdjęcie własne,
[3] okładka książki ze strony wydawnictwa Ezop / ezop.com.pl

Krowie placki jak spadające gwiazdy – „Nad piękną modrą Dřevnicą”, Antonín Bajaja [patronat]

$
0
0
Są takie książki, które od pierwszych słów otulają jak ciepły koc. Które ciepłym, familiarnym tonem przywodzą na myśl rodzinne spotkania, wspominki, anegdoty. Do których się wchodzi i z których niespecjalnie chce się wychodzić, bo na zewnątrz ta nasza szara, zimna rzeczywistość. Nad piękną modrą Dřevnicą na pewno do takich książek należy.

A przecież czasy, o których pisze Antonín Bajaja, przełom lat 40. i 50. XX wieku, same w sobie nie były wcale sielskie i anielskie. Sęk jednak w tym, że są to lata dzieciństwa narratora – w jego oczach więc były. W dodatku cała książka to zbiór autentycznych listów, pisanych do siostry, świadka i wspólnika tamtych wydarzeń. Autor wraca więc do spędzonych w Zlínie lat dziecięcych z sentymentem, mitologizując i idealizując – jak Schulz w Sklepach cynamonowych czy Hrabal w Takiej pięknej żałobie. (Nazwisko Hrabala pada zresztą również w samej książce – mowa tam o Skarbach świata całego, w pewnym bardzo wzruszającym kontekście).

Pisze o drobnych, malowniczych szczegółach, w których zakodowana jest pamięć, o detalach krajobrazu (o których pięknie opowiada również w tym wywiadzie), o smakach i zapachach. O tym, co fascynowało go w dzieciństwie, czyli na przykład konikach pocztowych czy… krowich plackach. A robi to na wpół marzycielsko, na wpół z humorem – w jego relacji krowia kupa upada na drogę „jakby ktoś upuścił koronkową chusteczkę, jakby w morskiej pianie zaszeleściła spadająca gwiazda” (s. 218). Do łez bawi też historia o pływającej na rzece zużytej prezerwatywie, którą narrator i jego mała siostra postanawiają wyciągnąć z wody, bo to z pewnością dusza wodnika, którą muszą uratować.

Książki cenniejsze niż złoto

Przede wszystkim jednak autor z wielką czułością wspomina swoją rodzinę. Rodzinę, w której nie brakowało oryginałów, która lubiła spędzać czas w towarzystwie przyjaciół i sąsiadów oraz dobrze zjeść, ale która przede wszystkim zawsze ceniła wykształcenie, kulturę, literaturę, muzykę.

Jedna z anegdot przywołanych w książce dotyczy kufra pełnego książek, który dziadkowie, przeprowadzając się ze Stanów z powrotem do ojczyzny, ciągnęli ze sobą. A że ciężki – nabrano podejrzeń, że szmuglują złoto. Po ujawnieniu zawartości kufra wszyscy złapali się za głowę, a sam Tomáš Baťa, nie dowierzając, przybył z ofertą kupna, przekonany, że w kufrze znajdują się cenne manuskrypty… Na co babcia po prostu wzięła do ręki książkę kucharską i oświadczyła: „Oto prawdziwa sztabka złota!” (s. 209).

Ten kufer pojawia się zresztą jeszcze w dalszej części utworu. Po wejściu w życie barbarzyńskiej polityki kulturalnej komunistów stoi na strychu jako jedyna pozostałość po dawnej imponującej biblioteczce – i jako piękna metafora, a przy każdym uniesieniu wieka wydaje „jęk pomordowanych niewiniątek”.

Roztańczony czołg

Jak widać więc, Bajaja nie unika też trudnych i smutnych tematów, nie odcina się w swojej opowieści od przetaczającej się nad jego głową historii – trudno zresztą by było, skoro bezpośrednio wpłynęła ona na losy rodziny. Ukazuje ją jednak bez dramatyzmu, jak w filmowym dziele Felliniego Amarcord, którym autor, co sam podkreśla, wyraźnie się inspirował. W filmie włoskiego reżysera narodziny faszyzmu, coś, o czym nauczyliśmy się myśleć ze zgrozą, ukazane są jak część codziennego życia, w otoczeniu humorystycznych akcentów.

Również rodzina Bajai mimo czarnych chmur nadciągających nad Czechosłowację stara się żyć jak gdyby nigdy nic. Jak wtedy, gdy ze Stanów przyjeżdża kuzyn Vikťa z niewesołymi wieściami, że karty zostały rozdane i „waszymi gra Stalin, nie Truman”, ale tego samego wieczoru wszyscy razem tańczą jazz, a między ich roztańczonymi nogami mały Tonik puszcza nakręcany czołg, który dostał od kuzyna. Hipnotyzująca scena.

A przecież są i momenty, gdy nawet dorosłym robi się strasznie. Narrator wspomina, jak wraz z siostrą podsłuchał kiedyś babcię, cichutko zwierzającą się swojej schorowanej już wówczas i niczego nieświadomej siostrze Énie:
„Boję się, Éno, boję się, a przecież wiesz, że ja nigdy nie byłam chicken… nawet w czasie wojny nie bałam się tak jak teraz. ONI już zaczęli rabować, w nocy wpadli do Slavickich, cały dom przewrócili do góry nogami, sklep też… wszystko im skonfiskowali, podobno mieli kradzione złoto, jakie kradzione złoto? Przecież on jest złotnikiem i zegarmistrzem! Hańbią porządnych ludzi, przed tygodniem zamknęli wielebnego Pavelkę, mojego spowiednika. Powiedziałam Knapkowi, że teraz będą niszczyć kościoły, że będą je palić jak kiedyś synagogi, niech sobie przypomni, jak to było… a on, że przesadzam, kto jest przyzwoity i pracuje, temu nic się nie stanie, i ciągle się śmieje, że w końcu zaczną się żreć między sobą i że kiedyś to wszystko się zawali, ale ja nie wiem… Powinniśmy byli wyjechać razem z Lilą, ale teraz już za późno, za późno na Amerykę…” (s. 130).
Zlín (w tamtych czasach Gottwaldov) i fabryka Tomáša Bat’y w latach 60.
Dorosnąć do prawdy

Wskutek represji komunistów w końcu burżuazyjni dziadkowie zostają wyrzuceni z własnego domu, muszą od tej pory żyć na wsi, w rozpadającej się chacie. Później ojciec na pewien czas trafia do więzienia. Wychodząc jednak z założenia, że lepiej, by dzieci naprawdę nie wiedziały, co się dzieje, rodzina ukrywa przed nimi swoje wrogie nastawienie do ustroju. I tak narrator i jego siostra, pod wpływem nauk w szkole i naśladując szkolnych kolegów, rosną w płomiennym uwielbieniu dla komunistów i w poczuciu zażenowania własnym burżuazyjnym pochodzeniem.

Narrator wraca do pewnego popołudnia, którego wspomnienie wciąż budzi w nim wyrzuty sumienia – kiedy to oznajmił krnąbrnie, że doniesie na własną ciotkę za słuchanie Radia Wolna Europa. Po latach podobne wydarzenia analizuje z perspektywy dorosłego człowieka, który rozumie już mechanizmy komunistycznych manipulacji i który sam został doświadczony przez system. Można się zastanawiać, czy przyjęta przez rodziców i dziadków strategia ochrony przed prawdą była słuszna – ale myślę, że doskonale wiedzieli oni, co robią. Rozumieli, że w swoim czasie ich dzieci same do tej prawdy dojdą.

Ważnym wątkiem w listach Bajai jest również tęsknota za ojczyzną. To z tej tęsknoty dziadek i babcia wrócili do Czechosłowacji, mimo że poznali się w Ameryce i mogli sobie tam wygodnie urządzić życie. Jest również wątek ciotki Lili, która zdecydowała się po pewnym czasie wrócić do Stanów, a żelazna kurtyna odcięła jej drogę powrotu; tęskniła jednak tak bardzo, że poprosiła Tonika, by sfotografował bzy z ich ogrodu i przesłał jej zdjęcie. Chciała powiesić sobie je w ramce w swoim amerykańskim mieszkaniu jako namiastkę utraconego domu. (Myślę przy tym o mojej własnej rodzinnej historii – o rodzinie mojej babci, jej mamie i bracie, którzy wyjechali na stałe do Kanady, i o samej babci, która zdecydowała się zostać, i pewnie dzięki temu w ogóle dziś jestem).

Bajanie Bajai

Bajaja – to zabawne, „bajkowe”, jak mówił o nim Husák, nazwisko, które od bajania, opowiadania, ubarwiania prawdopodobnie się wzięło, pasuje w tym wypadku idealnie. Geny pradziada, który „musiał być takim bajają”, ewidentnie odezwały się w autorze Nad piękną modrą Dřevnicą, bo ta opowieść po prostu płynie. Jak Dřevnica i jak puch w powietrzu z filmu Felliniego – ten puch dziecięcych wspomnień, który zaczyna i kończy książkę Bajai.

Czasem ten leniwy prąd, ten nieprzerwany nurt słów trochę nuży. Autor rozwleka swoje historie na wiele, wiele stron, gubi wątki i skacze w czasie i przestrzeni. By nie dać mu się zmęczyć, odpowiednią strategią czytania wydaje mi się więc dawkować sobie jego prozę, z przerwami między poszczególnymi rozdziałami – ale kiedy już maluje jakąś scenę, wysłuchać go do końca. Nie myśleć o tym, co, gdzie i kiedy, nie próbować się orientować w sieci powiązań rodzinnych i przyjacielskich, dać się unieść bajaniu Bajai – i po prostu płynąć po Dřevnicy razem z nim.

A do wszystkich, którym ostatnio brakowało w czeskiej literaturze humoru, ciepła, po prostu „czeskości”: słuchajcie, to jest książka dla Was!

Piękna, modra Dřevnica!
***
A. Bajaja, Nad piękną modrą Dřevnicą, przeł. Dorota Dobrew, wyd. Książkowe Klimaty, Wrocław 2017.

Ilustracje:
[1] zdjęcie własne,
[2] Fortepan / Romák Éva / Wikimedia Commons,
[3] Palickap / Wikimedia Commons.

Wstręt, odraza, prowokacja. Czeska zapowiedź: Petra Hůlová, „Macocha”

$
0
0
W Polsce swoją premierę ma dziś Macocha Petry Hůlovej – książka na tle całej twórczości pisarki w pewien sposób niezwykła i przełomowa. Po raz pierwszy bowiem, jak sama przyznaje, autorka sięgnęła do swojego własnego życia i napisała rzecz bardzo autobiograficzną.

Dotychczas unikała osobistego pisania. Jeśli nawet wplatała do swoich książek wątki z własnego życia, robiła to w sposób tak mocno stylizowany, że zaciemniała wszystkie powiązania. Swoje postaci lepiła z własnych doświadczeń oraz z tego, co zasłyszane i zaobserwowane. Dotyczy to zarówno jej głośnego debiutu, Czasu Czerwonych Gór, jak i wydanej również w Polsce Stacji Tajgi czy Plastikowego M3, opowieści z życia praskiej prostytutki.

W pewnym momencie jednak poczuła, że ma już dość empatycznego wchodzenia w cudzą skórę, tworzenia kolejnej historii z perspektywy kogoś, z kim tak niewiele ją łączy. Stwierdziła, że aby zrobić twórczy krok do przodu, musi wrócić do samej siebie, obnażyć się. Postanowiła jednak zrobić to w sposób lekko szyderczy, zarówno względem siebie jak i względem czytelnika. Tak powstała Macocha.

Bohaterka jest potworem

Narratorka utworu to pisarka, autorka poczytnych romansideł, alkoholiczka, która w powieści, będącej w zasadzie wielkim monologiem, opowiada o swoich dzieciach, małżeństwie, swoim pisaniu i swoich demonach. Hůlová stwierdza otwarcie, że jej bohaterka to do pewnego stopnia potwór – egoistyczny i na swój sposób bezduszny.
Wybaczcie szczerość, ale przy myciu szyb w przeszklonym kredensie (psiukam trochę płynu i rozprowadzam go starą gazetą) moje myśli, zupełnie jak podczas pisania, wędrują ku istocie rzeczy: czy opinia złej matki wpłynęłaby na sprzedaż moich książek? Pewnie tak, i to pozytywnie, bo produkty, które mają jakąś pikantną historię (istnieją kobiety szpikujące swoje teksty trupami członków rodziny), schodzą lepiej niż te, które jej nie mają, a to się nazywa doping i jest bardzo nieetyczne, bo działa.
Macocha w pewnym sensie nawiązuje do Plastikowego M3. Obie książki łączy brutalna, prowokacyjna szczerość oraz bezceremonialne łamanie tabu. Podczas jednak gdy w M3 chodziło przede wszystkim o seksualność, w Macosze takim kontrowersyjnym tematem jest macierzyństwo. Narratorka książki to przykład kobiety, która bez większych skrupułów, racjonalizując sobie swoje działania, dręczy swoje dzieci. Oczywiście jednak Hůlová zastrzega, że jej własne doświadczenia zostały tu bardzo zniekształcone i wyolbrzymione – w końcu to, co opisuje w książce, zdecydowanie podchodzi już pod odpowiednie paragrafy.

Bez prowokacji to nie ma sensu

Skąd ten temat? W wywiadzie dla portalu novinky.cz autorka zwraca uwagę na pewne konwencje, których kobiety do dziś są więźniami. Kiedy na świat przychodzi dziecko, od kobiety oczekuje się – inaczej niż od mężczyzny – wyrzeczeń. Ona właściwie nie zakłada rodziny, tylko się nią staje. „Nie mówię, że tak jest zawsze, oczywiście przesadzam, ale bez odrobiny prowokacji to nie ma sensu” [1] – dorzuca. Tak czy siak – oczekiwania są zawsze większe wobec matki niż wobec ojca. Część ograniczeń wynika rzecz jasna z natury i tych nie zmienimy, część jednak jest sztuczna i narzucona przez społeczeństwo, i właśnie na nie pisarka chce zwrócić uwagę.

W tym samym wywiadzie Hůlová wyjaśnia, że pisanie to dla niej dialog, ale dialog nietypowy. Ponieważ jest z natury introwertyczką, poprzez pisanie szuka partnera do rozmowy. I jako rozmówczyni na różne sposoby zaskakuje, czasem budzi zachwyt, ale również w bardzo nieprzyjemny sposób prowokuje. Za Jonathanem Franzenem cytuje, że pisarz to ktoś, kto chce być kochany za to, że mówi ludziom nieprzyjemne rzeczy. Ona też – chcąc wywołać u czytelnika reakcję, budzi w nim wstręt i odrazę, wulgarnie rzecz ujmując, „sra mu na głowę” i ma nadzieję, że wywoła to u niego coś w rodzaju katharsis.

Hůlová i Hrabal

Podobnie jak Plastikowe M3, Macocha sprawia wrażenie książki pisanej na jednym wdechu – i nie jest to wrażenie mylne. Autorka rzeczywiście pisze w ten sposób i przyznaje, że tak już ma, od zawsze. Nie musi się specjalnie napędzać, przeciwnie, raczej stara się hamować, chłodzić, ale niespecjalnie to wychodzi.
Jak kto we mnie kamieniem, to ja w niego chlebem, myślę wsparta o kredens w salonie, nalewając sobie trzeci kielonek dla kurażu. Tylko czy tu w ogóle chodzi o kuraż, czy raczej o wyłączenie hamulców bezpieczeństwa w windzie mojej głowy, by jak wystrzelona z Bajkonuru poszybowała w górę i wyrwana z kajdan szarej codzienności zaczęła mylić bezczelność z wolnością, a odlot z polotem? Srał pies rymy. Srał pies romantycznie zamglony obraz świata roztaczający się przed krótkowidzem, który na moment zdjął okulary, by je przetrzeć, i nagle zamiast wysypiska pełnego śmierdzących odpadków widzi płótno van Gogha, pole w pobliżu Arles, co z tego, skoro dzieje się to tylko w krótkiej chwili polerowania szkieł.
Wielu krytykom i dziennikarzom rozmawiającym z nią przy okazji premiery Macochy ten sposób pisania przywodzi na myśl Hrabala, jego nieprzerwany strumień mowy, ten „hrabalovský motor”, jak to określa Vladimira Válková [2]. Pisarka potwierdza, że bardzo ceni Hrabala, jego improwizację, naturalność i pewną zwierzęcą siłę jego prozy. Przeciwstawia ją mechanicznemu, mozolnemu konstruowaniu literackich światów, często stereotypowo przypisywanemu pisarzom-mężczyznom.

O stereotypach i postrzeganiu pisarzy i pisarek przez pryzmat płci Hůlová też zresztą mówi dużo i chętnie. Jako autorka niebanalna, oryginalna, właściwie jedyna w swoim rodzaju, bywa mimo wszystko wciąż wrzucana do wora z podpisem „literatura kobieca”, tylko ze względu na płeć. Zwraca uwagę na paradoksy w mówieniu i pisaniu o literaturze – czy pisarza-mężczyznę pyta się kiedykolwiek o literaturę „męską”? Nie. Podczas gdy jego dzieło jest zawsze postrzegane po prostu jako pewien przekaz o świecie, kobiety muszą bezustannie walczyć z definiowaniem ich pracy przez pryzmat ich kobiecości. Hůlová zauważa, że wciąż spotyka się absurdalne zestawienia typu „Trzy kobiece powieści na wiosnę”, gdzie jedna z książek jest o rybach, druga o związkach, trzecia o śmierci i wszystkie trzy nie mają ze sobą absolutnie nic wspólnego. Po prostu… „literatura kobieca”.

A Macocha– czy potrafiłaby jednym zdaniem powiedzieć, o czym to jest? Odpowiada, że nie. I przeraża ją myśl, że ktoś by to potrafił :)

Książkę po polsku wydaje Afera, tłumaczy oczywiście Julia Różewicz, a Literackie Skarby Świata Całego patronują. Wkrótce Wam o niej opowiem – na pewno w więcej niż jednym zdaniu!


Źródła:
[1] Spisovatelka Petra Hůlová: Zaplaťpánbůh za ženská tabu, novinky.cz, 4.10.2013 (https://m.novinky.cz/articleDetails?aId=314726&sId=&mId=)
[2] Petra Hůlová: Macocha vznikala jako hmota, ne jako sbírka ingrediencí, blog.martinus.cz, 14.04.2014 (http://blog.martinus.cz/2014/04/petra-hulova-macocha-vznikala-jako-hmota-ne-jako-sbirka-ingredienci)
Dłuższe cytaty pochodzą z Macochy (tłum. Julia Różewicz).

Ilustracje:
[1] Ondřej Lipár / Wikimedia Commons
[2] Okładka polskiego wydania książki / wydawnictwo Afera
[3] Okładka czeskiego wydania książki / wydawnictwo Torst
[4] wyd. Afera

Winnetou skończył w fabryce – „Uczniowie Cobaina”, Miroslav Pech

$
0
0
Książka Miroslava Pecha zaskakuje. Bo za tym, co na pierwszym planie, za tą muzyczną, hałaśliwą, buntowniczą otoczką, za tymi pozornie błahymi imprezowymi i knajpianymi historyjkami, za hektolitrami taniego wina i setkami wypalonych skrętów kryje się jednak coś więcej. Coś mocno wzruszającego – dorastający chłopiec, który musi skonfrontować dziecięce fantazje z rzeczywistością. I nie do końca sobie z tym radzi.

Do Uczniów Cobaina podchodziłam bez wielkich oczekiwań. Nie spodziewałam się, że mnie ta książka specjalnie zaangażuje – za Cobainem nigdy nie szalałam, buntowniczej młodości nie przechodziłam, imprezowych historyjek już w życiu trochę słyszałam, a w zasadzie wszystkie są do siebie podobne. A mimo to zaangażowała. Jak? Już piszę!

Naleśnikowy superbohater

Choć w książce objętościowo zdecydowanie dominuje część Uczniowie Cobaina, w której autor opisuje nastoletnie alkoholowo-narkotykowo-muzyczne popisy bohatera, nie bez przyczyny powieść otwierają dwa krótsze rozdziały. W pierwszym z nich bohater ma 6 lat, w drugim jest uczniem podstawówki.

Już na wstępie poznajemy bohatera/narratora jako wrażliwego, inteligentnego i spostrzegawczego chłopca o bujnej (i może tylko trochę makabrycznej) wyobraźni. Czyta, ogląda kreskówki, wyobraża sobie, że po naleśnikach babci zyskuje nadludzką moc, udaje, że jest Brucem Lee, kopie wszystko, „przede wszystkim krzesło i brata”. Do tych dziecięcych fantazji, do tej wiary w to, że jadąc na rowerze zmienia się w Indianina pędzącego na koniu przez prerie, wraca później u progu dorosłości z dużą nostalgią.

W podstawówce przeżywa okres fascynacji Johnem Lennonem, ubiera się i zachowuje jak on, dzięki czemu zyskuje opinię oryginała i indywidualisty. Czujnie też obserwuje i komentuje to, co widzi na co dzień. W tych migawkach dostajemy pewne informacje na temat jego rodziny. Niby szczęśliwe, zgodne stadło, rodzice, siostra i brat, mama rzuciła pracę księgowej, by prowadzić sklep zoologiczny, i realizuje się w zawodzie, ale już tata robi w fabryce na trzy zmiany i „kiedy ma iść na nockę, trudno się z nim dogadać”. To wtedy chłopiec postanawia sobie, że zrobi wszystko, byle tylko gdy dorośnie nie tyrać w fabryce i nie stawać się nie do zniesienia dla innych. Do tego postanowienia nawiązuje w ostatniej części książki, Sepleniący chłopcy pracują w fabryce.

Podobne fragmenty robią wrażenie – przypomina mi się tu pewien odcinek Cudownych lat, oglądany całkiem niedawno, kiedy ojciec zabiera Kevina do biura i chłopiec uświadamia sobie, dlaczego tata codziennie wraca do domu tak zdenerwowany i dlaczego na wszystkich krzyczy. Gorzka lekcja dorosłości. Smutno zrobiło mi się po tym odcinku, i podobnie poczułam się po lekturze powieści Pecha.

Iggy Pop słucha się mamy

Zatrzymując się jeszcze przy stosunkach rodzinnych. W zasadzie w całej książce autor nie pisze o nich za wiele. Mama sprawia wrażenie bardzo liberalnej – gdy po nocnych szaleństwach u bohatera nocują trzej zjarani kumple, ona rano wchodzi do pokoju z papugą na ramieniu i proponuje kawę. Ojciec od czasu do czasu wkracza jako autorytet i głowa rodziny. I niby wszystko jest w porządku, ale pojawiają się pewne niepokojące obrazki – jak scenka z rodzicami stojącymi w środku nocy w ciemnej sypialni, daleko od siebie, i wyglądających przez okno, czy list z przesłaniem „Kochajcie się”, który zostawia im bohater, uciekając z domu.

Nie ma jednak wątpliwości, że więzi między członkami rodziny są silne. Narrator wspomina też o relacji z bratem i siostrą. Brat jest tym, który go ratuje – czy chodzi o wsparcie po zjedzeniu zbyt dużej ilości grzybków halucynogennych czy o wyciągnięcie z morza, kiedy grunt umyka spod stóp. Wszystkie te dobre wspomnienia wracają po tym jak bohater widzi swojego starszego brata jako szeregowca w wojsku i jest przerażony tym, że nie może go znaleźć w tłumie żołnierzy, nie potrafi odróżnić go od innych. W domu przegląda szuflady i znajduje stare zdjęcia, przypomina sobie wakacje i wyjazdy spędzone z rodzeństwem na beztroskiej zabawie – ostatecznie cały rozdział Szeregowiec, bardzo wzruszający, okazuje się jednym wielkim miłosnym wyznaniem.

Co jeszcze wzrusza w książce Pecha? Na przykład bolesna konfrontacja dziecięcych fantazji z rzeczywistością. I nie chodzi tylko o to, że trawa nie jest już taka zielona, a światło takie jasne, że rower nie jest mustangiem, czeskie łąki nie są prerią, a bohater nie jest ani Winnetou ani Clintem Eastwoodem w Za garść dolarów, podobnie jak nie jest gwiazdą rocka i nigdy nią nie będzie. Chodzi też o to, że ten dawny naleśnikowy bohater o nadludzkich mocach, dawny Bruce Lee i Jean-Claude Van Damme nie potrafi obronić kolegi, kiedy typ spod ciemnej gwiazdy spuszcza mu łomot. Mimo że to on, nasz narrator, sprowokował całe zajście, teraz leży z rowerem w krzakach i nie wstaje wcale nie dlatego, że się zaplątał – ale dlatego, że się boi. „Nie jestem żadnym bohaterem bez lęku i skazy”.

Autor na czytaniu autorskim
w kawiarni Litera Krumlov, 2016 r.
Te słabości, podobnie jak wiele innych rzeczy, sprawiają oczywiście, że czujemy do niego sympatię. W gruncie rzeczy mimo wszystkich jego wybryków to niesamowicie poczciwa postać. Nawet ten jego głośny bunt jest odrobinę rozczulający. Wygląda spektakularnie, momentami nawet przerażająco – ile z tych historii mogło się skończyć dużo gorzej, niż się skończyło! – ale w gruncie rzeczy jest jak w tej scenie, kiedy narrator pręży się przed lustrem, udając, że jest Iggym Popem, ale gdy mama woła go na obiad, potulnie wyłącza muzykę i schodzi. Albo jak w tej, gdy „ucieka z domu” – spędza kilka dni w domku na działce u kolegi, ale gdy robi mu się zbyt zimno i straszno, w milczeniu wraca do rodziców.

Bukowski spotyka Rudiša

To zagubienie bohatera widać też zresztą we fragmentach, kiedy widzimy go w otoczeniu szkolnym. W swojej stałej paczce, wśród osiedlowych kumpli, jest odważny i czuje się dobrze, ale już w szkole, zdominowanej przez agresywne przedstawicielki płci pięknej, zachowuje się bardziej jak zaszczute zwierzę. Chowa się za długą grzywką, przemyka pod ścianami – ale i to mu nie pomaga. Pewnego razu grupka chłopaków wpycha do damskiej toalety i przytrzymuje drzwi. I choć to zagrywka wręcz przedszkolna i tak naprawdę nic złego mu się nie stało, jako chłopak wrażliwy mocno przeżywa to upokorzenie. W innej scenie autor pokazuje jednego z jego kolegów, postrzeganego za gruboskórnego, jak płacze, gdy jest wyśmiewany. Te momenty, w których w prozie Pecha pojawia się coś w rodzaju szorstkiej empatii, przypominały mi trochę Z szynką raz! Bukowskiego.

A skoro już mówimy o literackich skojarzeniach (pomijając te bardzo luźne, jak wspominany przez narratora Kerouac czy nasz polski Mirek Nahacz – i nie tylko dlatego, że grzybki), w jakiś sposób łączy mi się ta książka z Końcem punku w Helsinkach Jaroslava Rudiša. Nie tylko z powodu żółtych okładek. Może ze względu na wątki buntowniczej młodości z muzyką w tle, a może właśnie ze względu na to dorosłe rozczarowanie rzeczywistością, które przeżywają bohaterowie obydwu książek.

W Uczniach Cobaina widać to przede wszystkim we wspomnianej ostatniej części książki, Sepleniący chłopcy pracują w fabryce. Autor/narrator pisze w niej o swoim życiu „kilka lat później”, kiedy mieszka w wielkim mieście, dzieli życie z Narzeczoną i… pracuje w fabryce, przeznaczeniu nie uciekł. Pisze tu o rzeczach bardzo osobistych, jak śmierć babci (tej od naleśników superbohatera), ale też o tym, jak odłożył na bok marzenia o byciu gwiazdą rocka, pogodził się z szarą rzeczywistością i przeprowadził do wielkiego miasta, za pracą. Czuć jednak, że nie jest do końca pogodzony – tęskni za przyjaciółmi od octówek i grzybków, za marzeniami o kapeli i karierze muzycznej. W wielkim mieście ostentacyjnie się odcina.
„W dużym mieście nie znam nikogo. A jeśli już, to są to znajomości na jeden pijacki wieczór. Wymieniamy numery i nigdy do siebie nie dzwonimy (…). Kiedyś byłem otoczony ludźmi. Z każdym miałem o czym pogadać. Dziś gdzie nie pójdę – jestem sam. Ale wali mnie to. Stworzyłem sobie typ osobowości, który mi odpowiada. Zacząłem nawet nosić kapcie i dresy. Zostałem młodym seniorem” (s. 188).
Ja to bagno, ona to słońce

A miłość? No tak, jest, i to jeden z najjaśniejszych, jeśli nie najjaśniejszy, punkt tego życia „po latach”. Zresztą Narzeczona już w szalonych czasach nastoletnich jest tym jasnym punktem, bezpieczną wysepką na ciemnym morzu ustawicznego zamroczenia, skrętów i taniego wina. Ładnie, choć prosto, mówi o tym narrator: „Przeraża mnie wizja, że Narzeczona mogłaby być taka jak ja (…). Ja to bagno, ona to słońce. Nie mogę wciągać jej na to swoje śmietnisko” (s. 158). Taktownie pisze również o intymnych zbliżeniach. I to jeszcze jedna pozytywna niespodzianka, jeśli chodzi o tę książkę – że narrator/autor, choć tak otwarcie opisuje różne imprezowe rewolucje fizjologiczne, oszczędza czytelnikowi niesmacznych szczegółów swoich pierwszych doświadczeń seksualnych. Ale to już pewnie też kwestia nieśmiałości – jak przyznaje Pech w wywiadzie dla Szuflady, „chyba zapadłby się ze wstydu pod ziemię, jeśli na głowie wylądowałyby mu czyjeś majtki” :).

Ogarniam teraz wzrokiem swoją recenzję, która tak straszliwie się rozrosła, i zauważam, że bardzo poważnie podeszłam do sprawy. A przecież w tej książce tyle jest też humoru! Cóż, musicie uwierzyć na słowo – śmiechu jest tu na równi ze smutkiem, a może i więcej. Idealne wyważenie. Można więc czytać Uczniów Cobaina jak ja, grzebiąc się w tym, co smutne i refleksyjne, lub bez poważnych rozkmin, jako zapis młodzieńczych perypetii pewnych entuzjastów Nirvany i alkoholowo-narkotycznego odlotu. Wszystko zależy od Was! I tak, i tak będzie dobrze. Bo to po prostu dobra książka jest.

***
M. Pech, Uczniowie Cobaina, przeł. Mirosław Śmigielski, wyd. Stara Szkoła, Wołów 2017.

Ilustracje:
[1] motyw z okładki polskiego wydania książki, wyd. Stara Szkoła,
[2] Jiří Březina / Wikimedia Commons,
[3] zdjęcie własne.

Čapek o tym, co w Świętach najważniejsze

$
0
0
„Dziwię ci się – krzyczała pani Dinah. – Gdyby to byli porządni ludzie, to poszliby do wójta, a nie tak po żebrach. Dlaczego ich sobie nie wzięli do domu na przykład Szymonowie? Dlaczego ich mamy przyjmować właśnie my? Cóż to, czyż jesteśmy czymś gorszym od Szymonów? Ja wiem, żona Szymona nie wpuściłaby takiej hołoty do domu! (…) Jak gdyby w całym Betlejem tylko u nas była stajenka! Dlaczego im Szymonowie nie dali ani ociupinki słomy?”.
Karel Čapek, Święta noc [w:] Księga apokryfów, wyd. vis-à-vis/Etiuda, Kraków 2009, s. 51.

Zeszłorocznym Świętom na Literackich Skarbach patronował, bardzo klasycznie, Dickens, tym dwa lata temu – Bukowski. W tym roku proponuję Wam Karla Čapka. Wróciłam niedawno do tego opowiadania, polecając Księgę apokryfów u Oli z Parapetu Literackiego jako idealny świąteczny prezent. I, nie po raz pierwszy przy lekturze Čapka, zatrwożyłam się, jak bardzo jest i dziś aktualne.

Życzę Wam więc z okazji Bożego Narodzenia, by to było święto miłości. Bo tym właśnie być powinno, i niech nam to nie zniknie pod warstwą pierniczków, świątecznych ozdób i prezentów, niech nie zginie gdzieś w świątecznym rozgardiaszu. By pusty talerz przy naszym stole nie był tylko tradycją, ale by był gotowy na przyjęcie zbłąkanego wędrowca. (I bardzo na miejscu jest pisać o tym na blogu o książkach – bo w końcu literatura jak nic innego uczy empatii).

W Świętej nocyČapka miłość do ludzi jednak triumfuje. Jest silniejsza niż strach, niż nieufność, niż własna wygoda. Oby tak było zawsze, także w życiu. Pięknych Świąt!

Intensywnie! Podsumowanie roku 2017

$
0
0

Tak jak ubiegłoroczne podsumowanie zaczęłam od słów „Czytelniczo to był bardzo słaby rok”, tak w tym roku mogę napisać, ze sporą dumą i zadowoleniem, że było dużo lepiej. Wręcz, biorąc pod uwagę moje możliwości i tempo czytania, rewelacyjnie – przeczytałam 68 książek plus dwie do recenzji wewnętrznej dla wydawnictwa, co w sumie daje magiczną liczbę 70.

W dodatku w tym roku dużo więcej czytałam po czesku. Dwie książki obcojęzyczne przeczytałam równolegle z ich polskim przekładem – Doktora Jekylla i pana Hyde’a Roberta Louisa Stevensona oraz Plastikowe M3 Petry Hůlovej. Tak sobie myślę, że mógłby się tutaj z tego wykluć nowy cykl, taki, w ramach którego, oczywiście bardzo skrótowo i po amatorsku, analizuję przekłady różnych książek. Skupiłabym się rzecz jasna na czeskim. Zobaczymy jednak, czy znajdę na to czas. Bylibyście w ogóle takiego cyklu ciekawi?

Teraz jednak – do rzeczy! Czas na małe zestawienie książek, które zrobiły na mnie w minionym roku największe wrażenie. Na początek kilka słów o tym, jakiej narodowości autorów najchętniej czytałam.

Odrobina geografii

Literatura czeska – 28 pozycji
Literatura polska – 15 pozycji
Literatura amerykańska – 7 pozycji
Literatura francuska – 5 pozycji
Literatura brytyjska – 3 pozycje
Literatura rosyjska – 2 pozycje
Literatura słoweńska – 2 pozycje
Literatura kanadyjska – 1 pozycja
Literatura włoska – 1 pozycja
Literatura austriacka – 1 pozycja
Literatura irlandzka – 1 pozycja
Literatura serbska – 1 pozycja
Literatura niemiecka – 1 pozycja (ale tu byłam w kłopocie, bo chodzi o Kafkę, a trudno go tak po prostu wrzucić do worka z literaturą niemiecką, prawda?)

Oczywiście żadną niespodzianką nie jest dominacja Czechów, zaskoczyły mnie za to dwie rzeczy. Z jednej strony – tak duża liczba pozycji polskich (w poprzednich latach było ich mniej), z drugiej – tak mała liczba amerykańskich (w poprzednich latach wyraźnie więcej). Ale to raczej przypadek niż jakaś nowa tendencja.

Chciałabym, żeby ta lista w przyszłości była trochę bardziej narodowościowo zróżnicowana. Będzie to jednak plan trudny do zrealizowania, bo nie ukrywam, że literaturę czeską traktuję priorytetowo, zawsze czytam ją w pierwszej kolejności i staram się być na bieżąco ze wszystkimi nowymi tytułami, a ponieważ wydaje jej się dziś u nas bardzo, bardzo dużo – po prostu na literaturę innych krajów zwykle brakuje mi czasu.

5+1 najlepszych książek roku 2017

Na ogół najlepsze tytuły minionego roku wyłaniają mi się w sposób dosyć naturalny, tym razem jednak tak nie było. Po dłuższym głowieniu się wybrałam pięć (plus jeden) książek, które zrobiły na mnie największe wrażenie.


Godziny– Michael Cunnigham 
Pozostaje dla mnie niepojętym, jak Cunnigham, mężczyzna, potrafił tak głęboko wniknąć w najgłębsze uczucia, obawy i pragnienia kobiece. I jak wspaniale oddał to rozdarcie między pragnieniem bycia wdzięczną, kochaną, docenianą, między życiem „jak trzeba”, a chęcią bycia sobą i urządzania życia po swojemu. Bardzo ważna dla mnie książka.

On– Zośka Papużanka 
O Onym pisałam już w swoim zestawieniu siedmiu ważnych książek na siedem lat blogowania – sam fakt, że powieść Papużanki znalazła się na tej liście, mówi sam za siebie. Piękna, „płynąca” wręcz, bardzo empatyczna proza.

Narodziny dnia– Colette 
Książka pełna barw, zapachów i dźwięków. Malownicza, nostalgiczna, lekko zrezygnowana jak schyłek lata. To też wspaniały obraz końca pewnego etapu w życiu i przygotowywania się na starość. Wyciszania się, godzenia się z nieubłaganym upływem czasu, choć nie bez nutki żalu.

Sceny z życia prywatnego i publicznego zwierząt– praca zbiorowa 
Odświeżona wersja bajek dla dorosłych spisanych przez XIX-wiecznych francuskich mistrzów pióra, którzy za historiami ze świata zwierząt skryli poważne morały i błyskotliwe obserwacje na temat świata ludzi. Bawi, wzrusza i skłania do refleksji! Wspaniale wydana publikacja małego krakowskiego wydawnictwa.

Nad piękną, modrą Dřevnicą– Antonín Bajaja 
Opowieść o dzieciństwie i dorastaniu w Gottwaldowie, czyli komunistycznym Zlínie. Na przekór niewesołym czasom – ciepła, barwna, pełna dziecięcego entuzjazmu, humoru i wzruszeń. Pokazująca, że dziecięcy świat zawsze jest trochę magiczny, niezależnie od miejsca i czasów. Oprócz recenzji przygotowałam również jej zapowiedź z fragmentami wywiadu z autorem.

A dodatkowo: Miłość to piekielny pies– Charles Bukowski 
Jeden z najsłynniejszych zbiorów poezji Bukowskiego, wznowiony w minionym roku przez Noir Sur Blanc. Na doczepkę, bo Buk jest dla mnie trochę poza kategorią, a bardzo chciałam, żeby się w tym zestawieniu znalazł (nie tylko po to, by nie przerywać passy – przez ostatnie cztery lata w każdym rocznym podsumowaniu na liście najlepszych pojawiała się jakaś jego książka ;). Dla mnie była to kolejna podróż do świata niesamowitej wrażliwości Bukowskiego. Naprawdę, jeśli chcecie wiedzieć, kim był naprawdę, czytajcie jego wiersze!


Poza tym… klasyka!

Również klasyka jest dla mnie trochę poza kategorią, na wyższej półce, dlatego osobno postanowiłam napisać o wszystkich dziełach z literackiego kanonu, jakie udało mi się w minionym roku przeczytać. Jest ich dużo mniej, niż bym chciała, ale cieszę się, że mimo wszystko udaje mi się je wcisnąć gdzieś między nowości.


Oczywiście w dużej mierze to zasługa Nabokoviady, której pierwsza odsłona w tym roku dobiegła końca (ale bez obaw, w drodze jest kolejna – w końcu są również Wykłady o literaturze rosyjskiej Nabokova :). W ramach niej przeczytałam Dziwny przypadek doktora Jekylla i pana Hyde’a Roberta Louisa Stevensona oraz, wreszcie, Przemianę Franza Kafki (tak, to prawda – nigdy wcześniej jej nie czytałam!) a także odświeżyłam sobie W stronę Swanna, czyli pierwszy tom cyklu W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta oraz Ulissesa Jamesa Joyce’a. Proust nadal zachwyca, natomiast Joyce zachwyca trochę mniej niż za pierwszym razem, ale utrzymuję, że fragmenty jego dzieła są absolutnie genialne, i warto spróbować się z nim jednak zmierzyć.

Prócz tego, dzięki akcji „Czytamy klasykę” dziewczyn z blogów Parapet Literacki, Ekruda, Skrytka na kulturę i Pani Bookowska, przeczytałam również Idiotę Dostojewskiego– i bardzo mi się podobało, choć to nie była łatwa lektura. Poza tym dziewczyny czytały również Panią Bovary Flauberta (którą omawiałyśmy już z Pyzą w ramach Nabokoviady w zeszłym roku), Wielkie nadzieje Dickensa oraz Krystynę, córkę Lavransa Sigrid Undset, ale latem i jesienią miałam zbyt wiele pracy, by dołączyć. Chętnie nadrobię w przyszłości.

Muszę powiedzieć, że podobne akcje czytelnicze cudownie motywują do zapoznawania się z literacką klasyką – jeśli robi się to z kimś, nie wypada się poddać i odłożyć książki, nawet jeśli brnie się przez nią z trudem. A na koniec ZAWSZE jest satysfakcja, nawet jeśli lektura nas wymęczyła. Dlatego cieszę się, że podobne inicjatywy powstają.

Już poza inicjatywami – ale za to dzięki silnym rekomendacjom internetowych znajomych – udało mi się natomiast przeczytać Marsz Radetzky’ego Josepha Rotha. I ogromnie się z tego cieszę. Książka, która w piękny i bardzo nastrojowy sposób opisuje bezpowrotne odchodzenie pewnej epoki.

Wyróżnienia

Tych pięciu (plus jeden) miejsc dla najlepszych książek minionego roku jest mi jednak zdecydowanie mało, dlatego dorzucam pięć czeskich wyróżnień.


Dla Pod śniegiem Petry Soukupovej – za piękną śnieżną metaforę, za odmalowane z wyczuciem ciche rodzinne dramaty, za „pisanie z głębi trzewi, bolesne i prawdziwe”.

Dla Młynu do mumii Petra Stančíka – za kryminalną historię z XIX-wiecznej Pragi, parodiującą wszystkie oklepane chwyty literatury klasy B i obficie podlaną potrawką z jeża, piwa i spermy (i jest pysznie, choć może nie brzmi!).

Dla Zaginionego Egona Hostovskiego – bo bardzo lubię powieści o XX-wiecznej historii Czech, a ta w naprawdę zajmujący sposób opisuje „zwycięski luty” roku 1948.

Dla Przyczynku do historii radości Radki Denemarkovej – bo opowiada o wstrząsających rzeczach, o których wciąż mówi się zbyt rzadko, i naprawdę robi to tak, że „rozłupuje zamarznięte morze wewnątrz nas”. Ściśnięte gardło i dużo łez.

Dla Palinki Matěja Hořavy za piękną frazę, chwilę zadumy i powroty do własnych wspomnień. Za zapachy i smaki Banatu, za całą tę „poezję sadzy, brudu, potu i kresu”.

I jeszcze trzy książki z Polski

Chciałabym jeszcze wspomnieć o trzech przeczytanych w tym roku pozycjach biograficzno-wspomnieniowych, które mocno zapadły mi w pamięć.


Pierwsza to Najlepiej w życiu ma twój kot, czyli zbiór listów Wisławy Szymborskiej i Kornela Filipowicza, o którym to zbiorze, przeczytanym na przełomie roku 2016 i 2017, wspominałam już w zeszłorocznym podsumowaniu. Te listy, dowcipne, błyskotliwe, są same w sobie pierwszej klasy literaturą!

Druga – Irena Tuwim. Nie umarłam z miłości Anny Augustyniak – wyciągnęła dla mnie z cienia siostrę wielkiego brata i pokazała ją jako nietuzinkową, bardzo nieszczęśliwą postać.

Trzecia wreszcie to głośna Wanda Anny Kamińskiej, dzięki której poznałam prawdziwe oblicze nieustraszonej Wandy Rutkiewicz. I wzruszył mnie ten obraz do łez!

Co się wydarzyło w 2017?


Zdecydowanie najważniejszym dla mnie wydarzeniem w tym roku była wygrana w konkursie im. Susanny Roth dla młodych tłumaczy z języka czeskiego. Wiem, że mój przekład nie powalił jurorów na kolana, ale mimo wszystko zwycięstwo to zwycięstwo i uwierzyłam dzięki niemu, że będę kiedyś tłumaczką. A może nawet całkiem niedługo.

Z okazji wygranej pojechałam do Czech i spędziłam tydzień w towarzystwie laureatek konkursu z innych krajów (nawet z Japonii i Korei Południowej!). Wzięłam udział w warsztatach tłumaczeniowych w Pradze (świetnych!) oraz seminarium bohemistycznym w Czeskich Budziejowicach (z którego przywiozłam m.in. taki tekst).

Prócz tego w minionym roku do współpracy zaprosiło mnie czasopismo „Inter”, dla którego napisałam dwa teksty – jeden o wspomnianym Młynie do mumii, drugi o Przyczynku do historii radości. Pod koniec roku zaś dostałam jeszcze jedną miłą propozycję – poprowadzenia spotkania z Markiem Šindelką na Uniwersytecie Jagiellońskim. Oczywiście był to ogromny stres, ale pierwsze koty za płoty, a prowadzenie rozmowy z takim autorem, który rozgaduje się na praktycznie każdy temat, okazało się niezbyt trudne!

Od października niestety trochę się miotam, próbując ze sobą pogodzić wszystkie swoje zajęcia, okazało się bowiem, że aby dostać się na upragnione studia doktoranckie, muszę jeszcze zdobyć dyplom magistra bohemistyki. Zdobywam go więc w bólach, pracując na ¾ etatu, dojeżdżając na zajęcia z Rzeszowa i usiłując zrobić dwa lata studiów w jeden. Na wszystkie te literackie rzeczy, które kocham robić, musi mi jednak wystarczyć czasu, i basta!

Festiwale, wydarzenia, spotkania


W marcu wzięłam udział w wydarzeniu „Hrabal na Elektoralnej / 49 lat później” w Warszawie, zorganizowanym w 49. rocznicę jedynego spotkania autorskiego Bohumila Hrabala w Polsce. To był bardzo ciekawy wieczór, szczegółowa relacja tutaj.

Tradycyjnie też odwiedziłam swoje ulubione literackie festiwale – Big Booka oraz Conrad Festival. Prawdę mówiąc z roku na rok jestem coraz bardziej krytyczna, jeśli chodzi o festiwalowe wydarzenia, ale mimo to wciąż znajduję dla siebie na festiwalach wiele ciekawych rzeczy. Nie zamierzam więc z nich rezygnować, ale ponieważ sił też z każdym rokiem coraz mniej, zmieniam podejście – nie będę już chodzić na wszystko jak leci, wybiorę tylko kilka wydarzeń, na których najbardziej mi zależy, ale dobrze się do nich przygotuję, czytając książki zaproszonego autora i wywiady z nim. Moją relację z tegorocznego Big Book Festival przeczytacie tutaj, a z Festiwalu Conrada – tu, tu i tu.

Na oku mam również stale inne festiwale – wrocławski Międzynarodowy Festiwal Opowiadania, Miesiąc Spotkań Autorskich, Bruno Schulz Festival, Literacki Sopot czy mniejsze, powstałe niedawno, jak organizowany przez Olgę Tokarczuk Festiwal Góry Literatury czy Miedzianka Fest. Najchętniej jeździłabym na wszystkie, ale oczywiście wiele zależy od tego, na ile pozwolą mi praca i studia. Nie oszukujmy się – jeżdżenie na różne literackie wydarzenia jest cudowne, ale bardzo męczące, zwłaszcza jeśli mieszka się w mieście, z którego wszędzie jest daleko.

Sił za to starczyło jeszcze na uczestnictwo w Literackiej Stolicy, czyli listopadowym warszawskim spotkaniu blogerów książkowych zorganizowanym przez Olę z Parapetu Literackiego, Klaudię z Z książką do łóżka oraz Maję z Zaczytana do samego rana. Wydarzenie, choć bardzo sympatyczne, wprawiło mnie jednak w pewne zakłopotanie i skłoniło do refleksji na temat blogowania – więcej w relacji. Reakcje na ten wpis przekonały mnie, że jest wiele osób, które tak jak ja nie do końca umieją się odnaleźć w dzisiejszej książkowej blogosferze, choć chciałyby.

A co na Literackich Skarbach?

Również na blogu sporo się działo! Jak już wspomniałam, razem z Pyzą Wędrowniczką zakończyłyśmy pierwszą odsłonę Nabokoviady. Pyzo, dziękuję za wspaniałe towarzystwo! W tym roku do czytania arcydzieł literatury z listy Nabokova przyłączyli się też inni zaangażowani czytelnicy, m.in. Olga z Wielkiego Buka, Karo z Niekoniecznie Papierowe, Zacofany w lekturze, Piotr z Literatura sautée oraz Lolanta.

Poza tym ruszyłam z dwoma nowymi cyklami. W pierwszym, „Czeskie skarby pod specjalnym nadzorem”, będę zbiorczo prezentować nadchodzące premiery polskich przekładów czeskich książek, a także informacje o czeskich wydarzeniach i akcjach w Polsce. Pierwszy odcinek opublikowałam w październiku, następny planuję na wiosnę.

Drugi cykl natomiast, i tu się czerwienię, ruszył z pompą, ale na razie leży i kwiczy. Chodzi o „Polskie perełki na dnie”, czyli recenzje książek polskich, mniej znanych autorów, wydawanych niewielkim nakładem w niszowych wydawnictwach. Optymistycznie wystartowałam z nim w lipcu, tekstem o Cieniu jabłoni Wojciecha Szlęzaka, ale niedługo potem zwaliło się na mnie mnóstwo obowiązków związanych ze studiami i priorytetowi Czesi trochę zepchnęli cykl na dalszy plan. Na pewno jednak z niego nie zrezygnuję, mam około dwudziestu książek, o których chcę Wam opowiedzieć i zrobię to, prędzej czy później! ;)

Wreszcie – patronaty. W drugiej połowie roku patronowałam trzem czeskim tytułom: 
Pomyślałam, że mogę w ten sposób jeszcze trochę się przyczynić do promowania czeskiej literatury w Polsce (ale i, no dobra, zareklamować też trochę samą siebie). W ramach patronowania robię użytek ze swojej znajomości czeskiego i publikuję różne ciekawostki związane z książką oraz fragmenty wywiadów z czeskich stron – takie rzeczy, których sama szukam, kiedy książka mnie zainteresuje lub przygotowując recenzje. Prawdę mówiąc marzy mi się w przyszłości przeprowadzanie samej takich krótkich wywiadów, ale na razie nie ma na to szans. Pomysł do zrealizowania, kiedy będę mieć trochę więcej wolnego czasu.

Mam jeszcze wiele innych pomysłów. Naprawdę, głowa mi wręcz od nich pęka. Marzą mi się różne projekty we współpracy z Czechami, ale dopóki Literackie Skarby nie są dla mnie w żaden sposób źródłem utrzymania, a ja miotam się między studiami, pracą, tłumaczeniami i blogiem, nie będę miała na nie czasu i siły. Jestem jednak dobrej myśli – w końcu całe to miotanie się jest właśnie po to, by w przyszłości może choć częściowo utrzymywać się z literatury, badania jej, tłumaczenia jej, pisania o niej, może więc znajdę kiedyś sposób, by poświęcić Literackim Skarbom tyle czasu, ile bym chciała.

Postanowień na rok 2018 nie mam, bo wiem, że będzie bardzo pracowity i trudno przewidzieć, na ile mi czas pozwoli. Mam za to życzenia dla Was:

Pięknego, zaczytanego roku oraz siły i zapału do robienia tego, co najbardziej kochacie!

O współpracy tłumacza i wydawcy – relacja ze spotkania

$
0
0
O przekładzie literackim oraz specyfice pracy tłumacza mówi się dziś coraz więcej. Pojawiają się wywiady z tłumaczami, nowe publikacje poświęcone sztuce przekładu, organizowane są spotkania i debaty na ten temat. W jednym z takich wydarzeń, dyskusji w krakowskiej Artetece, zatytułowanej „Tłumacz/ka - redaktor/ka - wydawca: wymiary współpracy” i zorganizowanej przez koło „WKoło Tłumaczeń”, miałam przyjemność wczoraj uczestniczyć. A ponieważ zainteresowanie wydarzeniem wyraziło sporo osób, także spoza Krakowa, obiecałam podzielić się swoją krótką relacją.

W rozmowie udział wzięły Aleksandra Małecka, tłumaczka i wiceprezeska Fundacji Korporacja Ha!art, Magdalena Matuszewska, redaktorka inicjująca w Grupie Wydawniczej Foksal, oraz Małgorzata Szczurek, redaktorka naczelna wydawnictwa Karakter. Spotkanie poprowadziła Agnieszka Pokojska, tłumaczka oraz wykładowczyni w Podyplomowym Studium dla Tłumaczy Literatury przy Katedrze UNESCO UJ.

Dyskusja, zorganizowana przede wszystkim z myślą o młodych adeptach przekładu literackiego, dotyczyła tego, jak wygląda współpraca między tłumaczem a wydawnictwem oraz reprezentującym je redaktorem. Na wstępie wyjaśniono, że chodzi o redaktora prowadzącego/inicjującego (a więc tego, który opiekuje się publikacją, nie tego, który dba później o kształt językowy tekstu), co było dla mnie małym rozczarowaniem. Otrząsnęłam się z niego jednak i skupiłam się na rozmowie, by wyciągnąć z niej dla siebie jak najwięcej.

Jak zostać tłumaczem?

Na początek sporo uwagi poświęcono samemu rozpoczęciu współpracy. Mowa była m.in. o tym, w jaki sposób nawiązać kontakt i na co szczególnie zwrócić uwagę, wysyłając maila do wydawcy. Niestety ta część rozmowy moim zdaniem utonęła trochę w oczywistościach (bo to, że żaden młody tłumacz nie powinien wysyłać maila z ofertą współpracy bez propozycji książki do przekładu ani próbki swojego tłumaczenia, jest przecież chyba oczywiste, podobnie jak fakt, że sam e-mail musi być dobrze i poprawnie napisany).

Wydawczynie zdradziły, skąd najczęściej werbują tłumaczy, jeśli mają konkretną pozycję do przełożenia. Jeśli jakaś książka danego autora jest już dostępna po polsku, w pierwszej kolejności biorą pod uwagę jej tłumacza, jeśli nie – korzystają z bazy Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury lub z poleceń zaufanych osób. Małgorzata Szczurek podkreśliła jednak, że są teksty specyficzne, które wymagają odpowiedniego dobrania tłumacza – na przykład takie, do tłumaczenia których potrzeba dużego poczucia humoru, co nie jest tak częste w narodzie ;).

Oczywiście powyższe sytuacje nie dotyczą tłumaczy przed debiutem, tacy więc muszą szukać dojścia do wydawnictw innymi drogami. Podstawa to oczywiście propozycja książki do przekładu, najlepiej sprofilowanej pod kątem wydawnictwa, do którego się zwracamy. Jak zaznaczały rozmówczynie, ważna jest śmiałość i obrotność, nie należy również bać się zagadywać do wydawców na targach książki i festiwalach. Dobrym pomysłem jest też wyszukiwać dostępne źródła dofinansowania, okazje do wydania książki, rocznice, i podsuwać takie rzeczy wydawcy.

Wszystkie rozmówczynie podkreślały też, że ewentualne odrzucenie próbki tłumaczenia nie jest tragedią i nie należy się nim załamywać. Pierwsze próby często bywają nieudane, każdy z nas ma na koncie słabsze teksty, tłumaczenia, redakcje – mówiła Małgorzata Szczurek. Można natomiast wykorzystać tę sytuację, by się czegoś nauczyć. Magdalena Matuszewska potwierdziła, że „odrzucony” tłumacz może oczywiście poprosić o uzasadnienie, aby dowiedzieć się, co zrobił źle i co powinien w przyszłości poprawić. Jak podsumowała pani prowadząca – to jak u lekarza: na początku trochę boli, ale potem będzie lepiej.

Co robić, a czego nie?

Bardziej ciekawiło mnie to, co dzieje się już po rozpoczęciu współpracy, ale tu z kolei konkretów było niewiele. Przedstawicielki wydawnictw mówiły m.in. o tym, jakie praktyki ze strony tłumacza są mile widziane, a jakie nie. Dobrze jest pokazać swoje zaangażowanie, zwracać się o pomoc w dostępie do publikacji, które pomogą lepiej zrozumieć tłumaczoną książkę, a także kontaktować się z wydawcą na każdym etapie tłumaczenia w wypadku ewentualnych problemów – wszystkie rozmówczynie podkreśliły, że kontakt w trakcie prac nad przekładem jest BARDZO mile widziany. Dodatkowo duże wydawnictwa opłacają konsultacje ekspertów, dlatego w razie problemów związanych np. ze specjalistyczną terminologią można uzyskać fachowe wsparcie.

O samej pracy nad tekstem nie powiedziano za wiele. Pod koniec prowadząca dociekała tylko, czy tłumacz może prosić o pomoc z tłumaczeniem konkretnych słów, określeń i zdań (w praktyce raczej się to nie zdarza, ale czasem dokonuje się ustaleń dotyczących np. konkretnej terminologii używanej w książce) i czy zdaniem rozmówczyń przypis jest porażką tłumacza (wszystkie odparły, że nie, i że podchodzą raczej luźno do tego typu „przykazań tłumacza”).

Czytać, czytać, czytać!

Pytań od publiczności było całe mnóstwo. Pytano m.in. jak często właściwie zdarza się, że wydawnictwo zleca przekład z popularnego języka typu angielski początkującemu tłumaczowi (Magdalena Matuszewska trochę rozwiała złudzenia – w W.A.B. jest to jeden przypadek na sto), czy dochodzi czasem do sytuacji, że z powodu zmian planu wydawniczego gotowy przekład nie zostaje opublikowany (bardzo, bardzo rzadko – ale tak czy siak wydawnictwo musi w takim wypadku zapłacić) i jak rozwiązywane są sytuacje sporne, kiedy wydawca nalega na zmiany w tekście, a tłumacz nie chce się na to zgodzić (i tu nastąpiła urocza rozbieżność zdań; pani Matuszewska stwierdziła, że jeśli do porozumienia nie dojdzie, ostatnie słowo należy do tłumacza, pani Małecka zaś – że „perswadujemy do skutku”).

Ciekawe było też pytanie, co powinien zrobić początkujący tłumacz w sytuacji gdy wydawnictwo proponuje mu przełożenie książki, którą ten nie do końca „czuje”. Kwestia „czucia” konkretnego dzieła pojawiała się już wcześniej w dyskusji kilkakrotnie i za każdym razem rozmówczynie podkreślały, że jest ono konieczne, by przekład był dobry. Tym razem również skłaniały się ku temu, że w ramach uczciwości artystycznej tłumacz powinien odmówić – ale nie padło magiczne i wyczekiwane zapewnienie, że po tej uczciwej odmowie może on jeszcze w przyszłości liczyć na kolejną propozycję od wydawnictwa.

Urzekły mnie za to odpowiedzi na pytanie zadane przez panią Magdę Heydel: „Jak się kształcić jako tłumacz?”, i myślę, że będą one ładnym podsumowaniem całej mojej relacji. Mieć dużo pokory – i świadomość, że przez całe życie się uczymy. Być otwartym na ewentualne uwagi. Pamiętać o kontekście – a więc i pogłębiać wiedzę ogólną o świecie. Oraz czytać, czytać, czytać (przede wszystkim w języku, na który tłumaczymy, dla jego specyficznej melodii), słuchać i rozmawiać – by opanować wszystkie możliwe odcienie języka. 

Brzmi jak bardzo trudna, ale i piękna praca, co?

Rodzina jak przypalony gar – „Macocha”, Petra Hůlová [patronat]

$
0
0
Dziwnie się czuję, przystępując do recenzji Macochy– bo narratorka aż się prosi, by jej zacząć grzebać w bebechach. Ale czy powinnam mieć skrupuły, skoro i ona, bez najmniejszej litości dla czytelnika, funduje mu jeden bolesny cios za drugim? Zacznijmy więc tę wiwisekcję!

Miłościwie jednak nie zacznę od tego, co najbardziej osobiste, intymne, od tych najmroczniejszych zakamarków duszy naszej bohaterki. Zacznę od tego, co łączy Julie z bezimienną bohaterką Plastikowego M3. Tu mamy przygniecioną nieudanym życiem rodzinnym autorkę wielkonakładowych romansów, tam – luksusową prostytutkę. Obydwie mieszkają w Pradze, snują podobną narrację („pędzą na własnej głowie niczym na saniach po śniegu zdarzeń”) i bardzo podobnie patrzą na świat. Widzą zanik relacji międzyludzkich, widzą mordercze tempo życia i mówią głośno, że to wszystko jest nie tak.
„Rytm auto-biuro-auto-dom, od czasu do czasu urozmaicany innym: auto-biuro-auto-modny bar-taksi-dom czy też auto-biuro-auto-siłownia-modny bar-taksi-lulu, wyznacza krok szczurom, których pełne są kanały tego miasta, co z tego, że to elegancko urządzone kanały wysokiej klasy” (s. 44).
Za to, że mówią głośno, dostaje im się po głowie. Czasem. A czasem po prostu nikt nie słucha. Julie całymi dniami wygłasza z balkonu swoje płomienne mowy, ale tylko bezdomni i ćpuni od czasu do czasu zerkną, bo tylko im się nigdzie nie śpieszy. Dramatyczny jest ten obraz: bezradna figurka ponad rwącą rzeką nowoczesnego życia, ponad kanałami pełnymi szczurów, bezradna, ale mimo to krzycząca ile w piersiach tchu… Bo „nie, moi drodzy, rycerze z góry Blaník nie nadejdą, by pomóc narodowi w trudnej chwili. Nie. Wszystko jest wyłącznie w naszych rękach” (s. 21).

Gnioty pisane z wyczuciem

Julie jednak nie tylko krzyczy pijana z balkonu. Poza tym też pisze. Ale, żeby było zabawniej, Hůlová uczyniła bohaterką swojej powieści autorkę literatury niskich lotów, a więc zupełnie innej niż ta, którą pisze ona sama. „Zostawiwszy piedestał tak zwanym poważnym autorom, zgarniam szmal do kabzy” (s. 34) – brzmi ostentacyjna deklaracja Julie, trochę w stylu „Wy macie swoje nagrody, ja mam swoje volvo” Viewegha. Co ciekawe, zyskując w ten sposób dystans, ustami swojej bohaterki autorka zdaje się czasem ironizować na swój własny temat:
„Bo ile osób w trudnej sytuacji życiowej, jak pobyt w szpitalu przed operacją czy urlop z rodziną, zabiera ze sobą współczesną literaturę czeską, a ile romansidła? To pytanie retoryczne, rzecz jasna, bo karty dawno rozdane, zostawmy więc zimne piedestały gigantom z ambicjami i nie trapmy ich smutnymi statystykami sprzedaży” (s. 74).
O swoich książkach Julie mówi brutalnie „gnioty”. „Dla nich gniot to zło, gniot to literacki kmiot, a myślą tak nawet ludzie, którzy sami je czytają, wiecie, jak ich rozpoznaję? Tacy mówią na gnioty literatura lekka” (s. 95). Jej pisanie nie ma jednak w sobie nic z masowej produkcji, jest bardzo zaangażowana w pracę twórczą: „Mam w sobie (…) całą masę czułości i wyczucia, dlatego wiem, że długotrwałe, pełne czułości działanie miewa lepszy efekt niż gwałtowne i brutalne, nic na siłę, bo tworzenie na siłę kończy się wielkim bum!” (s. 123). I prawdopodobnie jest tak również dlatego, że jej książki, tworzone przez nią postaci i ich życia są dla niej ucieczką od świata – stąd jej zamiłowanie do szczęśliwych zakończeń. Ale o tym więcej za chwilę.

Literackie przytyki

Pozostając w tematyce pisania oraz tworzonej dziś literatury – mam wrażenie, że Hůlová subtelnie wbija szpileczki swoim konkretnym kolegom i koleżankom po fachu. Na przykład wzmianka na temat ludzi piszących o marszach śmierci, wypełniając narrację tanim wypełniaczem, „jak ramiona garsonki w latach osiemdziesiątych”, to najwyraźniej przytyk do Kateřiny Tučkovej (która zasłynęła w końcu powieścią o brnieńskim marszu śmierci). Z kolei fragment o sprzedawaniu w książkach własnego życia pachnie mi aluzją do Boučkovej.

Narratorka(/autorka?) śmiało też ironizuje na temat tzw. ambitnej literatury i tego, co dziś pod tym pojęciem rozumieją krytycy: „Miała za cel dręczyć i przygnębiać, a to się nazywa wartościowa proza. Autor dręczy siebie i czytelnika, autora z kolei zadręcza udręczony krytyk, który ma już dość całej tej udręki, a to się z kolei nazywa czekanie na wielką czeską powieść” (s. 69). Dodaje: „Tak zwana literatura bowiem (ta, która gardzi moją) obfituje zwykle w całą gamę sposobów na spieprzenie sobie życia” (s. 125). Czy to nie świetna charakterystyka samej Macochy? (Uch, co za zapętlenie!).

Oprócz samej literatury narratorka opowiada też o czeskim środowisku literackim – tym z lat 90., gdy jeszcze była na początku swojej pisarskiej drogi. To światek mały, przesiąknięty zawiścią, w którym karierę najłatwiej jest zrobić przez łóżko. Centralnym jego punktem jest tajemniczy T.K., „odkrywca młodych talentów i młodych cipek”. Oczywiście ile w tych historiach faktów, jej własnych wspomnień, a ile zmyśleń, wie tylko Hůlová – ale doskonale zdaje sobie sprawę, że będzie to nurtować czytelnika.

Czerwone jak krocza małych dziewczynek

Poznając te wspominki z literackiej młodości, powoli wchodzimy coraz bardziej w życie osobiste naszej barwnej bohaterki. „Zawsze zapędzam się tak daleko w technologię i konstrukcję świata, kiedy nie chcę mówić o mojej własnej” (s. 16) – twierdzi narratorka, i wygląda na to, że z czasem coraz bardziej ma jednak potrzebę mówienia o konstrukcji własnej. Coraz mniej w niej roztrajkotanej bohaterki Plastikowego M3, zyskuje za to własną, wymizerowaną, wykrzywioną bólem twarz.

Choć korzenie obydwie zdają się mieć wspólne. Ze swojego dzieciństwa Julie wspomina właściwie tylko dwa wydarzenia – moment, gdy znalazła swego dziadka („żydokomunistyczną świnię”, której geny „śmierdzą w niej jak zgniły rybi łeb”) martwego w łazience oraz chwile, kiedy była molestowana seksualnie. I przypominam sobie misję narratorki M3, jej bohaterską walkę ze stryjkotatulami, oraz jej zapewnienia, że sama miała szczęśliwe dzieciństwo, żadnych traum, zapewnienia gorliwe, tak gorliwe, że aż budzące podejrzenia… Te fragmenty dotyczące molestowania dzieci są oczywiście, tak w Plastikowym, jak i tutaj, głęboko wstrząsające (i przywodzą mi na myśl również inną bardzo bolesną lekturę w temacie, Przyczynek do historii radości Radki Denemarkovej).
„Dziecko stojące sztywno jak kukła, które wszystko znosi, bo wie, od zawsze wie, że dorośli są dziwni. Niby dlaczego ręka obcego mężczyzny w miejscu, gdzie jej być nie powinno, miałaby się wydać dziecku dziwniejsza od niezrozumiałych, prowadzonych podniesionym głosem rozmów dorosłych? Krzyczę ze swojego balkonu, że te biedne małe dziewczynki o niczym nie mają pojęcia (…). Znów wrze we mnie lawa, gotowana w zbyt małym rondlu konfitura z malin, czerwonych jak krocza małych dziewczynek” (s. 29).
To żarłoczne macierzyństwo

Z czasem przechodzimy wreszcie do tego, co wydaje mi się najważniejszym tematem Macochy– do rodziny. Po szalonej literackiej młodości, po okresie burzliwych związków miłosnych oraz ustawicznego poczucia winy, z sercem twardym i pokrytym bliznami, bohaterka wychodzi za mąż i rodzi „dwa słodkie gołąbeczki”.

Wsłuchując się w jej opowieść, dochodzimy jednak do wniosku, że zdecydowała się na ten krok z powodów raczej smutnych. Bo chciała mieć w kimś oparcie na starość, bo chciała z tym zdążyć, póki był jeszcze czas, bo zegar biologiczny bezlitośnie tykał.
„Żal nad prewencją żalu, czyli decyzją o posiadaniu potomstwa, chociaż nie ma się na nie specjalnej ochoty, wymuszoną strachem, że ta ochota mogłaby nadejść w przyszłości, kiedy jajniki wypadną z gry i przyjdzie nam się uciekać do poniżających metod laboratoryjnych, a potem, po przekroczeniu lat czterdziestu pięciu, nie pozostanie nam już nic prócz wycia, alkoholu i goryczy” (s. 101).
W desperacji więc zdecydowała się na macierzyństwo, ale, jak sama mówi, był to dla niej wybór Zofii – bo najbardziej na świecie chciała pisać. Naiwnie liczyła, że jeśli „odhaczy” dzieci, do końca życia będzie mogła skupić się na swojej pracy. Nie stało się tak jednak, bo jej spragnione kontaktu pociechy wiecznie stały „z nosami przyklejonymi do matowej szyby w drzwiach mojego gabinetu, wystukując na niej paluszkami długie sonaty”. W jej relacjach macierzyństwo to żarłoczna bestia, która żywi się osobistym zaangażowaniem, życiową pasją. Nie może zrozumieć, że jej dzieci oczekują od niej wejścia w tradycyjną formę matki – i nie może się z tym pogodzić.


Oczekiwanego zrozumienia nie otrzymuje również od męża. Wyrzuca mu, że nie szanował jej pracy, że uważał jej książki za absurd i stratę czasu, że jej potrzebę bycia samą, poświęcenia się pisaniu, traktował jako widzimisię. Nie doceniał jej. Dlatego mówi gorzko: „Naprawdę rzygać mi się chce, że muszę teraz uderzyć w te stare spróchniałe struny, ale dlaczego to zupełnie oczywiste, że kiedy pracuje mężczyzna, wszyscy szanują jego prawo do świętego spokoju?” (s. 92).

Pozbawiona tego metaforycznego „własnego pokoju” Virginii Woolf (o samej Virginii Hůlová opowiada trochę w tym wywiadzie – po angielsku!), bohaterka odreagowuje frustrację na dzieciach. Słodkie gołąbeczki z czasem przyzwyczajają się do podawania rodzicom w trakcie awantur plastikowych talerzy, uczą się również zmywać z chodnika zupę, wylaną przez okno w matczynym przypływie szału. Dzielnie szorują gar po rodzinnej zupie, przypalony, gdy już wyparował z niego wzajemny szacunek rodziców. Ale czy to można nazwać szczęściem rodzinnym? Nie dziwi więc aż tak bardzo, że córeczka, z początku obdarzając ją inwektywami w stylu „ty zupo kalafiorowa”, z czasem zamienia je na „ty załgana pizdo”. Projekt rodzina definitywnie upada. A w ślad za tym upadkiem przychodzą gorzkie refleksje:
„Trwamy, chociaż nie myślimy. A może właśnie dlatego? Najlepiej trzymają się rodziny, w których muły wciąż i wciąż bez gadania obracają korbę mechanizmu dźwigowego, ktoś, z jakiegoś bliżej nieokreślonego dołu, podaje im wiadra materiałów budowlanych i budynek-rodzina rośnie aż miło, a jego okna zawsze zwracają się w stronę słońca” (s. 156).
W przepaść

Na tym etapie czytelnik, choć żałuje oczywiście zaniedbanych dziatek, bez większego trudu jest również w stanie wczuć się w narrację matki i współczuć także jej. Ale wkrótce obraz rodziny staje się coraz bardziej niejednoznaczny, a gdzieś na marginesie pojawiają się niepokojące elementy. Jest scenka ukrywania się z córką w szafie, ponieważ „mąż był brutalny” i jest kontrowersyjne „mizianie” mamy z dziećmi, po którym pewnego razu zostaje wywleczona za włosy z łóżka.

Tych niepokojących wzmianek jest tym więcej, im dalej. Narracja również się zmienia, z mglistej i podającej rodzinny dramat w sposób zawoalowany staje się jasna i ostra jak brzytwa, szczera, osobista, jakby dopiero w trakcie pisania autorka nabrała odwagi do powiedzenia tego, co powiedzieć w swojej książce chciała. I to jest ten moment, w którym narratorka staje jakby na skraju przepaści, przepaści Macochy, ciemnej otchłani swojej bezradności, alkoholowych wizji, pracoholizmu. Po czym rzuca się w tę przepaść. Granica między rzeczywistością a fantazją zaciera się, powracają te najgorsze wspomnienia, dokonane aborcje, patologiczne skłonności („oddałabym wszystko w świecie, by móc całować się z własnym synem”). 

I nie pomaga tu nawet Jarda, poczciwy Jarda zalatujący potem ciężkiej pracy, Jarda, który po rozwodzie pomógł jej uwierzyć, że jednak możliwy jest związek, którego podstawą jest wolność, i w którego ramiona wpada zaraz wyjściu z gabinetu, „a to się nazywa miłość”. Już za późno – zbyt ciężki jest ten emocjonalny bagaż, by nawet Jarda mógł ją uratować.

Dopiero wtedy poznajemy ją naprawdę. Zaczynamy rozumieć, że przez całe życie toczy walkę ze samą sobą, czuje się podła, bezużyteczna, wciąż zawodzi samą siebie. I że pisanie, którego trzyma się tak kurczowo, znaczy dla niej tak wiele, bo jest po prostu ucieczką od rzeczywistości – dzięki swoim historiom i bohaterom oraz dzięki reakcjom czytelniczek zapomina o tym, co tu i teraz. O ogromie jej bezradności świadczy fakt, że w pewnych momentach zaczyna się modlić. Komu innemu, jak nie Bogu miałaby dziękować, że nie musiała się uciekać do metody in vitro, i do kogo innego miałaby się zwracać: „Wysoko do Ciebie, do Ciebie teraz mówię, i do tej małej śpiącej głowy, którą masz w swojej opiece” (s. 97)?

Życie w ciemnościach

Wspomniałam, że w pewnym momencie narratorka rzuca się w ciemną otchłań, że pochłania ją mrok. Również fizyczna ciemność panuje w mieszkaniu bohaterki – choć ma w nim siedem okien, nawet w ciągu dnia nie pozwala odsłaniać gęstych zasłon. To również sposób, by odciąć się od świata zewnętrznego. Jedynym jej maleńkim oknem na świat pozostaje balkon, ten balkon, z którego wywrzaskuje swoje płomienne mowy, i który jest również symbolem wspomnień dawnego życia, wątłą nadzieją na stateczność przyszłego.
„Jeśli o mnie chodzi, staram się unikać świata, i gdy z mojej szafy na ubrania wylatuje mól, z miejsca potrafię wczuć się w jego skórę i wyobrazić sobie życie w ciemnościach wśród płaszczy” (s. 14).
Jakoś współgra mi to z metaforą szczęścia jako ćmy, która wcisnęła się do mieszkania przez niedomknięte okno, lgnąc do światła – bo wtedy jeszcze było światło. Uwięziona później w ciemnościach ćma zamienia się w ptaka, który nie może poderwać się do lotu, i w końcu usypia. Nie daje się już obudzić, a narratorka stwierdza, że „w naszym domu nigdy nie było miejsca na tego patrocha”. Bardzo smutna metafora.

Ten obraz pogrążania się w ciemnościach przypomina mi drogę, jaką przebywa bohaterka W ciemność Anny Bolavej. Z jakichś powodów jednak w tej historii odnajduję się bardziej, bardziej również współczuję bohaterce Hůlovej, choć sama autorka nazywa ją potworem, i rzeczywiście na pierwszy rzut oka kimś takim może się wydawać.

Emancypacja bez szans na happy end

Petra Hůlová
Wracam jeszcze na chwilę do tego kobiecego dylematu, do tego wyboru Zofii między dziećmi a pracą. Między dziećmi nie do końca chcianymi, ale mimo to powoływanymi na świat, „bo później będzie za późno”, a pracą – ale nie pracą, od której ucieka się z ulgą, ale pracą-pasją, tą, która stanowi treść życia. Czy w takiej bajce jest w ogóle możliwe szczęśliwe zakończenie?

Przypomniały mi się tu słowa Hrabala: „Gdybym miał dzieci, to jak mógłbym myśleć o pisaniu! Z pewnością troszczyłbym się o dzieci, o pisaniu nawet bym nie pomyślał, ponieważ dla mnie rodzina i dzieci znaczą więcej niż cokolwiek innego na świecie”*. Czyli – jeśli dzieci, to z pisaniem koniec. A to przecież jeszcze inna sytuacja, bo historia opisana w Macosze to historia kobiety. Od kobiety, jak zauważa Hůlová, w dużo większym stopniu oczekuje się wyrzeczeń. Czy jedyną drogą do rodzinnego szczęścia w przypadku kobiety jest zrezygnowanie z osobistych marzeń, położenie po sobie uszu i poświęcenie wszystkiego dzieciom? Ale czy można wtedy mówić o szczęściu? O spokoju, stabilizacji – być może. Ale co ze szczęściem?

Z Macochy wynika więc, że w tej sytuacji nie ma szans na happy end. Narratorka uważa, że wszelka kobieca emancypacja, dążenie do życia po swojemu „sprawia, że historia zmierza do nieszczęśliwego zakończenia”. Dlatego bohaterki jej powieści nigdy nie są wyemancypowane. Tam, gdzie pojawia się skłonność do refleksji, do rozmyślania i analizowania – szczęśliwe zakończenie i proste życie rodzinne zawsze będzie zagrożone.

Za twarzą potwora

Silne emocje przy lekturze, kilka długich tygodni zbierania myśli, trawienie tego, co przeczytałam – Macocha to z pewnością jedna z książek, których lekturę najmocniej przeżyłam. Dlaczego? Bo tak jak bohaterka Hůlovej jest wyczulona na obłudę „jak żeglarz na światło latarni morskiej”, tak ja jestem wyczulona na emocje, życiową bezradność i zagubienie, a wszystko to czuję i widzę za twarzą tego „potwora”. To obraz jest zupełnie inny niż ten, którego spodziewałam się po wypowiedziach Hůlovej w wywiadach. Tak, ta kobieta wyrządziła wiele zła, ale tylko dlatego, że nie potrafiła sprostać wszystkim oczekiwaniom. Łącznie z własnymi, bo „najdotkliwiej zawodzimy przecież samych siebie”.
„»Wszystko w porządku, mamusiu?«, nagle czuję, że chcę tak trwać, nigdy nie otworzę oczu, byleby tylko jeszcze raz powiedział tak czule mamusiu (…), bo przecież kiedyś byłam mamusią, mamunią, a moje robaczki przynosiły mi z podwórka bukieciki stokrotek i leżały na mej piersi okryte kołdrą długich włosów…” (s. 169).
P.S. Oczywiście wielkie gratulacje dla tłumaczki. Wydaje mi się, że to była dużo cięższa przeprawa, niż w przypadku Plastikowego M3. Będę chciała sięgnąć do źródła – i jeśli ruszy mój cykl z uwagami o przekładach, na pewno Macocha się w nim znajdzie!

***
P. Hůlová, Macocha, przeł. Julia Różewicz, wyd. Afera, Wrocław 2017.

Na Literackich Skarbach Świata Całego również:
➤ Wstręt, odraza, prowokacja. Zapowiedź premiery Macochy
➤ Z kamerą wśród raszpli. Recenzja Plastikowego M3
➤ Mongolia cudownie odrażająca. Recenzja Czasu Czerwonych Gór– debiutu Petry Hůlovej
➤ Czeska literatura jest kobietą. Najważniejsze czeskie pisarki ostatnich lat

    *Cytat Hrabala pochodzi z Dryblingu Hidegkutiego (przeł. Aleksander Kaczorowski, wyd. Czuły Barbarzyńca Press, Warszawa 2011). Pozostałe cytaty, które znalazły się w tekście, pochodzą z Macochy.

    A o Macosze przeczytać można już też m.in. na:
    Czepiam się książek,
    Księgarka na regale,
    Czechożydek,
    Cuddle up with a good book,
    Melancholia codzienności,
    e-Makulatura.

    Viewing all 363 articles
    Browse latest View live