Co roku Festiwalowi Conrada towarzyszy pasmo Przemysły Książki, w ramach którego odbywają się spotkania dotyczące szeroko pojętej branży książkowej. Gości przepytuje Marcin Wilk (Wyliczanka). Tegoroczny program pasma był wyjątkowo interesujący – mowa była m.in. o tym, czy aby pisać o książkach potrzebne jest wykształcenie uniwersyteckie, o roli internetu w dzisiejszym życiu literackim i o doli małych wydawców. Część ze spotkań prześledziłam w całości, z niektórych musiałam wyjść wcześniej, poniżej jednak garść zanotowanych obserwacji.
W debacie „Magister krytykiem. O znaczeniu wykształcenia uniwersyteckiego” udział wzięli prof. Ryszard Koziołek i Bernadetta Darska, aktywnie włączyły się jednak w rozmowę również siedzące na widowni Inga Iwasiów i Paulina Małochleb. Iwasiów stwierdziła m.in., że krytyk to „zawód” w zaniku, że nie ma już żadnego wpływu na sprzedaż, jego działania niewiele już też mają wspólnego z komentowaniem życia literackiego, a uczenie krytyki nie ma większego sensu. Wpływ i dochody zyskują blogerzy, ale zdaniem Pauliny Małochleb to już nie jest krytyka. Koziołek nie widział wszystkiego w aż tak czarnych barwach („Być może biorę lepsze leki niż Inga”). Po pierwsze – w blogach dostrzega nową, również ważną formę wypowiedzi, po drugie – uważa, że krytycy wciąż są potrzebni, aby uczyć czytelnika, jak wejść w krytyczny dialog z książką, po trzecie – krytyk ma wciąż nad blogerem przewagę w postaci oparcia w środowisku akademickim.
W tym wszystkim uwierał mnie jak zwykle twardy podział na „niedouczonych” blogerów i wykształconych krytyków. Wiem, uogólnienie na potrzeby dyskusji, ale w końcu jest też spora grupa osób, które mimo dyplomu literaturoznawcy ograniczają się do pisania na blogu. (Jest, prawda?). Darska zwróciła uwagę, że na blogach powstają też naprawdę dobre teksty, ale winą za to, że giną one w powodzi tych nieprofesjonalnych i niestarannych, obarczyła wydawców, którzy traktują książkę jak produkt i będąc świadomymi niskiej jakości merytorycznej tekstów i filmów pozwalają się promować popularnym blogerom. Tylko, z drugiej strony… czy można winić wydawcę za to, że chce na swoich książkach zarobić? Czy w imię dbania o wysoki poziom recenzji na blogach mają szlachetnie umrzeć z głodu?
Na „Egzaminie z liter”, czyli spotkaniu o kursach kreatywnego pisania z udziałem Filipa Modrzejewskiego i Izy Michalewicz – a właściwie na tym jego fragmencie, na którym mogłam zostać – nie usłyszałam raczej niczego nowego. Padły dość oczywiste stwierdzenia, że talentu nie można się nauczyć, ale można go rozwinąć; że aby dobrze pisać, trzeba dużo czytać; że ważne jest, aby naprawdę chcieć. Ciekawe było za to pytanie, czy zdaniem gości mogłaby dziś powstać druga Czarodziejska Góra. Zdaniem pana Filipa raczej nie, ponieważ czyta się i sprzedaje inne, mniej wymagające rzeczy, ale jako czytelnik bardzo by sobie tego życzył. Iza Michalewicz dodała, że faktycznie jest dziś tendencja do schlebiania gustom czytelników, jednak autor powinien umieć infekować innych swoją pasją.
Debata „O wpływie Internetu na życie literackie” z udziałem Justyny Sobolewskiej, Łukasza Najdera i Olgi Wróbel (Kurzojady) zaczęła się od krótkiego, lecz brutalnego podsumowania sytuacji w wykonaniu Najdera: fora i blogi, które kiedyś zabiły kulturę polemiki, są już dziś strupieszałe; dziś to samo, co one kiedyś, robi Facebook. Facebook natomiast, z czym zgodziła się Sobolewska, jest potworem, z którego najlepiej byłoby wyjść, ale tkwimy już w uzależnieniu od niego zbyt głęboko. Zgoda, że bywa narzędziem promocji i informacji, ale zarazem jest i narzędziem kompromitacji; daje możliwość dyskusji każdemu, także ludziom z małych ośrodków, ale rzadko te dyskusje są merytoryczne. Zdaniem Najdera to „forum internetowe na sterydzie”, przede wszystkim miejsce hejtu. W dodatku kultura internetu narzuciła nam mordercze tempo przyswajania książek i informacji, przez co czytelnik miota się między euforią (z powodu nowych tytułów) a rozpaczą (że nie będzie miał ich kiedy przeczytać). Fakt, skądś to znam(y).
Wątkiem pobocznym debaty okazało się „czyste”, etyczne promowanie książek. Marcin Wilk zwrócił uwagę, że to blogerzy – od których takiego podejścia się wymaga – rozpoczęli dyskusję na ten temat. Tymczasem, jak zauważył obecny na sali Maciej Jakubowiak, krytycy również są uwikłani w różnego rodzaju zależności, sympatie i antypatie – żaden z nich nie siedzi całe życie w piwnicy, odizolowany od literackiego świata. Podobna uwaga padła z ust Ani Karczewskiej: wygląda na to, że ograniczają nas przede wszystkim nie pieniądze, ale emocje – fakt, że wśród literatów i wydawców są ludzie, których lubimy i którym nie chcemy zaszkodzić.
W trakcie debaty „Czekam na przelew” o finansach w literaturze Aleksandra Małecka (Korporacja Ha!art) opisała sytuację na rynku, porównując książkę do worka ziemniaków; dystrybutorzy wolą niestety rozmawiać z wielkimi wytwórcami ziemniaków, zamiast z małymi wytwórcami eksperymentalnych ziemniaków :). Do tego duże wydawnictwa pozwalają sobie na wydawanie literatury pop, by zarobić na ambitniejsze tytuły, podczas gdy małe oficyny, dbając o swoje dobre imię, ograniczają się do tych drugich. Pragmatyczni, jak wyznała Bogna Świątkowska (Fundacja Bęc Zmiana), często radzą im, żeby po prostu zaczęli wydawać książki, które się sprzedadzą – proste :). A ponieważ przelewy z ministerstwa przychodzą nieraz skandalicznie późno, mali wydawcy nie mają innego wyjścia, jak zapożyczać się lub brać kredyty jako osoba prywatna. Nie jest to jednak problem wyłącznie polski – Świątkowska zauważyła, że w podobnej sytuacji znajdują się małe oficyny na całym świecie. Cieszyć się czy płakać?
Podobne obserwacje pojawiły się na debacie „Wydawczynie. O sile małych oficyn” z przedstawicielkami małych wydawnictw – Julianną Jonek-Springer (Dowody na istnienie), Kamą Buchalską (Książkowe Klimaty) i Anitą Musioł (Pauza). „Fantastyczne hobby polegające na traceniu pieniędzy odłożonych na emeryturę” – tak podsumowała ich działalność Kama, cytując swojego wspólnika, Tomka Zaroda. I tym razem padło stwierdzenie, że mali wydawcy nie mają kasowych tytułów, które zarobiłyby na te niszowe („może poza Szczygłem”). Hasło Karakteru, „Wydajemy co nam się podoba”, jest tak naprawdę hasłem wszystkich małych wydawców – ale trzeba za to płacić.
Co jeszcze sprawia, że prowadzenie małego wydawnictwa nie jest pracą lekką, łatwą i przyjemną? Rozmówczynie zauważyły, że wymaga ono dużej odporności na stres, „bo zawsze coś idzie nie tak”, i wyznały, że brakuje im czytania dla przyjemności. Mała oficyna musi też znosić zalew różnych, nieraz bardzo dziwacznych, wydawniczych propozycji (a jeśli ma się biuro w domu, jak Anita Musioł, zdarzają się też wizyty niezapowiedzianych gości). Tu padły przykłady (Klimaty – serie z RPA czy z Chin, „bo to też południe”, Pauza – „wiem że pani nie wydaje polskiej prozy, ale ja mieszkam w Szwajcarii”, Dowody – „non-fiction o klonie Jezusa w dobie transformacji”). I jeszcze jeden problem – nieterminowość tłumaczy i autorów, którzy niekiedy wręcz znikają na długie miesiące.
W czym więc tkwi tytułowa „siła małych oficyn” – oprócz tego, że „wydają, co im się podoba”? Na przykład w tym, że pomagają sobie nawzajem. I tutaj cichą bohaterką spotkania została Julia Różewicz z wydawnictwa Afera, która z Klimatami w przyjaznej atmosferze dzieli się czeskimi hitami, a dla Dowodów przetłumaczyła wywiad z księdzem Czendlikiem, tylko dlatego, że to taka fajna książka, którą sama chciała wydać :). Tylko w małych wydawnictwach są też możliwe różne odjechane historie, jak 100 egzemplarzy najnowszej książki Szczygła dzięki czyjejś uprzejmości lecące samolotem na Targi Książki w Krakowie (bo zabrakło!).
Jest o czym rozmyślać, prawda? Jeśli macie jakieś ciekawe obserwacje na tematy poruszone w debatach lub na temat samych wypowiedzi gości – podzielcie się, proszę!