Quantcast
Channel: Literackie skarby świata całego
Viewing all 363 articles
Browse latest View live

Kobiecość w zamknięciu – „Mona”, Bianca Bellová [recenzja patronacka]

$
0
0

Trzymając w ręce Monę, nową powieść autorki obsypanego nagrodami Jeziora, trudno uniknąć porównań tych dwóch książek. Pod pewnymi względami są do siebie bardzo podobne, jednak Mona otwiera przed nami świat zupełnie nowych odczuć, malowany delikatniejszą, kobiecą kreską.

Znów jesteśmy w fikcyjnym, pozbawionym nazwy zakątku świata, w którym łączą się elementy różnych kultur. W Jeziorze była to sceneria postsowiecka, w Monie znajdujemy się w miejscu, które przypomina jeden z ogarniętych konfliktem zbrojnym krajów Bliskiego Wschodu. Znów ważnym tematem są dorastanie, poszukiwanie tożsamości, zerwane więzi rodzicielskie. Tym razem jednak na pierwszy plan wysuwa się kobiecość – w dodatku kobiecość stłamszona, zepchnięta w ukrycie (którego symbolem może być zarówno hidżab, jak i ciasna skrytka pod podłogą), pozbawiona swoich praw. Nie bez powodu ta książka nazywa się tak, jak jej główna bohaterka. 

Subtelnie o przemocy 

Jakiś czas temu Bianca Bellová opublikowała głośny tekst, w którym przypominała, że choć problemy kobiet w naszym kręgu kulturowym są ważne, jest wiele miejsc na świecie, gdzie słabsza płeć nie ma praktycznie żadnych praw. Mona jest dla mnie literackim przedłużeniem tamtego tekstu. Główna bohaterka żyje w kraju, w którym własny syn wstydzi się z nią pokazać publicznie, jeśli matka wyjdzie z odsłoniętą głową. W którym dziewczynki są poddawane bolesnemu obrzezaniu. W którym dobry mąż to taki, który nie bije. 
Jak moja matka jest nieposłuszna, to ojciec nie wpuszcza jej do domu. Nie odzywa się do niej, jej pewnie i tak wszystko jedno, bo zazwyczaj mało z nią gada, ale ręki by na nią nie podniósł, nie jest takim chamem. To rozsądny człowiek i matka go szanuje (s. 35). 
Autorka wie o czym pisze, sama angażowała się w pomoc na Bliskim Wschodzie, rozmawiała też z miejscowymi kobietami, podróżując po tej części świata. W Monie opisuje jednak problem w bardzo subtelny sposób. Inaczej niż w Jeziorze, w którym nie brakowało mocnych scen przemocy, tu opresyjny system nie pojawia się w postaci zaciśniętej pięści. Istnieje raczej w formie niepisanych zasad, którym nikt nie potrafi się przeciwstawić, więc kobiety i mężczyźni, nawet ci „dobrzy”, biernie się im poddają. 

Krzyk w zamknięciu 

Co ważne, mowa o kraju, w którym te zasady nie panowały od zawsze. Doświadczył też swojego okresu wolności, był czas, gdy oddychało się tu pełną piersią, a w dzielnicy paryskiej powstawały nowe, piękne budynki. Nie trwało to jednak długo. 

Historia Mony to biografia naznaczona takimi wielkimi społeczno-politycznymi przemianami. Była córką jednego z tych, którzy chcieli coś zmienić na lepsze. W pamięci ma jeszcze kilka dobrych, słodkich wspomnień z rodzicami w roli głównej, kilka dni o smaku malinowych makaroników. Potem jednak wszystko się skończyło – rodzice zniknęli, a dziewczynka za sprawą surowej babci na wiele dni trafiła do ciasnej skrytki pod podłogą, w której nie mogła się nawet wyprostować. Krzyczała, płakała, koszmaru zamknięcia nie potrafiła się potem pozbyć już nigdy. 

Czy to też nie jest piękna metafora tego, czego doświadczają nieraz kobiety? Czy nie są zamknięte w swoim ciele, w swoim domu, choć wszystko w nich krzyczy? 

Bianca Bellová. Fot. Marta Režová
Matka i kochanka 

Na tle tych wszystkich problemów w Monie dzieje się jednak także coś innego, być może ważniejszego. To także kameralna opowieść o potrzebach kobiety – tych uniwersalnych, niezależnych od miejsca na świecie, w którym żyjemy. W związku Mony co prawda nie ma już namiętności, ale wyszła za mąż z miłości, a z mężem łączy ją wciąż czułość, przyjaźń, troska. Ma syna, którego kocha i pracę, której jest oddana. Nie jest jej w życiu źle. 

A mimo to, kiedy pojawia się Adam, młody żołnierz, którym opiekuje się jako pielęgniarka, nagle bohaterka odkrywa, że czegoś wyraźnie jej brakuje. Nie tylko w sensie fizycznym. Relacja z Adamem zdaje się bowiem w równym stopniu erotyczna, co macierzyńska. To z nim rozmawia, wieczory z mężem spędzając w milczeniu. To jemu opowiada całą historię swojego życia, to z nim wspomina słodycz makaroników i gorycz zamknięcia w ciasnej skrytce. Ale to on też, dużo od niej młodszy, zastępuje jej syna, z którym już nie potrafi się porozumieć. 

Wydaje się więc, że u Bellovej więź między dzieckiem a rodzicem, synem a matką, to wielki i powracający temat. Tak jak w Jeziorze mamy chłopca poszukującego matki, tak w Monie mamy kobietę – poszukującą syna. I nie tylko, bo przecież także Mona, sierota, pragnąc zamknąć pewien etap życia przed urodzeniem dziecka wyrusza do stolicy, by odnaleźć ślady po własnych rodzicach. 

Senne obrazy 

O wszystkim tym autorka opowiada właściwym sobie, oszczędnym i pozbawionym ozdobników językiem, brak tu jednak wulgarności i dosadności, którą przesiąknięte było Jezioro. Raz jeszcze – w Monie więcej jest delikatności, miękkości, ciszy, ale także malowniczych obrazów i sennych metafor. I to nie przypadek, bo pożerany przez dżunglę szpital, w którym pracuje główna bohaterka, naprawdę wziął się ze snu autorki. 

By nie utonąć do reszty w makaronikowej słodyczy, dodam jeszcze, że nie wszystkie wątki w powieści wydały mi się wiarygodne i potrzebne. Mam wrażenie, że podróż Mony do miasta tak naprawdę niewiele wniosła, także opowieści z życia Adama nie układają się w żadną całość, nie zapadają w pamięć i zdają się niewiele mówić o tym, kim bohater jest. Ale o tym wszystkim chętnie porozmawiam z tymi z Was, którzy zdecydują się na lekturę. Zachęcam do tego nie tylko wielbicieli Jeziora.

***
B. Bellová, Mona, przeł. A. Radwan-Żbikowska, wyd. Afera, Wrocław 2020.

Już dziś o godz. 20:00 Bianca Bellová będzie gościem Festiwalu Conrada! Festiwal odbywa się w tym roku online – oglądajcie rozmowę na YouTube albo Facebooku.

***
Podoba Ci się to, co robię? Proszę, wesprzyj mnie na Patronite. Dziękuję!


Książka-pretekst. „Osobisty przewodnik po Pradze” Mariusza Szczygła [recenzja w prasie]

$
0
0

Willa Müllerów w Pradze posiada niezwykły taras. Architekt Adolf Loos zaprojektował go specjalnie tak, by pani Müller mogła kąpać się tam nago i widzieć całą okolicę, dla innych pozostając niewidoczną. To trochę obraz pragnień czeskiego narodu – pisze Mariusz Szczygieł w swoim Osobistym przewodniku po Pradze. I tak wygląda cała książka – miejsca są dla autora tylko pretekstem, by opowiadać o czeskiej mentalności, kulturze, historii. 

W październikowych „Nowych Książkach”, kilka miesięcy po głośnej premierze tej książki, ukazał się mój tekst na jej temat. Zachęcam do lektury. Co rzuca się w oczy, gdy przeglądamy miejsca w Pradze opisane przez Szczygła? Przede wszystkim – brak tu popularnych turystycznych miejscówek, przez co z pewnością niejeden polski wycieczkowicz odrzuci tę żółtą książeczkę z niesmakiem. Bo jak to tak: przewodnik po Pradze bez Złotej Uliczki i Mostu Karola? Bój się Boga! 

Nic to jednak zaskakującego – jeszcze przed premierą Mariusz Szczygieł zapowiadał, że będzie to wybór bardzo autorski. Subiektywny. Osobisty, jak sam tytuł wskazuje. „Jeśli czegoś tutaj nie ma, to mnie nie uwiodło” – kwituje. Co w takim razie uwiodło? 

Lekkim krokiem po Pradze 

Bliska sercu autora jest niebanalna architektura. Do tego stopnia, że potrafi spontanicznie wysiąść z tramwaju, gdy dostrzeżony z okna budynek zrobi na nim wrażenie, jak to było z Pałacem Archa. 

Miejsca dziwne, a przez to ciekawe, też są na szczycie listy – jak zbór husycki w Holešovicach, świątynia na ostatnim piętrze apartamentowca. Miejsca kultowe, jak knajpa Pod Wybitym Okiem, niszowe, jak kawiarnia ROH na Žižkovie, albo godne uwagi po prostu dlatego, że ktoś znany podpisywał tu antyrządowe petycje lub przychodził o świcie słuchać ptaków. 

I wreszcie pomniki – ale nie te nudne, szare, ciężkie, jakich wszędzie pełno, ale te ciekawe formą i historią, która się za nimi kryje. Jak odwrócona w stronę nieba latarnia ku pamięci samobójców skaczących z Mostu Nuselskiego. 

Bo dla Szczygła wszystko jest tylko pretekstem. Do nowych opowieści, snucia domysłów i do interpretacji. Dlatego między rozdziały poświęcone kolejnym punktom na mapie Pragi wplata historie o znajomych Czechach, zapisy rozmów, osobiste drobiazgi. Dzięki temu jego przewodnik jeszcze zyskuje na lekkości. Której i tak mu nie brak, bo z każdej strony przebija nie tylko ogrom wiedzy i oczytania, ale i ogromny entuzjazm i zdolność opowiadania tak, że ani na chwilę nie robi się nudno. Panie Mariuszu, już nie po raz pierwszy – chapeau bas! 

Ktoś, kto szuka przewodnika, znajdzie tu więc przewodnik (choć trochę inny, niż te które znacie). Ale i ktoś, kto nie szuka go wcale, przeczyta z przyjemnością. 

Moja Praga 

To teraz ja. Choć w czeskiej kulturze siedzę już od kilku dobrych lat, Pragę znam szokująco słabo. Wracam raz na rok, czasem rzadziej, i przy każdej kolejnej wizycie poruszam się po utartych szlakach. Lubię Žižkov, za każdym razem wpadam do Lucerny, czasem przejdę się na Letną. Tyle. Dlatego dla mnie ta książka to fajna rzecz. I też książka-pretekst. By się rozejrzeć, dostrzec coś niepozornego, co jest ukryte zaraz za rogiem (lub na ostatnim piętrze apartamentowca). Pójść inną ścieżką. Zacząć pisać własny przewodnik. Osobisty. 

Mój pierwszy raz w Pradze. W czerwcu dziesięć lat temu.

***
M. Szczygieł, Osobisty przewodnik po Pradze, wyd. Dowody na istnienie, Warszawa 2020.

Czeskie skarby pod specjalnym nadzorem (10): Jesienno-pandemiczny zestaw ratunkowy

$
0
0

Wrzesień i październik przyniosły nam sporo interesujących czeskich premier.
Ale nie oznacza to, że do końca roku nie czeka nas już ze strony wydawców nic ciekawego. Też od listopadowych i pandemicznych smutków uciekacie w literaturę? Zapraszam Was więc na kolejne zestawienie czeskich premier, edycja jesień-zima 2020! 

Ostatnio ukazały się: 

(Život v pravdě aneb Lhaní z lásky, przeł. Andrzej S. Jagodziński, wyd. Pogranicze) 

Gruša to jeden z ważniejszych czeskich pisarzy XX wieku, co podkreślają Aleksander Kaczorowski i tłumacz Andrzej Jagodziński. Życie w prawdzie jest pierwszym dostępnym w Polsce wyborem jego opowiadań. Osobiście nie mam do tej prozy klucza (o ile taki istnieje). Ale może Wy znajdziecie? Więcej o niej w recenzji, która powinna niedługo ukazać się drukiem. 

(Krásné zelené oči, przeł. Jan Stachowski, wyd. Czarne) 

Książka o holokauście, nominowana do Pulitzera. Mocna, drastyczna, ale równocześnie – pozbawiona wulgarności, o którą w takim temacie łatwo. Bo to opowieść z perspektywy Żydówki, która ukrywa swoje pochodzenie i trafia do niemieckiego frontowego burdelu. Lustig nie szczędzi nam obrazów z klitki, w której Skórka przyjmuje „klientów”, ale – co jeszcze raz podkreślam – robi to z niezwykłą literacką klasą. Ohyda miesza się tu z pięknem. Recenzja też będzie w druku! 

Karol Sidon, Na ratunek Tałesowicz
(Malý pan Talisman, przeł. Andrzej S. Jagodziński, wyd. Nisza) 
PATRONAT 

I jeszcze jeden autor starszego pokolenia oraz książka z silnymi wątkami żydowskimi. Karol Sidon, znany też jako Chaim Cigan, naczelny rabin Pragi, napisał uroczy zbiór bajek dla dorosłych o żydowskim Supermanie – panie Tałesowiczu. Więcej w tekście

(Probudím se na Šibuji, przeł. Krzysztof Wołosiuk, wyd. Dowody na Istnienie) 
PATRONAT 

Debiut, który zapewnił młodej autorce najważniejsze czeskie nagrody literackie, to owoc jej głębokiej fascynacji Japonią. W książce przeplatają się trzy historie – modernistycznego japońskiego autora, młodej studentki japonistyki, prowadzącej wokół niego literackie śledztwo, i nastolatki, która… budzi się na Shibui. Więcej w tekście

(wybór i przekład: Zofia Bałdyga, wyd. Warstwy) 

Książka, jakiej w Polsce zdecydowanie brakowało – prezentacja najnowszej czeskiej poezji w kobiecym wydaniu. Znalazły się tu wiersze dziesięciu autorek, które zadebiutowały w ostatniej dekadzie. Wybór i tłumaczenie to dzieło Zofii Bałdygi, polskiej poetki mieszkającej w Pradze i na najnowszej czeskiej poezji znającej się w Polsce jak mało kto. I kolejny tytuł, na którego moją recenzję trzeba będzie chwilkę poczekać – napiszę kilka słów, jak będzie w druku. 

(Mona, przeł. Anna Radwan-Żbikowska, wyd. Afera) 

Kolejna w Polsce książka autorki obsypanego nagrodami Jeziora to znów opowieść osadzona w niesprecyzowanej geograficznie przestrzeni, w której mieszają się elementy różnych kultur. Tym razem jednak śledzimy nie drogę dorastającego chłopca, a dojrzałej kobiety, której życie toczy się po ustalonych torach w opresyjnym środowisku. Do czasu. Więcej w tekście, a niedługo niespodzianka! 

Václav Havel, Skrzeciuchy
(Pižďuchové, przeł. Mirosław Śmigielski, wyd. Stara Szkoła) 

Już są! Skrzeciuchy to Havel w nietypowej odsłonie, bo – bajkopisarskiej. Choć nie bez podtekstu politycznego, a zarazem z bardzo uniwersalnym przesłaniem. Skrzeciuchy są bowiem złośliwymi stworkami, które knują, przeszkadzają, niszczą, wślizgują się tam, gdzie nikt ich nie chce… Książka ukazuje się z ilustracjami Radka Bączkowskiego. 

Wkrótce ukażą się: 

(Expresionisté, przeł. Andrzej S. Jagodziński, Joanna Goszczyńska, Józef Waczków, wyd. słowo/obraz terytoria) 
PATRONAT 

Książka, której żaden wielbiciel czeskiej literatury nie może przegapić! Czescy ekspresjoniści to eseistyczna opowieść o autorach, którzy wywarli ogromny wpływ na XX-wieczną czeską kulturę, a mimo to pozostają w Polsce słabo znani – jak Jakub Deml, Ladislav Klíma czy Richard Weiner. Nie wpisują się w obraz czeskiej literatury, jaki znamy i lubimy? Za blisko im do kultury zachodnioeuropejskiej, za daleko do naszego środkowoeuropejskiego grajdołka? Nieważne – ważne, że za chwilę dostaniemy o nich fantastyczną książkę. Której z radością patronuję. 

Premiera: druga połowa listopada 

(Kančí na daňčím, przeł. Andrzej S. Jagodziński, wyd. Afera) 

Książka kucharska Václava Havla, przygotowana przez Michaela Žantovskiego, przyjaciela i bliskiego współpracownika Havla, jest zapowiadana nie tylko jako zbiór przepisów, ale też skarbnica anegdot i sentymentalna podróż do czasów, gdy gotowanie wymagało dużo więcej sprytu niż dziś. Nie brak tu czeskiej klasyki, jak svíčková, knedliki i smażony ser, ale są także nieco bardziej… oryginalne dania. Skusicie się? 

Premiera: 3 grudnia 

Petra Dvořáková, Wrony
(Vrány, przeł. Mirosław Śmigielski, wyd. Stara Szkoła) 

Pierwsza na polskim rynku powieść znanej czeskiej prozaiczki to opowieść o dorastaniu pod presją oczekiwań. Dwunastoletnia Bára to dziewczynka o dużym talencie plastycznym, ale również żywym temperamencie, który jej matka za wszelką cenę próbuje zdusić, kształtując córkę po swojemu. Jedynymi przyjaciółmi i sojusznikami bohaterki w tej nierównej walce stają się wrony. 

Planowana premiera: przed końcem roku :) 

(Modré stíny, przeł. Martyna M. Lemańczyk, wyd. Afera) 

Kolejna odsłona aferowej serii Czeskie Krymi. Tym razem intryga kryminalna toczy się w środowisku uniwersyteckim – docent Ondřej Chalupa zostaje zastrzelony we własnym gabinecie. Komu mogło zależeć na jego śmierci? Sprawę rozwiązuje komisarz ołomunieckiej policji, Marie Výrová. Znana też jako Wielka Sowa. Czemu? Sama jeszcze nie wiem. Dowiemy się w styczniu. 

Premiera: styczeń 

Josef Pánek, Miłość w czasach globalnych zmian klimatycznych
(Láska v době globálních klimatických změn, przeł. Mirosław Śmigielski, wyd. Stara Szkoła) 

Pánek przenosi nas do gorących Indii, dokąd główny bohater, czeski naukowiec, przyjeżdża na sympozjum. Opowieść o tym, jak wszyscy boimy się zmian, podczas gdy największa z nich przetacza się nad naszymi głowami – twierdzi wydawca (wpisując się nieoczekiwanie w aktualny pandemiczny kontekst). A na stronie nagrody Magnesia Litera, którą książka zdobyła dwa lata temu, czytamy, że porusza ona aktualne tematy z wdziękiem i humorem bliskim prozie Hrabala, Haška i wspomnianego już Demla. 

Planowana premiera: przed końcem roku :) 

(Slepá mapa, przeł. Agata Wróbel, wyd. Amaltea) 
PATRONAT 

Kolejna na polskim rynku powieść uwielbianej w Czechach Aleny Mornštajnovej, autorki Hany, to chronologicznie podróż wstecz, bo Pusta mapa jest jej późnym debiutem. Podobnie jednak jak w Hanie, jest to opowieść o zwykłych ludziach wciągniętych w tryby historii – Annie, Alžběcie i Anežce, babci, matce i wnuczce. 

Planowana premiera: przed końcem roku :) 

(Evropa je jako židle Thonet, Amerika je pravý úhel, przeł. Olga Czernikow, wyd. Amaltea) 

I raz jeszcze – zainspirowana podróżą autorki do Stanów Zjednoczonych książka-kolaż, nominowana siedem lat temu do nagrody Magnesia Litera. Trochę filozoficznie, trochę historycznie, trochę refleksyjnie. 

Planowana premiera: przed końcem roku :) 

(Za trest a za odměnu, przeł. Anna Maślanka, wyd. Amaltea) 

Głupio jest mi po raz kolejny zapowiadać własny przekład, więc pozwolę sobie po prostu odesłać Was do poprzedniego odcinka Czeskich Skarbów. I dodam tylko, że to kolejna opowieść z czeską historią w tle, lecz z trochę nietypowej – bo rusińskiej – perspektywy. 

Planowana premiera: przed końcem roku :) 

I jeszcze coś! 

(wyd. Scriptum) 

Na deser coś naukowego. Ale za to o Szwejku. :) Książka dra Piotra Gierowskiego (który przeprowadził mnie na studiach przez meandry najstarszej literatury czeskiej, a później użerał się ze mną na seminarium licencjackim) to ponoć „przekorny dialog” z obszernym wstępem prof. Jacka Balucha do Przygód dobrego wojaka Szwejka w wydaniu Biblioteki Narodowej. (Macie? Czytaliście?). I świeże, nowe odczytanie starego dobrego Szwejka, tym razem z wykorzystaniem komiksowej konwencji superbohatera. Brzmi ciekawie, prawda? A książka już jest dostępna. 

Wydarzenia 

Ze względu na sytuacją pandemiczną oczywiście w najbliższym czasie w grę wchodzą jedynie wydarzenia online. Do sieci prawdopodobnie przeniosą się pozostałe w programie spotkania Polsko-Czeskiej Jesieni Literatury. Na podlinkowanej stronie oraz na Facebooku Mazowieckiego Instytutu Kultury możecie natomiast obejrzeć transmisje tych, które już się odbyły – spotkania z Ivaną Myškovą, dyskusji wokół prezentowanej powyżej antologii Sąsiadki oraz rozmowy Mariusza Szczygła z prof. Leszkiem Engelkingiem o czeskim humorze. 


Drugi cykl, który serdecznie Wam polecam, to towarzyszące tegorocznemu Kinu na Granicy pasmo Literatura na Granicy. Spotkania są już nagrywane, aktualny program niedługo. Wbrew miniaturce na stronie gośćmi cyklu będą nie tylko podstarzali faceci. ;) Oprócz rozmów z autorkami i autorami w planach jest m.in. wielka debata pod tytułem Dlaczego Środkowoeuropejczycy kochają czeską literaturę. Zapraszamy! 


W cyklu „Czeskie skarby pod specjalnym nadzorem” zestawiam nadchodzące czeskie premiery, a także piszę o ciekawych literackich i nieliterackich wydarzeniach z czeską kulturą w tle. Wszelkie propozycje wydarzeń lub akcji, które mogłabym zaprezentować w cyklu, chętnie przyjmę! Można je przesyłać na adres: lit.skarby.swiata.calego@gmail.com.

***
Podoba Ci się to, co robię? Proszę, wesprzyj mnie na Patronite. Dziękuję!

Ilustracja główna: d_poltoradnev / pixabay.com. Okładki pochodzą od wydawców.

Czego pragną Norweżki? O prozie Marie Aubert, Niny Lykke i Vigdis Hjorth [tekst przekrojowy]

$
0
0

Ten tekst piszę właściwie od dwóch lat. Dwa lata temu niemal przeprowadziłam się do Norwegii. Zaczęłam się uczyć języka, zaczęłam o niej czytać i zaczęła mnie interesować norweska literatura. 

Właśnie wtedy wpadła mi w ręce pierwsza z książek, o których będzie mowa w tym tekście – Nie, po prostu nie Niny Lykke. Pochłonęłam ją z mieszanką smutku i zdumienia. Natychmiast rozbiła moje stereotypy na temat mieszkanek tego najbogatszego i najszczęśliwszego kraju. Zamiast pewności siebie była tu raczej złość na świat, zamiast skandynawskiego chłodu – buzujące emocje. 

Potem, na tropie norweskiej kobiecej duszy, przeczytałam jeszcze dwie inne książki norweskich autorek o norweskich kobietach. I zaczęłam zastanawiać się, dlaczego literackie mieszkanki najszczęśliwszego kraju na świecie są tak bardzo nieszczęśliwe. W tym tekście szukam odpowiedzi. Poznajcie Idę, Hanne, Ingrid i Lotte. 

Niedopieszczone dziecko w ciele kobiety 

Ida, główna bohaterka Dorosłych Marie Aubert, skończyła właśnie czterdzieści lat. Dobra praca, kariera, pieniądze, ale bez partnera, bez dzieci, bez rodziny. Z kwiatka na kwiatek, z jednego pozbawionego perspektyw związku w drugi. Zachowuje się, jakby jej nie zależało, ale jednak zależy: „Za którymś razem musi się udać, w końcu po tych wszystkich żonatych lub na stałe związanych z kimś innym, niezainteresowanych lub nieinteresujących mężczyznach, wreszcie na kogoś trafię” (s. 11) – myśli. 


Poznajemy ją, gdy oczekuje właśnie na telefon od kliniki w Szwecji w sprawie zamrożenia swoich jajeczek. Bo kiedy wreszcie trafi na tego właściwego, chce mieć jeszcze szansę na dziecko. Przy znajomych z pracy naśmiewa się ze swojej siostry, której całe życie kręci się wokół tego, by zajść w ciążę („nie pojmuję, po co jej to wszystko, są w życiu inne rzeczy, na które warto poświęcać czas”), ale sama nie jest przecież lepsza. 

To właśnie relacja z siostrą, Marthe, rzuca więcej światła na bohaterkę i jej problemy. Książka Marie Aubert opisuje kilka dni spędzonych przez Idę wraz z siostrą, jej partnerem Kristofferem i pasierbicą Oleą w letnim domku nad jeziorem. Obserwujemy, jak Ida fałszywie chwali Marthe, jak usiłuje wkraść się w łaski Olei i nastawić ją przeciwko macosze, jak agresywnie flirtuje z Kristofferem. Niewiele mamy dla niej sympatii. 

Ale potem wraz z Idą cofamy się w przeszłość i widzimy, jak przeżywała wieczne zepchnięcie na margines uwagi z powodu rozstania rodziców i przewlekłej choroby siostry. „Zawsze Marthe. Zawsze. Zawsze Marthe” (s. 30). I zaczynamy rozumieć, że w głębi niej wciąż siedzi dziewczynka zraniona przez rozwód rodziców i brak uwagi matki, dziewczynka, której ciążyła odpowiedzialność, by pocieszać matkę po rozmowach z ojcem, być z nią solidarną. Dziewczynka, która już wtedy starała się być dorosłą, a teraz utkwiła w roli niedopieszczonego dziecka. 

To dlatego, jak przyznaje, „zawsze zakochiwała się w tych, którzy ją chwalili”. Dlatego pławi się w atencji żonatych mężczyzn, nie dbając o ich partnerki i dzieci, nawet jeśli przygoda trwa krótko. Dlatego patrząc na koleżanki, ich rodziny, domy na przedmieściu, dwa samochody i wielkie grille ma wrażenie, że coś jej umyka. W jakiś sposób sama wciąż nie potrafi wejść w dorosłość: „Dlaczego to takie proste dla innych, a dla mnie takie trudne, nie rozumiem, o co chodzi, czy to jakaś matematyczna formuła, jakiś kod, który wszyscy znają, operują nim od najwcześniejszego dzieciństwa, podczas gdy mnie zapomniano o nim powiedzieć?” (s. 53). 

Marie Aubert. Fot. Agnete Brun / Pauza

I jednak zaczynamy jej współczuć. Bo Marie Aubert doskonale oddaje frustracje i niepokoje samotnej czterdziestoletniej kobiety. Przykrość, jaką sprawiają jej komentarze przyjaciółek w stylu „jak to dobrze być singlem”, rozpaczliwe wysiłki, by poczuć się komfortowo z własną samotnością. O próbach spędzenia samotnie kilku dni w rodzinnym domku nad jeziorem Ida mówi: „Kończy się to tak, że czytam stare komiksy z Donaldem czy Asteriksem i piję piwo w środku dnia, zamiast malować ściany, jestem sama jak palec i nie umiem sobie znaleźć miejsca, wieczorem muszę łykać imovane, bo ciemność mnie przeraża, a jedyne, na co mam ochotę rano, to wracać do miasta, i w ogóle czuję, że próbuję czegoś, co mi nie wychodzi” (s. 23). Bohaterka powtarza sobie utarte frazesy typu „Wszystko jeszcze przede mną”, ale ma poczucie, że wszystko się dla niej skończyło. 

Bezdzietna niekompletna 

W Nie, po prostu nie Niny Lykke protagonistki są dwie. Żona i kochanka. Ingrid, od której mąż odchodzi po dwudziestu pięciu latach, i Hanne – ta, do której odchodzi. Druga z nich ma wiele wspólnego z bohaterką książki Marie Aubert. 


Jest od Idy nieco młodsza, ale już grubo po trzydziestce. W wieku, kiedy trudno znaleźć dla siebie miejsce zarówno wśród młodych królów i królowych nocnego życia w Oslo, jak i wśród „starych, rozwiedzionych i zdesperowanych”. Podobnie jak Ida jest zmęczona wysłuchiwaniem gadaniny koleżanek, które zazdroszczą jej bycia singielką. Podobnie jak ona nie wie, czego chce. I podobnie jak ona wikła się w liczne romanse. Odkąd wyprowadziła się od rodziców „mieszkała w dziewięciu różnych miejscach i miała za sobą jakieś szesnaście czy siedemnaście związków, nie licząc znajomości na jedną noc” – notuje skrupulatnie autorka. Inaczej jednak niż Ida, Hanne w wielu przypadkach sama odrzuca potencjalnych kandydatów na męża, obsesyjnie skupiając się na ich wadach. Odtrąceni mężczyźni kończą w szczęśliwych związkach z kimś innym, a ona łyka łzy. 

Podobnie jak dla Idy proces „dorastania” jest dla niej czymś tajemniczym i niedostępnym: „Zupełnie jakby ludzie wmaszerowywali ramię w ramię do jakiegoś hangaru i przechodzili tam tajemny proces (…). A potem wychodzili z tego hangaru przerobieni na małżonków i rodziców małych dzieci” (s. 76). Proces ten co prawda trochę ją brzydzi: „Tylko co było w tym hangarze? Mocz i grzyb”. A mimo to pragnie go przejść równie mocno jak Ida. Panicznie boi się „skończyć w samotności” i tak jak bohaterka Marie Aubert za wszelką cenę pragnie zajść w ciążę. 

Jest coś zaskakującego w tym desperackim pragnieniu zostania matką zarówno u Hanne i Idy, jak i jej siostry Marthe. Wydaje się, że nie jest to rzecz narzucona im przez społeczeństwo, raczej same zafiksowują się na tej myśli. I o ile w przypadku Hanne i Idy w grę może wchodzić lęk przed samotnością, Marthe jest przecież w szczęśliwym związku i ma przybraną córkę. Mimo to odnosimy wrażenie, że bez własnego doświadczenia macierzyństwa czułaby się w jakiś sposób niekompletna. W pewnym momencie pijany Kristoffer zwierza się Idzie, że wcale nie chce kolejnego dziecka, że nie cieszy się z ciąży Marthe, ale: „Jak miałbym jej tego odmówić? Nie można odmówić kobiecie możliwości posiadania własnego dziecka” (s. 86). 

Wyzwolenie ze społecznych kajdan 

Kiedy Hanne wdaje się w romans z dużo starszym Janem, wszystko zapowiada raczej klasyczne zakończenie. Hanne w głębi duszy nie liczy na wiele. W przeciwieństwie jednak do Idy myśli o swojej rywalce. Wyobraża ją sobie jako kobietę, którą sama zawsze chciała być – uporządkowaną i zrównoważoną. 

Nina Lykke. Fot. Jo Michael / Wikimedia Commons

Co jest prawdą tylko po części. Bo jaka jest tak naprawdę Ingrid? Znudzenie i złość – te dwie emocje odczuwa najczęściej. Choć osiągnęła wszystko to, o czym marzą zdesperowane Ida i Hanne – ma męża, dwóch dorosłych synów i piękny dom – wszystko ją drażni. Za wszelką cenę unika społecznych interakcji, z całym tym narzuconym taktem i delikatnością, w pracy nauczycielki męczy ją presja bycia zawsze empatyczną, otwartą, uśmiechniętą. Uczona, że wszelką odmienność należy szanować, a zaburzenia traktować z wyrozumiałością, w wieku pięćdziesięciu lat czuje nagle nienawiść do każdego, kto jest inny, chory, gruby, kto sobie na radzi: 

„W głębi swej kryjówki dusza krzyczała: weźcie się w garść, jedzcie zwykłą żywność, noście zwykłe ubrania i dajcie już spokój tym idiotyzmom. Jesteśmy teraz tak bardzo bogaci i syci, że pozwalamy sobie na te absurdalne brednie, na podchodzenie do głupot i bzdur z nieuzasadnionym szacunkiem” (s. 63). 

Trzymanie fasonu, zachowywanie się tak, jak się od niej oczekuje, przychodzi Ingrid z coraz większym trudem. Każdy kolejny dzień jest dla niej podobny do poprzedniego i bohaterka z ulgą myśli o śmierci. Równocześnie nie czuje potrzeby, by coś zmieniać w swoim życiu, próbować jeszcze dodać mu smaku: „Nie było powodów, żeby z czymkolwiek zrywać, nie było powodów, żeby się skarżyć, wszystko się układało, a poza tym – gdzie miałaby się podziać? Dokąd uciekać? Zresztą, niby po co?” (s. 23). 

W tym kontekście nagła decyzja Jana, by odejść, okazuje się dla bohaterki po pierwszym okresie szoku w pewnym sensie uwalniająca. Wraz z więzami małżeńskimi opadają wszystkie inne społeczne kajdany, które na niej ciążyły – najpierw, ku zdumieniu rodziny i sąsiadów, zaczyna spać w samochodzie, a wreszcie rusza w samotną podróż, z dala od poprawnej Norwegii, z dala od cywilizowanej Europy. Szczęście znajduje poza konwencjonalnymi wyobrażeniami. 

Ucieczka od fałszu 

Spośród wszystkich bohaterek, o których piszę w tym tekście, bohaterka Songu nauczycielki Vigdis Hjorth na samym wstępie powieści jest najbliższa stereotypowi Norweżek, jaki miałam kiedyś w głowie. Lotte jest jak cała Norwegia. Dojrzała kobieta, syta, zamożna, rozwiedziona, ale zadowolona ze swojego życia, także ze swojej samotności. Z lekkim niepokojem myśli o odległych miejscach, gdzie toczą się wojny, ale wydaje jej się, że robi wszystko, co w jej sytuacji możliwe dla tych, którym w życiu powiodło się gorzej niż jej. 


Film zrealizowany przez pewnego studenta pokazuje jednak, że jej obraz samej siebie, utwierdzany przez osoby z najbliższego otoczenia, jest kłamstwem. Że nie jest tak wspaniałomyślna, jak jej się wydaje, że jej metody pedagogiczne wcale nie są tak dobre, że z większą miłością i troską podchodzi do roślin i zwierząt niż do swoich studentów (pamiętacie W ciemność Anny Bolavej?). Że patrzy na nich z góry, wręcz pogardliwie. I tu zaczyna przypominać Ingrid – też zresztą nauczycielkę. 

Słowa, których wydawała się sama sobie mistrzynią, zaczynają ją osaczać jako źródło fałszu – więc postanawia uciec gdzieś, gdzie nie będzie musiała już ich używać. Tak trafia do greckiego Pireusu, do sortowni butów dla potrzebujących. Wciąż jednak pozostaje daleko od ludzi, w odróżnieniu od innych wolontariuszy nie marzy o tym, by dostać się do obozu dla uchodźców. Staje się trochę matką Courage z dramatu, o którym kiedyś opowiadała swoim studentom – skupiona na swoim wózku, mimo że wokół szaleje wojna, pozbawiona ciepłych uczuć i sentymentalizmu. 

Ucieka więc też jak Ingrid, choć ich ucieczki trochę się różnią. Jedną prowokuje odejście męża, drugą – pewien studencki projekt i zmiana perspektywy na swoje życie. Bohaterki łączy samotność, która w obu przypadkach okazuje się w pewnym stopniu chorobliwa – u Ingrid przyjmuje ekstremalną formę izolacji, Lotte odbiera zdolność komunikowania się z innymi. Tyle tylko, że Ingrid zdaje się właśnie w tym stanie czuć naprawdę sobą, i rzuca się w niego z dzikim entuzjazmem, podczas gdy Lotte, żyjąca złudzeniami na swój temat i nagle uświadomiona, prawdopodobnie nie odzyska już spokoju. 

Vigdis Hjorth. Fot. Agnete Brun / Wydawnictwo Literackie

Macierzyństwo i pogoń za nim, samotność, frustracja – kluczowe tematy wszystkich trzech książek, o których piszę, są takie same. Jest też wątek bogatej i nieznośnie poprawnej Norwegii, która dla bohaterek Marie Aubert, Niny Lykke i Vigdis Hjorth wcale nie okazuje się rajem na ziemi. Nie ma najszczęśliwszego kraju na świecie. Szczęście jest w głowie. I może nie warto szukać go na siłę tam, gdzie go nie ma.

***
M. Aubert, Dorośli, przeł. K. Drozdowska, wyd. Pauza, Warszawa 2020.
N. Lykke, Nie, po prostu nie, przeł. K. Drozdowska, wyd. Muza SA, Warszawa 2018.
V. Hjorth, Song nauczycielki, przeł. M. Gołębiewska-Bijak, wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2020.

***
Podoba Ci się to, co robię? Proszę, wesprzyj mnie na Patronite. Dziękuję!

Zapomniani. „Czescy ekspresjoniści” Jindřicha Chalupeckiego [zapowiedź]

$
0
0
Jindřich Chalupecký

W 1967 roku w Czechach ukazała się publikacja Bohumil Hrabal przedstawia… Wybór czeskiej prozy. Znalazły się w niej utwory czeskich pisarzy w wyborze Hrabala. A wśród nich – pięciu, którzy, jak twierdził, prowadzili go przez życie jak pięcioramienna gwiazda: Franz Kafka, Jakub Deml, Ladislav Klíma, Jaroslav Hašek i Richard Weiner. 

Aleksander Kaczorowski pisze tak: „Dwaj Żydzi, dwaj alkoholicy i odsunięty od posługi kapłańskiej klecha. Co Hrabala w nich pociągało? Myślę, że podobieństwo losów – chodzili wszak po tych samych praskich ulicach – samotni, osobni, anonimowi – a ich książki raz po raz skazywane były na nieistnienie – a jednak przetrwały” [1]. 

Od tamtego czasu minęło ponad pół wieku. A chociaż literatura czeska dorobiła się w Polsce sporego grona wielbicieli, niektórzy spośród tych autorów pozostają u nas niemal zupełnie nieznani. Kafka rzecz jasna doczekał się słusznej sławy, Hašek – również, choć w nieco powierzchownym ujęciu. Co z pozostałymi? 

Alkoholik, Żyd i ksiądz 

Ladislav Klíma
Klíma, filozof, prozaik i jeden z „dwóch alkoholików”, jest znany w Polsce z trzech wydań książkowych. W 1980 roku w przekładzie Jacka Balucha wyszło jego najbardziej znane dzieło, Cierpienia księcia Sternenhocha, w roku 2004 w tłumaczeniu Leszka Engelkinga i w niewielkim nakładzie zbiór Jak będzie po śmierci i inne opowiadania, a pięć lat później, w tłumaczeniu Kazimierza Mrówki, dzieło filozoficzne Jestem Wolą Absolutną. Choć jego twórczość ma niewielkie grono entuzjastów, nie spotkała się z szerszym zainteresowaniem. 

Richard Weiner

Weiner, jeden z „dwóch Żydów”, autor długo mieszkający w Paryżu i pod dużym wpływem francuskich surrealistów, jest postacią jeszcze bardziej niszową. Po polsku wyszły również trzy jego książki, ostatnia jednak – ponad trzydzieści lat temu. Jeszcze w latach 60. ukazały się Sobowtóry. Opowiadania wybrane (przeł. Andrzej Piotrowski), w roku 1984 najbardziej znana Gra na serio (przeł. Maryna Miklaszewska), a w 1987 – wybór wierszy Martwa natura z pójdźką… (przeł. Józef Waczków). W Polsce to autor zapomniany. 

Jakub Deml

Podobnie jest z Jakubem Demlem, niepokornym księdzem katolickim znanym w Polsce tylko ze swojego najgłośniejszego dzieła o znamiennym tytule Zapomniane światło (wyd. pol. 2000, przeł. Andrzej S. Jagodziński). Lecz „znanym” to chyba za dużo powiedziane – utwór ten, choć przez prof. Engelkinga określany jako wybitny, był ponoć jedną z najgorzej sprzedających się książek wydawnictwa Czarne. 

„Krzyk bólu i zwątpienia odtrąconego poety” – pisze o Zapomnianym świetle Leszek Engelking. I w Polsce wciąż ten krzyk zdaje się mocno aktualny. Tu Klíma, Weiner i Deml nadal są „samotni, osobni i anonimowi”. 


Wyjście z cienia 

Cieszy więc, że po polsku wychodzi właśnie książka, która ma szansę wyciągnąć nieco tych wybitnych autorów z cienia. Mowa o Czeskich ekspresjonistach– zbiorze esejów Jindřicha Chalupeckiego, poświęconych Klímie, Weinerowi, Demlowi i Haškowi. 

Chalupecký – krytyk, historyk sztuki, eseista, tłumacz – był głównym teoretykiem legendarnej Grupy 42. Leszek Engelking pisze o nim, że był zainteresowany przede wszystkim relacją sztuki do rzeczywistości i przekraczaniem granicy między nimi, co pojawia się dość wyraźnie w twórczości wymienionych pisarzy. I dodaje, że „to krytyk o bardzo szerokich horyzontach, nie stosujący żadnej taryfy ulgowej wobec piśmiennictwa swojego kraju” [2]. 

O czterech wspomnianych autorach Chalupecký pisze w kontekście europejskim. Pokazuje, że reprezentowali twórczość formatu europejskiego i zasługiwali na poklask, którego za życia (a wśród polskich czytelników – nawet po śmierci) się nie doczekali. 

Wracając do Bohumila Hrabala – na pytanie, czego nauczyli go ci ulubieni pisarze, Aleksander Kaczorowski odpowiada: „Klíma – że literatura może podejmować najbardziej zawiłe kwestie filozoficzne i najboleśniejsze problemy – pod warunkiem, że czyni to z przymrużeniem oka. Deml – że tylko pies ma prawo szczekać na Pana Boga i że pisarz powinien być takim psem. Hašek – że historia składa się z bardzo wielu historyjek. Weiner – że literatura to gra na serio, w której stawką jest życie pisarza” [3]. 

Jesteście gotowi, by ich lepiej poznać? 

Czescy ekspresjoniści Jindřicha Chalupeckiego wychodzą po polsku w przekładzie Andrzeja S. Jagodzińskiego, Joanny Goszczyńskiej i Józefa Waczkówa, nakładem wydawnictwa słowo/obraz terytoria. Literackie Skarby Świata Całego są patronem medialnym publikacji. Premiera już dziś


***
Podoba Ci się to, co robię? Proszę, wesprzyj mnie na Patronite. Dziękuję!
Przypisy:
[1] Kaczorowski A., Praski elementarz, Wołowiec 2012, s. 10.
[2] Engelking L., Szwejkowie i Don Kichoci, Łódź 2019, s. 38.
[3] Kaczorowski A., dz. cyt., s. 11.
Zdjęcia autorów: Wikimedia Commons. Okładka pochodzi od wydawcy.

Świat po Wielkim Cięciu – „Na/pół”, Jasmin B. Frelih [recenzja patronacka]

$
0
0

Na/pół
 słoweńskiego autora Jasmina B. Freliha to imponująca powieść o świecie, jaki nam grozi, ale przede wszystkim – co sugeruje już samo jej motto – powieść o samotności. I izolacji, przez co zaskakująco wpisuje się w dzisiejszy pandemiczny kontekst. 

W powieści Freliha zostajemy wrzuceni w alternatywny świat, bardzo podobny do naszego. Trwająca oficjalnie od 1991 roku „społeczno-geo-polityczna-ideoiluzyjna anomalia”, zwana Wielką Kakofonią – nadmiar głosów, gigantyczny zalew informacji, w którym ciężko już rozpoznać, co jest prawdą a co nie – wydaje się dość dobrze opisywać to, co dzieje się dziś także w naszej rzeczywistości. Tyle tylko, że w świecie stworzonym przez Freliha stan ten w dniu 17 grudnia 2011 został zakończony poprzez Wielkie Cięcie. „Przecięli wszystkie kable. Wszystkie elektrownie zatrzymał magnes” (s. 259) – pisze autor. Wielkie Cięcie nie tylko odcięło dopływ do energii, sieci, informacji, ale również symbolicznie przecięło świat na pół: na tych, którzy potrafili się w tym nowym świecie odnaleźć oraz tych, którzy pozostali w opozycji. 

Obecnie jesteśmy w bardzo nieodległej przyszłości, mamy rok zaledwie 2022. I choć pisząc tę powieść, Frelih nie mógł jeszcze przewidzieć pandemii, jego świat wydaje się – dużo bardziej mroczną, ale jednak – pewną wersją rzeczywistości, w której znaleźliśmy się obecnie. Świat w Na/pół to miejsce zimne i groźne, podzielone kratami, w którym ludzie zostali od siebie odizolowani. „Kto nie zamknął się na klucz, ten jest niebezpieczny lub szalony” (s. 428). I tak jak w naszym „tu i teraz”, izolacja wydaje się sposobem na rozwiązanie pewnych problemów, ale mimo to bohaterowie rozpaczliwie pragną ludzkiej bliskości. Lub nawet nie ludzkiej: w końcu diler Lefkas wyhodował u siebie w domu muchy, by tylko pozbyć się ciszy i poczuć się choć trochę mniej samotny. 

Kwadratowe arbuzy 

Sprawa nie jest jednak tak prosta, jak mogłaby się wydawać. W końcu wspomniane łacińskie motto książki, cytat z Cycerona, brzmi: „numquam minus solum esse quam cum solus esset”. Nigdy nie był mniej samotny niż wtedy, gdy był sam. Bo czym innym jest serdeczny kontakt z kimś bliskim, czym innym – bycie częścią tłumu, trybikiem identycznym jak tysiące innych. 

W świecie Freliha ludzie są jak japońskie arbuzy, wkładane do kwadratowych pudełek, gdy są jeszcze małe, po to aby przyjęły bardziej praktyczny w transporcie, sześcienny kształt. W tym kontekście ucieczka z tłumu wydaje się uzasadniona. Być może lepiej pozostać „małym”, zachowując jednak swój naturalny kształt. 

Jasmin B. Frelih. Fot. materiały wydawcy

Kimś takim wydaje się choćby Zoja – poetka ciała, wolności i miłości, jedna z trzech powiązanych ze sobą postaci, wokół których toczy się akcja Na/pół. Wyklęta w rodzimej Europie, gdzie była również fizycznie katowana, uciekła za ocean, w poszukiwaniu resztek wolności na terytorium ZLIAPPW (Zjednoczone Grupy Zainteresowań Ludzi o Identycznych Albo Przynajmniej Podobnych Wartościach), czyli dawnych Stanach Zjednoczonych. 

Z kolei Kras to przykład jednostki, która doskonale dostosowała się do opresyjnego systemu i z niego czerpie swoją siłę – promieniujący samczą siłą słoweński minister wojny, głowa rodziny, ojciec i mąż, który nie znosi, gdy coś lub ktoś wymyka mu się spod kontroli. „Wilkowie byli starą, dumną słoweńską rodziną, w której mikrokosmosie odzwierciedlał się obraz szerszej zbiorowości” (s. 61) – pisze autor, wprowadzając czytelnika w tę część powieści, parodiującą rodzinną sagę. Jest tu więc nieco śmieszny dziadek, który na starość dorobił się drugiej rodziny, jego żona dewotka i jej siostry, stare panny zakochane w marszałku Ticie. Jest również córka, ku rozpaczy matki żyjąca z kobietą, i jeszcze jedna członkini rodziny, która adoptowała małego czarnoskórego chłopca z Afryki. Pełen przekrój. 

Różne twarze ciała 

Powyższa dwójka, Zoja i Kras, zdaje się doskonale reprezentować nowy świat, podzielony na pół. Jest jeszcze ich przyjaciel Evan, rezydujący w rządzącej światem Japonii, ten jednak pozostaje gdzieś pomiędzy. Artysta, ale wypalony i cyniczny, zniewolony przez wspomnienia o żonie, od samotności uciekający w narkotyki i pozbawiony znaczenia seks – z aktorką, która budzi w nim wstręt, lub nawet z asystentką-robotem (to jedna z najbardziej groteskowych scen tej powieści). 

Temat ciała i cielesności powraca we wszystkich trzech opowieściach (u Zoi mamy do czynienia z afirmacją cielesnego piękna i fizycznej miłości, Kras – jako przedstawiciel konserwatywnego europejskiego świata – robi z nich temat zakazany i spycha je gdzieś… za drzwi łazienki). W historii Evana odgrywa kluczową rolę, tym razem jako sposób na poszukiwanie utraconej bliskości. Próby pozostają jednak daremne, a fizyczność własna i innych wywołuje u bohatera tylko odrazę: 

„Był cały śluzowaty, przepocony, tłusty od seksu, z wymiętą skórą, nieogolony, wszędzie, zarost brody kłuł go w szyję. Osiem. Czuł pryszcze na plecach, na pośladkach (…). Ściekło mu z gardła do ust coś obrzydliwego. Miał brudne zęby. W prawym kąciku ust czuł wysuszoną plamę śliny. Nie widział na jedno oko, zlepiła je nocna wydzielina z oka” (s. 165). 

Poezja i eksperyment 

O tej trójce nierozłącznych niegdyś przyjaciół Frelih pisze: „Cięcie oznaczało dla nich coś prawdziwego. Podzieliło ich (…). Trudno było być przyjaciółmi. Trzeba było zatroszczyć się o siebie. Krasowi się udało. Evanowi prawie. O Zoi nie słyszał ani słowa już wiele lat. Jej pisanina została zakazana w Europie. Niebezpieczeństwo systemowe, może” (s. 367). 

[W tym akapicie ryzyko spoilerów. Chociaż sama nie wiem, czy to spoilery?] Spotykają się po latach w finałowej scenie, mocno już nierealistycznej, ale i dającej szerokie pole do interpretacji. Czy rozpędzonym autem bohaterowie zmierzają ku nuklearnej apokalipsie? Czy widok nagich ludzi, przejawiających nagle swoje zwierzęce zachowania i składających ofiary z innych ludzi sugeruje pewien kres cywilizacji, a równocześnie wyzwolenie? Kim jest nieszczęśliwy człowiek, który do kielicha zbiera spływającą ze sceny krew i wodę? Odpowiedzi nie otrzymujemy – również powieść Freliha kończy się Wielkim Cięciem. 
Na/pół to z pewnością nie jest łatwa lektura. Autor zadbał o to, by sposób opowiadania korespondował z chaosem informacyjnym, Wielką Kakofonią, o której mowa w powieści, przez co momentami tekst staje się zupełnie niezrozumiały. Ale robi również z językiem wiele innych interesujących rzeczy. Stylem nieraz tak bardzo przypomina Davida Fostera Wallace'a, że nie wyobrażam sobie, by Frelih nie inspirował się prozą tego autora. Eksperymentuje. Pisze sceny krótkimi zdaniami, cielesnymi, jak szybkie oddechy. Po to tylko, by od czasu do czasu po staroświecku dorzucić jakieś „drzewa ziewające wiatrem” – odrobinę poezji.

Polecam odważnym. Bo warto się przez ten tekst przedzierać, by dotrzeć do pięknego sedna. 

„– Jesteśmy na skale, która frunie przez wszechświat.
– Istniejemy.
– Czy jest coś jeszcze bardziej dziwnego od tego?” (s. 439). 

*** 
J.B. Frelih, Na/pół, przeł. M. Gruda, wyd. Wyszukane, Warszawa 2020.

***
Podoba Ci się to, co robię? Proszę, wesprzyj mnie na Patronite. Dziękuję!

10 mało znanych faktów o Skarbach na 10-te urodziny

$
0
0

Dziś mija dokładnie dziesięć lat, od kiedy na Literackich Skarbach Świata Całego pojawił się pierwszy wpis – o antologii czeskich opowiadań Na rozdrożu. Wydawałoby się, że po tych dziesięciu latach razem znamy się jak łyse konie. Ale może niekoniecznie? 

W świątecznym nastroju serwuję Wam więc dziesięć rzeczy, których być może jeszcze o Skarbach nie wiecie. :)

1) Mało brakowało, a Skarby wcale nie byłyby Skarbami. Kiedy zakładałam tego bloga, marzyła mi się nazwa pochodząca od innego hrabalowskiego tytułu – Piękna Rupieciarnia. Szczęśliwie jednak wtedy była zajęta, stanęło więc na Skarbach. A jakiś czas później i „Rupieciarnia” się zwolniła, więc zaklepałam adres i założyłam tam swoją Piękną Rupieciarnię – zapis moich dni słonecznych. 

2) Bo, właśnie, Literackie Skarby Świata Całego nie są moim jedynym blogiem (choć to zdecydowanie najdroższe i najbardziej wypieszczone blogowe dziecko). Bloguję w sumie od kilkunastu lat; mój pierwszy internetowy pamiętnik znikł z całą platformą, na której go założyłam, ale w internecie wciąż wiszą oprócz Skarbów jeszcze dwa: wspomniana Piękna Rupieciarnia i założony dość spontanicznie blog podróżniczy, który umarł już jakiś czas temu śmiercią naturalną. 

3) Zanim zaczęłam blogować, wyżywałam się dyskusyjnie na jednym z książkowych forów. Forum, z tego co wiem, już nie istnieje, ale zostało mi po nim kilka pamiątek – m.in. przyjaźń z Anią z Café littéraire. Blog był dla mnie naturalnym, kolejnym stadium czytelniczo-dyskusyjnego rozwoju, ale czasem brakuje mi tamtych rozmów, bycia częścią większej internetowej społeczności, zaglądania by sprawdzić, kto co nowego napisał, przeczytał, skomentował. Media społecznościowe to nie to samo. 

4) Pisania o książkach uczyłam się od kilku ulubionych blogerów i blogerek, z których na pierwszym miejscu do dziś pozostaje Mikropolis. Uwielbiam teksty Kornwalii, są wnikliwe, celne, szczere – i czytam je z przyjemnością nawet jeśli mowa o książkach, które mnie niespecjalnie interesują (bo nie przepadam na przykład za s-f). Drugą blogerką, którą od lat podziwiam za to co robi i za konsekwencję, z jaką to robi, jest Ania z Czytanek Anki

5) Na Skarbach piszę niemal wyłącznie o literaturze, ale dla pana Hrabala zrobiłam wyjątek i raz na chwilę zamieniłam się w blogerkę piwną (z marnym efektem) . Popełniłam też kilka wpisów „krajoznawczych” (na przykład z podróży po Finlandii czy po hrabalowskim Nymburku). 

6) Myślę, że urodzinowo i podsumowaniowo warto pisać nie tylko o tym, co się udało, ale i o tym, co zupełnie nie wyszło. W 2017 roku wystartowałam z cyklem, który był do tej pory moją największą blogową porażkąPolskie perełki na dnie. Przejęta losem polskich debiutantów, których nikt nie zauważa, ruszyłam z serią wpisów o książkach młodych polskich pisarzy, ale ilość książek, które zaczęły wówczas do mnie spływać, przerosła mnie i skończyło się zaledwie na dwóch wpisach (oraz jednym tekście, który w cyklu miał się znaleźć, ale książka okazała się tak zła, że mimo moich najszczerszych chęci nie sposób było nazwać jej „perełką”). Bardzo się tego wstydzę, ale wciąż nie tracę nadziei, że w jakiejś formie te wszystkie tytuły Wam zaprezentuję. 

7) Choć Skarby istnieją od dziesięciu lat, liczbę konkursów, które zorganizowałam, można policzyć na palcach jednej ręki. Nie przepadam za tą formą promocji, bo jestem osobą niezdecydowaną i o miękkim sercu. Nie mogąc podjąć decyzji, do kogo powinna trafić nagroda, dokupuję na własną rękę i wręczam dodatkowe egzemplarze albo wysyłam wszystkim nagrody pocieszenia. Proszę, nie wykorzystujcie tej wiedzy przeciwko mnie. :) 

8) Kto zna mnie osobiście, ten wie, że jestem chorobliwie wręcz nieśmiała. Dlatego długo unikałam wszelkich form działalności okołoblogowej, która wymagałaby ode mnie interakcji z ludźmi (a zwłaszcza pisarzami, przy których z nerwów kamienieję lub zaczynam pleść trzy po trzy). Stopniowo jednak się przełamuję i rezultatem tego są wywiady, których na Skarbach coraz więcej oraz mój udział w różnych debatach na żywo (choćby tu, tu czy tu – z Davidem Černym!). Udało mi się nawet poprowadzić kilka spotkań i nie zemdleć z nerwów. :)

9) Do założenia konta na Patronite zabierałam się jakiś rok. Z podobnych powodów, z jakich nigdy nie zgłosiłam się do żadnego konkursu na najlepszego bloga – nie wierzyłam, że zasługuję. Nie spodziewałam się, że ktokolwiek lubi mnie czytać na tyle, by przekazać mi choćby kilka złotych ze swojej ciężko zarobionej wypłaty. Tymczasem znalazło się takich osób aż 30. A ich wsparcie oraz dobre słowa i komentarze niesamowicie motywują mnie do dalszego rozwijania Skarbów. Dziękuję! 

10) W ciągu tych dziesięciu lat opublikowałam na Skarbach 495 postów, pod którymi wisi… ponad 4,5 tysiąca komentarzy! I choć wciąż słyszę, że wszystko przenosi się do mediów społecznościowych, a na blogi nikt już nie zagląda, nadal miło zaskakujecie mnie reakcjami i komentarzami. Kolejny powód do wdzięczności. :)

Bo to chyba oczywiste, że bez Was Skarbów by nie było, prawda? Dziękuję Wam za te wspólne dziesięć lat. I mam nadzieję, że spędzimy razem kolejne dziesięć, a nawet więcej.


Fotografia główna: StockSnap / pixabay.com

Tałes, pióro i patelnia. Rozmowa z Andrzejem S. Jagodzińskim o trzech czeskich książkach [okiem tłumacza]

$
0
0
Andrzej S. Jagodziński w trakcie Kina na Granicy w 2018 roku w cieszyńskiej księgarni Kornel i Przyjaciele.
Fot. Wojciech Wandzel / Kino na Granicy

Choć roku 2020 większość z nas nie będzie wspominać ciepło, dla tłumacza Andrzeja S. Jagodzińskiego okazał się owocny – udało mu się spełnić kilka przekładowych marzeń. Rozmawiamy o trzech czeskich książkach, które ukazały się tej jesieni w jego tłumaczeniu – Na ratunek Tałesowicz Karola Sidona, Czescy ekspresjoniści Jindřicha Chalupeckiego i Havel od kuchni Michaela Žantovskiego. 

Ten materiał mógł powstać dzięki Waszemu wsparciu na Patronite. Dziękuję!
Na ratunek Tałesowicz– baśniowo o kulturze żydowskiej 

Anna Maślanka: Zacznijmy od Karola Sidona. W Polsce, inaczej niż w Czechach, nie należy on do autorów znanych. Skąd myśl, by właśnie jego twórczość przybliżyć polskim czytelnikom? Czym cię ujęła? 

Andrzej S. Jagodziński: To prawda, w Polsce nie jest specjalnie znany. W 1970 roku w prestiżowej serii prozy współczesnej PIW-u wyszedł jego Sen o moim ojcu– świetna zresztą rzecz – ale przez wiele lat to była jedyna dostępna po polsku książka tego autora. Co ciekawe, ukazała się w Polsce, kiedy już Sidon był na indeksie – po 1968 trafił na listę autorów zakazanych jako jeden z pierwszych. I to jest niewątpliwie główna przyczyna nieobecności książek Sidona w naszym kraju – skoro był zakazany w Czechosłowacji, to także u nas. 

Śledzę jednak jego twórczość od dawna, czytałem wiele jego książek i takie utwory jak Polské uši [Polskie uszy], Boží osten [Boski cierń] czy Brány mrazu [Bramy mrozu] zrobiły na mnie duże wrażenie. Znamy się też osobiście i nawet przyjaźnimy. Dlatego do tłumaczenia jego twórczości przymierzałem się już kilkukrotnie, ale zawsze coś mnie odciągało. On zresztą też nie pomagał, bo gdy został rabinem, na wiele lat przestał pisać. 

Wrócił, z tego co wiem, w pięknym stylu – i pod pseudonimem. 

Tak, tetralogią Kde lišky dávají dobrou noc [Gdzie diabeł mówi dobranoc]. Dostałem pierwszą jej część, kiedy jeszcze nie wiedziałem, że to jego dzieło. Zapowiadało się jako kompletnie nie moja literacka bajka, ale polecił mi ją jeden ze znajomych, któremu ufam w kwestii gustu literackiego. Spróbowałem więc i niesamowicie mnie wciągnęło. To jest niezwykła literatura, coś z pogranicza Umberto Eco i fantasy, niebywale erudycyjna, naszpikowana wiedzą historyczną – choć Sidon twierdzi też, że wiele rzeczy w niej zmyślił, ale ja mu nie do końca wierzę. 

Ta tetralogia była chyba w Czechach sporym wydarzeniem. Zastanawiałam się, czy nie kusiło cię, by to ją przetłumaczyć. 

Oczywiście jest to dzieło, z którym chciałbym się jako tłumacz zmierzyć, tym bardziej że jest czymś literacko zupełnie innym niż książki, które na ogół tłumaczę. Ale to na razie zbyt ryzykowne – nie znam wydawcy, który odważyłby się wprowadzić na rynek dzieło mało znanego czeskiego pisarza liczące w sumie trzy tysiące stron – zwłaszcza w obecnej sytuacji. Jednak nie składam jeszcze broni. 

A jak w twoje ręce trafił Tałesowicz

Dostałem egzemplarz od samego autora i zachwyciłem się tą książką. To zbiór midraszów, legend, mocno osadzonych w tradycji żydowskiej. Podobny świat z pogranicza realizmu i magii, kojarzący mi się mocno z literaturą żydowską, znałem już z prozy Viktora Fischla. Na ratunek Tałesowicz to jednak trochę inna książka, urocza, baśniowa, poetycka, ale i pouczająca, bo można się z niej wiele dowiedzieć na temat żydowskich tradycji i rytuałów. To baśnie dla dorosłych, a człowiek czasem lubi wracać do takiego świata, w którym wszystko ma jasne reguły. 


Jak ci się ją tłumaczyło? 

To była duża frajda, ale i wyzwanie. Nie znam się specjalnie na tradycji żydowskiej, właściwie nie licząc Fischla z tego typu literaturą miałem do czynienia po raz pierwszy. Przekład zajął mi sporo czasu i wymagał wielu poprawek, duże są więc w tym wypadku zasługi redaktorki i zarazem szefowej Wydawnictwa Nisza [Krystyny Bratkowskiej]. Pomógł też Piotr Paziński, który napisał do tej książki piękną przedmowę. Więc w sumie była to trochę praca zbiorowa. 

Planujesz tłumaczyć kolejne utwory Sidona? 

Jeśli tylko nic nie stanie na przeszkodzie, to tak. Wydawczyni Na ratunek Tałesowicz bardzo chciałaby wydać raz jeszcze Sen o moim ojcu, a oprócz tego także Sen o mnie, który powstał w podobnym okresie. To bardzo dobra książka, ale nie doczekała się polskiego przekładu. Chciałbym też przełożyć przynajmniej jedną z wcześniej wymienionych powieści i przyjrzeć się sztukom teatralnym Sidona. Jeśli tylko uda mi się znaleźć wydawców, na pewno nie będzie to moja ostatnia przygoda tłumaczeniowa z jego twórczością. 

Czescy ekspresjoniści– esej jak kryminał 

Kolejna czeska nowość, którą (po części) tłumaczyłeś, to Czescy ekspresjoniści Jindřicha Chalupeckiego. Książka doskonała, ale chyba skazana na niszowość – bo raz, że eseje, dwa, że poświęcone pisarzom niezbyt w Polsce popularnym. Zastanawia mnie, jaka była historia jej wydania. Czy to zasługa Twojej determinacji? 

Tak, to była wyłącznie moja inicjatywa. I zdaję sobie sprawę, że pewnie po tę książkę sięgnie niezbyt wiele osób, także dlatego, że wymaga pewnej znajomości czeskiej literatury… Ale nie liczyłem na bestseller, podobnie jak wydawca – któremu jestem zresztą bardzo wdzięczny, że nie skupił się wyłącznie na wartości komercyjnej książki, ale dał jej szansę ze względu na wartość artystyczną. słowo/obraz terytoria to jedno z niewielu takich wydawnictw. 

A wdzięczny jestem także dlatego, że podobnie jak powrót do twórczości Sidona, jest to spełnienie kolejnego mojego tłumaczeniowego marzenia. Chalupecký chodził mi po głowie od wielu lat. Pomysł, by jego eseje wydać po polsku, pojawił się właściwie jeszcze zanim ukazały się one w formie książkowej w Czechach. 

Jak na nie trafiłeś? 

Przez Józefa Waczkowa. Znałem wcześniej Chalupeckiego jako teoretyka sztuki, ale nie kojarzyłem go zupełnie z eseistyką literacką. A Waczków jeszcze na początku lat 80. przetłumaczył tekst Chalupeckiego o Richardzie Weinerze. Potem zaproponował mi eseje o Jakubie Demlu i Jaroslavie Hašku i wszystkie trzy ukazały się w latach 80. w „Literaturze na Świecie”. Był to zresztą pewien akt odwagi ze strony redakcji, bo Chalupecký był w Czechosłowacji na indeksie. Właśnie wtedy Waczków powiedział mi, że spróbuje namówić autora, by napisał także esej o Ladislavie Klímie, żeby mogła z tego powstać książka. 


Co tak cię przyciągnęło do esejów Chalupeckiego? 

Byłem pod wielkim wrażeniem tego, jak ujawniają one kolejne tajemnice, odkrywają kolejne pokłady znaczeń w twórczości danego pisarza. Nie jestem ekspertem od eseistyki, ale wydaje mi się, że to szczyt wirtuozerii, jaki można osiągnąć w tego typu tekstach o charakterze biograficznym – bo to, co robi Chalupecký, jest ścisłym połączeniem biografii pisarza i interpretacji jego twórczości. Moim zdaniem to świetnie napisane eseje, które trzymają w napięciu niczym kryminał, ale i zostawiają czytelnikowi pole do własnych domysłów. 

Poza tym ta książka pokazuje zupełnie inne oblicze literatury czeskiej. Nawet Hašek jest tu kimś zupełnie innym niż ten, którego znamy z opracowań Radka Pytlíka czy naszych haszkologów, oczywiście przy całym szacunku dla nich. Chalupecký pokazuje pewien paradoks, tragizm tej postaci, jej szaleństwo. To wszystko jest dla mnie fascynujące, dlatego marzyłem, by ta książka ukazała się również w Polsce. Z mojej strony jest ona też jakimś hołdem dla Józefa Waczkowa, którego zawsze podziwiałem i od którego wiele się nauczyłem. 

Czy któryś z autorów zaprezentowanych przez Chalupeckiego jest ci szczególnie bliski? 

Myślę, że Jakub Deml. Trochę go nawet tłumaczyłem. Przed wielu laty, po ukazaniu się polskiego wydania Zapomnianego światła byłem nawet wstępnie umówiony z wydawnictwem Czarne na wybór jego opowiadań, ale plany się zmieniły, gdy Zapomniane światło poniosło zdumiewającą klęskę komercyjną – sprzedało się jedynie z 200 czy 300 egzemplarzy. Zdumiewającą, bo to przecież dzieło wybitne, być może wręcz najwybitniejsza czeska książka XX wieku. W dodatku twórczość Demla zupełnie wybija czytelnika ze stereotypów czeskiej literatury, które niestety my-tłumacze sami stworzyliśmy (więc książka esejów Chalupeckiego może mnie trochę rozgrzesza). 

A Hašek? Jaki masz do niego stosunek? 

Niezbyt lubię. Jestem w tym niewielkim gronie bohemistów, którzy nie przepadają za jego twórczością, choć aż się boję do tego przyznać. Oczywiście doceniam Szwejka, ale nie przemawia do mnie. Być może nie umiem go oddzielić od tego bardzo kiepskiego – choć również zręcznego – przekładu Hulki-Laskowskiego. 

Skoro już jesteśmy przy Szwejku– Chalupecký przywołuje opinię Maxa Broda, z którą się zresztą zgadza, że Józef Szwejk jest uosobieniem czeskiego charakteru narodowego. Jakie jest twoje zdanie? 

Nie, to chyba przesada. Oczywiście krążą takie opinie i wiem, że Czechów to okropnie irytuje. Być może właśnie dlatego w samych Czechach Szwejk nie jest żadnym wielkim bestsellerem. Na pewno coś udało się Haškowi uchwycić, jednak myślę, że było to bardziej intuicyjne niż świadome. Ale ja nie jestem znawcą charakterów narodowych. 

Chalupecký porusza też kwestię tego, czy opisywani przez niego autorzy to bardziej pisarze czescy, środkowoeuropejscy czy światowi. U niego nie jest to jednoznaczne – co prawda określa Demla, Klímę i Weinera jako „samotne głazy czeskiej literatury”, ale też w eseju o Weinerze pisze, że był autorem na wskroś czeskim. Co ty o tym sądzisz? 

Myślę, że jedno drugiemu nie przeczy. Wszyscy oni są bardzo czescy w kontekście doświadczenia i tematyki ich twórczości. Ale stosowane przez nich środki wyrazu, ich awangardowość i mniej lub bardziej świadome związki z kulturą europejską sprawiają, że to bardzo nowoczesna literatura na tle tamtych czasów. Najwyraźniej widać to u Weinera, bo z artystami francuskimi, z modernistami i ekspresjonistami, łączyły go wręcz personalne więzi. U pozostałych te powiązania są mniej ewidentne, ale przejawiają się w sposób intuicyjny – weźmy choćby motyw zapisywania snów czy automatyzm pisania u Demla, dzięki czemu Nezval uznawał go za prekursora surrealizmu. Ich twórczość pokazuje, że związki czeskiej literatury ze światową czy europejską naprawdę istniały. 

Havel od kuchni– książka nie tylko kucharska 

Havel od kuchni to publikacja zupełnie inna niż poprzednie dwie, o których rozmawialiśmy. Od razu więc nasuwa mi się pytanie, czy pracowałeś nad nimi w podobnym okresie i jak udało ci się w krótkim czasie przestawić między tak różnymi światami? 

Rzadko zdarza mi się pracować nad dwoma przekładami w tym samym czasie i tym razem też tłumaczyłem jedno po drugim – najpierw był Chalupecký, potem Sidon, na końcu, całkiem niedawno, Havel. Oczywiście to trzy zupełnie różne książki, ale Havel od kuchni także jest trochę spełnieniem moich marzeń – bo wiem, jak ważne dla Havla było gotowanie i jak bardzo go bawiło eksperymentowanie w kuchni. 

Czym właściwie jest twoim zdaniem ta książka? Bo przecież nie zwykłą książką kucharską. 

Można ją oczywiście traktować wyłącznie jako zbiór przepisów, ale myślę, że byłoby to duże uproszczenie. Jest tu też masa zabawnych historyjek, anegdotek, zdjęć, a wszystko to tworzy niepowtarzalny nastrój. I pokazuje Havla jako człowieka, przybliża go w sposób zupełnie niepomnikowy. Myślę, że i jemu ta książka by się spodobała. Bo są tu co prawda historie, które pokazują go nie zawsze na poważnie, czasem w nie do końca dobrym świetle, ale za to z wyraźną sympatią, miłością i podziwem. 


Tłumaczenie przepisów kulinarnych to chyba dla ciebie nowość. Domyślam się, że to też było pewne wyzwanie? 

To właściwie mój debiut w tej dziedzinie i Jula Różewicz mocno natrudziła się jako redaktorka. Początkowo był nawet pomysł, żebyśmy to zrobili na spółkę, ona miała się zająć przepisami, ja resztą. Lecz kiedy książkę przeczytałem – bo zawsze najpierw czytam to, co mam przetłumaczyć – i zobaczyłem, jak jest skonstruowana, doszedłem do wniosku, że to chyba niewykonalne. „Skoro jednak Jula tak zaproponowała, pewnie ma jakiś pomysł, jak to zrobić” – pomyślałem. Ale w końcu zadzwoniła, powiedziała, że chyba się nie da i dostałem do tłumaczenia całość. 

Jak wybieraliście tytuł? Braliście choć przez chwilę pod uwagę, by zostawić ten oryginalny [Kančí na dančím– dosł. Dzik na danielu]? 

Nie, od początku wiedzieliśmy, że trzeba wymyślić coś nowego. Czeska wersja po polsku po prostu nie brzmi zabawnie. Ostatecznie tytuł wymyśliła Jula i od razu mi się spodobał – jest krótki, trafny, jest w nim zabawa dwuznacznością. Uważam, że to świetny wybór. 

Miałeś okazję jeść któreś z dań zaprezentowanych w książce? Może sam próbowałeś coś ugotować? 

Nie, jeszcze nie. Miałem nadzieję, że uda się zjeść na Kinie na Granicy, gdzie planowaliśmy w tym roku „Kolację według Havla”. Być może jednak dojdzie ona do skutku na festiwalu w przyszłym roku – i będzie wreszcie okazja spróbować tych specjałów. 

Fot. Wojciech Wandzel / Kino na Granicy

Zdradzisz nam na koniec, nad czym pracujesz teraz? Co tłumaczysz? 

Obecnie kończę kolejną książkę Egona Hostovskiego, w której połączyłem dwie prozy – Cizinec hledá byt [Cudzoziemiec poszukuje mieszkania] i mniejszy utwór Listy z vyhnanství [Listy wygnańca]. Obydwie powstały na emigracji w okresie wojennym, ale dziś, w czasach kryzysów migracyjnych, brzmią wciąż bardzo aktualnie. Ta książka miała się pierwotnie ukazać już w tym roku, jednak przeceniłem swoją wydajność i wyjdzie prawdopodobnie w marcu lub w kwietniu. 

W przyszłym roku w Pograniczu ma się też ukazać kolejna książka Škvoreckiego, tłumaczona przeze mnie i Janka Stachowskiego. To będą trzy nowele: Saksofon basowy– piękna rzecz o jazzie w okresie okupacji, Neuilly– pierwszy większy tekst Škvoreckiego po wyjeździe z kraju, i Obyčejné životy [Zwyczajne życia] – ostatni większy jego utwór, należący do cyklu o Danielu Smiřickim. Opowiada o tym, jak Daniel wraca do ojczyzny już po upadku komunizmu. Bardzo przejmujący, chyba jeden z najsmutniejszych utworów Škvoreckiego, bo to tekst o odchodzeniu i przemijaniu, ale również o trudnych i pokrętnych losach przyjaciół, z czego przebywający za granicą bohater często nie zdawał sobie sprawy. 

I do trzech razy sztuka – kończę również przekład czegoś z zupełnie innej bajki, słowackiej książki non-fiction Tomáša Forró o Donbasie. Ten świetny reportaż wyjdzie w przyszłym roku w wydawnictwie Czarne.

Książki, o których mowa:

K. Sidon, Na ratunek Tałesowicz, przeł. A. Jagodziński, wyd. Nisza, Warszawa 2020.
J. Chalupecký, Czescy ekspresjoniści, przeł J. Goszczyńska, A. Jagodziński, J. Waczków, wyd. słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2020.
M. Žantovský, Havel od kuchni, przeł. A. Jagodziński, wyd. Afera, Wrocław 2020.

***
Powyższym wywiadem rozpoczynam na Skarbach cykl Okiem Tłumacza, w którym o nowych książkach rozmawiać będę z ich tłumaczami. Bo, z wyjątkiem (być może) autora, nikt nie zna książki tak dobrze jak jej tłumacz. :)

Z Bellovą o Tołstoju, Gruša o wisielcach [tekst w prasie] [wywiad]

$
0
0

Końcówka roku przyniosła publikację w prasie dwóch przygotowanych przeze mnie tekstów. W najnowszym numerze kwartalnika „Czas Literatury” ukazała się moja rozmowa z Bianką Bellovą. Na łamach grudniowych „Nowych Książek” recenzuję zaś zbiór opowiadań Życie w prawdzie, czyli kłamstwa z miłości Jiřiego Grušy. 

Z Bellovą rozmawiamy przede wszystkim o jej najnowszej wydanej po polsku książce – Monie. Autorka zdradza między innymi, jak powstawał pomysł na książkę – kluczowa była zaobserwowana przez nią lotniskowa scenka w jednym z krajów Bliskiego Wschodu, ale znaczenie miał także pewien jej sen – i mówi o tym, co łączy Namiego, bohatera Jeziora, z Adamem, postacią z nowej książki. Ale rozmawiamy też o… Annie Kareninie. Kiedy określam losy Mony jako historię współczesnej Anny Kareniny, pisarka zdradza się ze swoim uwielbieniem dla powieści Tołstoja: 

„Uważam, że Anna Karenina to jedna z najlepszych powieści w historii literatury, i zdecydowanie największe dzieło Tołstoja (…). Tak porywającego, wiarygodnego konfliktu właściwie nie da się już dziś opisać – partnerzy co prawda rozstają się i odchodzą do nowych kochanek lub kochanków, ale nie grozi im już żaden sąd. Ani społeczny, ani boski. Nawet jeśli ktoś próbuje jeszcze na ten temat pisać, nie nadaje się to do czytania. Widziała pani amerykański film Marriage Story z ubiegłego roku? (...) Choć z punktu widzenia aktorstwa to było fenomenalne widowisko, obojgu bohaterom miałam ochotę skręcić kark. To historia, w której nie ma żadnego napięcia, żadnej decyzji, żadnego konfliktu, i szybko zostanie zapomniana”. 

Skąd zaś tytuł Ewangelia i goryli ryk? Chodzi o podstawę pisarstwa Bellovej – tak, jak sama je widzi: „Lubię badać, gdzie leży granica między zwierzęciem a istotą cywilizowaną – w jakich warunkach człowiek zapomina o ewangelii i zaczyna ryczeć jak goryl”. Serdecznie Was zapraszam do lektury całości. 

W recenzji zbioru Grušy zaś, zatytułowanej W świecie wisielców, ptaków i motyli, błądzę jak w samej książce. „Zamieszczone tu utwory są mocno eksperymentalne i trudne. Dlatego niniejszy tekst będzie raczej próbą recenzji – zasygnalizowaniem motywów, z jakimi w zbiorze Grušy najczęściej się spotykamy i uporządkowaniem ich w sposób, który może podpowiedzieć ścieżki interpretacji” – zastrzegam na wstępie. 

Wybór otwiera opowiadanie tytułowe, powstałe dużo później niż pozostałe zebrane tu utwory i utrzymane w bardziej realistycznej konwencji. Autor wraca w nim do realiów komunistycznych, równocześnie opisując miłosne perypetie dorastającego chłopca. Tytułowe „kłamstwa z miłości” są więc zarówno drobnymi oszustwami, jakich dopuszczamy się w relacjach damsko-męskich, jak i iluzjami budowanymi przez „opiekuńczy” ustrój socjalistyczny, w którym żyli bohaterowie. 

Im dalej jednak, tym trudniej, zawilej, mętniej. Jest kilka motywów, które stale powracają – jak choćby wisielec z tytułu mojego tekstu – i podobieństw do twórczości innych autorów, które mogą pomóc trochę okiełznać ten oniryczny świat (moje skojarzenia: Franz Kafka, Dušan Mitana, Bohumil Hrabal). Ale, jak kończę swoją recenzję, klucz do tego zbioru każdy czytelnik musi odnaleźć sam – i nie będzie to łatwe. Polecam więc ostrożnie. 

Mowa o książkach:
Mona, Bianca Bellová, przeł. Anna Radwan-Żbikowska, wyd. Afera, Wrocław 2020.
Życie w prawdziwe, czyli kłamstwa z miłości, Jiří Gruša, przeł. Andrzej S. Jagodziński, wyd. Pogranicze, Sejny 2020.

Rok uciekania w książki – podsumowanie 2020

$
0
0

Podobnie jak większość z Was, drodzy Czytelnicy, rok 2020 zamknęłam z mieszaniną ulgi i niepokoju – z tą różnicą, że w moim roku 2020 to wcale nie pandemia była źródłem trosk. To był niestety rok, w którym spełniają się złe sny, rzeczy pewne jak skała okazują się kruche i sprawdza się wyświechtane powiedzenie: zdrowie jest najważniejsze. Ale ponieważ sny miewam też dobre, wierzę, że 2021 będzie dla odmiany rokiem spełnienia tych dobrych. I myśląc o ostatnich dwunastu miesiącach, próbuję skupić się na tym, co było dobre. 

Bo były przecież rzeczy dobre. 

Z pogranicza życia blogowego i prywatnego choćby takie: 
  • na początku marca, w ostatnich dniach przed zamknięciem granic, ruszyłam raz jeszcze w podróż po Czechach śladami Hrabala, zahaczając też o Liberec i spełniając jedno z moich czeskich marzeń – stanęłam na szczycie góry Ještěd, gdzie mieścił się Grandhotel z powieści Jaroslava Rudiša,
  • również w marcu zaliczyłam (razem z Łukaszem Grzesiczakiem) debiut w internetowym „Przekroju” – wywiad ze słowackim poetą Ivanem Štrpką, gwiazdą Festiwalu Miłosza,
  • w maju założyłam konto na Patronite i przekonałam się, że ludzi, którzy są gotowi wesprzeć mnie i moje blogowanie – czy to finansowo, czy dobrym słowem – jest więcej, niż się spodziewałam,
  • w lipcu wzięłam udział – jako jedna z prowadzących – w cyklu „Polsko-czeskie rozmówki na granicy”, podczas którego przeprowadziłam cztery krótkie rozmowy on-line w parach polsko-czeskich, m.in. z udziałem Petry Soukupovej, Jáchyma Topola, Ivany Myškovej i Pawła Sołtysa,
  • na początku września w moim życiu pojawił się 5-letni schroniskowy kundelek Lary i wprowadził w nie tyle radości, uśmiechu i słońca, ile tylko się dało! Przy okazji zachęcam Was do adopcji zwierząt – nic nie ratuje nastroju lepiej niż przytulenie się do psiaka i kilka mokrych buziaków w nos, a te ze schronisk bardzo, bardzo nas potrzebują i na nas czekają, 
  • we wrześniu także po wielu trudnościach udało mi się wreszcie coś, co chciałam zrobić od dawna – dostałam się na studia doktoranckie; w ramach nich będę badała literaturę czeską wydawaną w Polsce, do tego pod okiem dwóch wspaniałych promotorów, jednego z Czech, drugiego z Polski, 
  • w grudniu świętowałam dziesiąte urodziny Skarbów – piękne, mimo wszystko, zwieńczenie niewesołego roku! 
Lary. Jedna z najlepszych rzeczy, jaka mi się w tym roku przytrafiła!

I jeszcze trochę z życia Skarbów...

W tym roku rozkręciłam się też, jeśli chodzi o wywiady. Na Skarbach ukazały się cztery dłuższe rozmowy– z Jaroslavem Rudišem, Petrem Stančíkiem, Anną Cimą i tłumaczem Andrzejem S. Jagodzińskim. Mam nadzieję, że w najbliższej przyszłości wywiadów będzie u mnie coraz więcej. Rozmową z Andrzejem Jagodzińskim zapoczątkowałam też nowy skarbowy cykl – Okiem Tłumacza. Chcę, by o nowych książkach opowiadali w nim ich najuważniejsi czytelnicy, czyli właśnie tłumacze. 

Rozmawiałam zresztą nie tylko u siebie. Oprócz wspomnianego Štrpki w „Przekroju”, na łamach „Czasu Literatury” ukazała się moja rozmowa z Bianką Bellovą

Do tego skarbowym patronatem medialnym objęłam aż dwanaście tytułów, w tym osiem czeskich. Materiały o większości z nich znajdziecie już na blogu, o pozostałych – pojawią się lada dzień. Nowe patronaty pojawiają się też regularnie w poświęconej im zakładce na blogu

Tegoroczne patronaty prawie wszystkie. Brakuje tylko Dendrytów Kalli Papadaki i Babć Petra Šabacha.

Co czytałam? 

Ponieważ od smutków lubię uciekać w książki, a czasu na czytanie też było w tym roku nieco więcej, moja tegoroczna lista przeczytanych tytułów jest odrobinę dłuższa niż zeszłoroczna. Znalazło się na niej 38 pozycji, z czego trzy przeczytane po czesku. Tradycyjnie odrobina geografii: 

Literatura czeska - 23
Literatura polska - 4
Literatura rosyjska - 2
Literatura norweska - 2
Literatura słowacka - 1
Literatura niemiecka/gruzińska [bo gdzie wrzucić Nino Haratischwili?] - 1
Literatura grecka - 1
Literatura słoweńska - 1
Literatura portugalska - 1
Literatura amerykańska - 1
Literatura hiszpańska – 1 

Jak widać więc, z roku na rok czeskich książek na mojej liście jest coraz więcej. To oczywiście cieszy, bo zależy mi, by poznać literaturę naszych południowych sąsiadów jak najlepiej, ale nie zamierzam też stać się zupełnie monotematyczna – więc moja lista lektur na pewno nigdy nie będzie w 100% czeska. 

Najlepsze książki roku 

Nie zawsze spośród przeczytanych w danym roku książek wyłania mi się jeden faworyt, w tym jednak zdecydowanie tak było – niekwestionowaną Najlepszą Książką Roku jest dla mnie Mapa Anny Marka Šindelki. Uwielbiam, po prostu uwielbiam opowiadania Šindelki! Wielka Trójca minionego roku wygląda natomiast tak: 


Pierwsze miejsce zajął więc mężczyzna, ale pozostałe dwa stopnie na podium należą tym razem (inaczej niż w zeszłym roku) do kobiet – i opowieści bardzo kobiecych. Wady snu zachwyciły mnie humorem i niebanalnym podejściem do literackich ikon – Virginii Woolf i Sylvii Plath. Dorośli natomiast – szczerością, autentycznością, mocą tej kobiecej narracji. 

Przyznałam też kilka wyróżnień – i tutaj jest już bardzo różnorodnie: 


1. Praga Noir, antologia – choć nie wszystkie opowiadania są równie dobre, jak to w podobnych zbiorach bywa, i nie wszystkie są też noir, całość jest bardzo klimatyczna i świetnie się czyta,
2. Żywopłoty, Maria Karpińska – debiut, który sprawnie wchodzi do głowy bohatera, a zarazem czytelnika; te postaci i historie mam w pamięci do dziś,
3. Osobisty przewodnik po Pradze, Mariusz Szczygieł – nawet nie za Pragę, raczej za kolejne czeskie opowieści, od których nie sposób się oderwać,
4. Dendryty, Kallia Papadaki – za smutek emigranta i metaforę płatka śniegu,
5. Cud, Josef Škvorecký – za literacką analizę Praskiej Wiosny i tłumaczkę Boženę Pokorną krzyczącą do radzieckich żołnierzy „pięknym językiem Lermontowa” Iditie domoj, russkije faszisty! 

Plany? 

W zakończeniu mojego podsumowania zeszłorocznego planowałam wiele aktywności związanych z polsko-czeskimi targami książki w Pradze i Warszawie, ale – być może tknięta przeczuciem – na koniec dodałam: „Kto wie, gdzie wszyscy będziemy za pół roku?”. Ten rok pokazał nam wszystkim, że nie warto za bardzo wybiegać myślami do przodu. Niczego więc nie planuję, zamierzam jedynie, jak przez ostatnie dziesięć lat, nadal czytać i opowiadać Wam o ciekawych książkach. Wam też życzę zaczytanego roku 2021!


Fotografie:
[1] Pexels / pixabay.com
[2], [3] zdjęcia własne
[4] Pexels / pixabay.com
Okładki książek pochodzą od wydawców.

Herstoria z donosem w tle – „Pusta mapa”, Alena Mornštajnová [recenzja patronacka]

$
0
0

Pusta mapa
Aleny Mornštajnovej to nie tylko, jak się ją najczęściej określa, rodzinna saga, ale również opowieść w duchu herstorii – o losie kobiet naznaczonym przez wielką historię. Co ciekawe, z historycznej próby nie wszystkie z nich wychodzą bez skazy. 

Powieść, będąca późnym debiutem Mornštajnovej, powstawała prawie jedenaście lat. Była jednak warta poświęconego czasu, bo z miejsca podbiła serca czeskich czytelników i zwróciła uwagę na pisarkę, która dziś ma już w Czechach status bestsellerowej autorki. Czym tak bardzo zachwyciła Czechów? I jak literacka pierwocina pisarki prezentuje się na tle wydanej również niedawno po polsku Hany

Historia vs. kobiety 

Każda z trzech bohaterek – babcia Anna, matka Alžběta i córka Anežka – żyje w nieco innej historycznej epoce. Życie każdej z nich historia dotyka na różne sposoby. Anna decyduje się wbrew woli rodziców na romantyczną ucieczkę z mężczyzną, którego kocha, wkrótce potem zostaje jednak na dłuższy czas rozdzielona z ukochanym przez I wojnę światową. Alžběta traci męża w drugiej wielkiej wojnie, a następnie ucieka z rodzinnego miasteczka przy granicy z Niemcami w obawie przed wojennymi rozruchami. Jej siostra Boženka, poślubiona Niemcowi, zostaje – za to uciekać musi niedługo potem, gdy wojna dobiega końca. 

Przedsiębiorcza Alžběty zostaje ograbiona przez komunistów – kobiecie odebrany zostaje jej warsztat krawiecki, a wkrótce państwo wyciąga łapę również po jej mieszkanie (popychając w stronę, bardzo zresztą ostatecznie udanego, małżeństwa). I jest wreszcie Anežka – wychowana już w reżimie komunistycznym, gorliwa pionierka, nie rozumiejąca, czemu jej rodzina z takim niesmakiem odnosi się do jej wzorcowej postawy. 

Okiem donosicielki 

Także w dorosłym życiu Anežka wchodzi w dużo bardziej zażyłą relację z komunistycznym aparatem, niż początkowo planowała. Ciekawa jest ta decyzja autorki, by narratorką powieści uczynić postać bynajmniej nie krystaliczną – donosicielkę. W komunistyczną machinę wplątuje się ona co prawda nie ze złej woli, a raczej z naiwności i bezmyślności, ale ewidentnie z własnej winy. 
„Babcia Králová nie miała racji. Nie byłam jedną z nich, kiedy zaczęłam nosić pionierską chustę. Nie byłam jedną z nich, kiedy wywieszałam w oknie czerwone chorągiewki i pełniłam wartę honorową pod pomnikiem bohaterów ani nawet wtedy, kiedy zdradziłam własnego męża. Jedną z nich zostałam w chwili, gdy oficjalnie zmieniłam się w donosicielkę” (s. 305). 
Dlatego bardzo trudno tę postać ocenić, zwłaszcza na tle jej walecznej i jednoznacznie pozytywnej, nawet jeśli nieco szorstkiej matki. Choć autorka wyraźnie stara się ukazać Anežkę w pozytywnym świetle, wytłumaczyć jej motywacje, jej osobisty dramat, i nawet jeśli zdajemy sobie sprawę, że sprawy współpracy z bezpieką rzadko bywały czarno-białe i łatwe do osądzenia, w tym wypadku trudno stracić sprzed oczu niegodziwości, jakich bohaterka się dopuszczała. 

Z tego też względu mam zastrzeżenia do zakończenia – i to właściwie mój jedyny poważny zarzut względem Pustej mapy. Nie wchodząc w szczegóły, by nie popsuć Wam lektury, zdaje się ono nieco zbyt cukierkowe, nierealistyczne i bagatelizujące problem. To pokrętny happy end, który pozostawia pewien niedosyt i – nie mogę pozbyć się wrażenia – nie ma nic wspólnego z prawdziwymi tragediami, jakimi kończyły się podobne historie. 

Świat postaci z krwi i kości 

Mornštajnová potwierdza w Pustej mapie, że jest znakomitą opowiadaczką. Jej prozę pochłania się jak dobry serial. Uwagę zwracają też wyraziste, niebanalne postaci. Przede wszystkim kobiece, choć nie tylko – bardzo ciekawym i, zgadzam się z jedną z czeskich recenzentek, trochę mało wyeksponowanym wątkiem jest historia Friedricha Wernera, męża Boženki, za którego sympatycznym i nieco bezpłciowym obliczem skrywają się demony, dochodzące do głosu w zakończeniu. Ponadto, choć Ślepa mapa to opowieść zdecydowanie z perspektywy kobiecej, autorka nie popada w skrajności i oprócz słabych, nieodpowiedzialnych postaci męskich nie brak tu też dobrych mężów, ojców, braci, w których bohaterki znajdują oparcie. Bo, jak myśli w pewnym momencie Alžběta, „choć życie w pojedynkę oznacza dla kobiety wolność, jest też pełne smutku”. 

Fot. Jindřich Nosek / Wikimedia Commons

Rozszczebiotana Anna, która okazuje się wrażliwą i gorąco kochającą młodą kobietą. Sąsiadka Janinka, z macierzyńską wręcz czułością przyjmująca młodego Antonína do swojego wdowiego łoża, ale też, jak się ostatecznie okazuje, podchodząca do życia w dość wyrachowany sposób. Pewna siebie, małomówna i raczej chłodna, pozbawiona poczucia humoru i zawsze poważna, ale też nigdy nie odmawiająca pomocy Alžběta. Ciężko doświadczona przez los, a mimo to pełna ciepła gaduła „babcia” Králová. Wszystko to są postaci, które bez trudu możemy sobie wyobrazić, których losy śledzi się z zainteresowaniem i z którymi łatwo nawiązać literacką przyjaźń. 

Osobną kategorią pozostaje dla mnie jedynie wspomniana narratorka Anežka, o której, mimo że to w jej myśli i uczucia mamy niemal bezpośredni wgląd, dowiadujemy się tak naprawdę niewiele – poznajemy ją właściwie tylko przez pryzmat jej skrywanej latami winy. 
„Nie każdy potrafi żyć. Ja nigdy nie opanowałam tej sztuki. Niezgrabnie brnę przez kolejne dni i tygodnie, niepewna, czy warto iść dalej” (s. 368). 
Alena Mornštajnová wraca w swoich książkach do najlepszych literackich tradycji – rezygnuje z eksperymentów i udziwnionego języka, wskrzesza za to opowieść, wrzucając nas w świat pełen postaci z krwi i kości. I być może na tym polega fenomen jej popularności. 

***
A. Mornštajnová, Pusta mapa, przeł. A. Wróbel, wyd. Amaltea, Wrocław 2020.

***
Podoba Ci się to, co robię? Proszę, wesprzyj mnie na Patronite. Dziękuję!

Państwo o pryszczatej twarzy – „Wymazana”, Miha Mazzini [recenzja patronacka]

$
0
0

Powieść Mihy Mazziniego przeraża. Najbardziej jednak tym, że historie takie jak opisana w książce – odebranych obywatelstw, praw, mieszkań, dzieci – działy się i dzieją naprawdę. 

„Porządek musi być. Już nie jesteśmy w Jugosławii, na Bałkanach, gdzie każdy robi po swojemu” – mówi na pierwszych stronach powieści pielęgniarka, która przyjmuje główną bohaterkę do szpitala. W imię tego porządku w 1992 roku w Słowenii ponad dwadzieścia tysięcy ludzi o niejasnym pochodzeniu zostało skreślonych z listy obywateli. Wymazanych. Wyrzuconych na śmietnik. Skazanych na nieistnienie. 

Jedną z nich Mazzini uczynił fikcyjną bohaterkę swojej powieści, Zalę. O tym, że w oczach państwa nie istnieje, Zala dowiaduje się na porodówce. Okazuje się, że nie ma praw do świadczeń medycznych, a także do opieki nad urodzonym właśnie synem. Zdrowy, ładny chłopiec szybko staje się obiektem zainteresowania kierownictwa oddziału, które chce go przekazać innej rodzinie, zostaje więc siłą zatrzymany w szpitalu. 

Nowy świat na zgniłych fundamentach 

Zalę poznajemy jako samotną matkę. Z początku o ojcu dziecka nie wiemy nic – bo i sama bohaterka uporczywie usiłuje wymazać z głowy jego wspomnienie. Dopiero z czasem dowiadujemy się dlaczego, a postać ojca wysuwa się na bliższy plan. Mężczyzna – jako międzynarodowy ekspert do spraw rozwiązywania sytuacji kryzysowych – pomaga Zali w nierównej walce o odzyskanie dziecka. I jej własnej tożsamości. 

Bo właśnie tożsamość wraz z obywatelstwem zostaje jej odebrana. Zrozpaczona kobieta tłumaczy urzędnikom, że przez całe dzieciństwo w placówkach, do których przenoszono jej ojca, dzieci śmiały się z niej, bo była Słowenką – a teraz państwo chce jej wmówić, że wcale nią nie jest. Kim więc jest? 

Walka Zali o uwagę i sprawiedliwość przypomina przechodzenie przez kolejne kręgi piekła Dantego – kolejne nadzieje na pomoc upadają, kolejne instytucje i osoby okazują się podporządkowane wszechwładnemu państwu, niezależni artyści i dziennikarze są „kupieni” lub zwyczajnie się boją. Słowenia roku 1992 to dziwny świat. Także dlatego: „Czasami przychodzi ktoś do mnie i szuka pracy. Patrzę na niego zdziwiona. Skąd jesteś, czyj jesteś? Pracę dostaje się przez telefon, musi zadzwonić krewny, musimy się znać. Przysługa za przysługę. Z pokolenia na pokolenie. Czy pani ojciec ma jakieś kontakty?” (s. 51). 

Młode państwo obnoszące się ze swoją niezależnością jest budowane na starych, zgniłych fundamentach. Stawia pierwsze kroki koślawo i nieporadnie. Ma – jak w jednej z ostatnich scen – twarz nieporadnego młodzika, pryszczatą, pokrytą ledwie przypominającym zarost puchem. 

To nie jest kraj dla kobiet 

Wymazana okazuje się więc nie tyle opowieścią o kobiecie skrzywdzonej przez system, co o samym systemie. Opowieścią o Słowenii. O państwie, które popędziło ku wolności i bezmyślnie zadeptało po drodze wszystko, co zdawało się wiązać je z Jugosławią. Nie pozbyło się za to tego jugosłowiańskiego dziedzictwa, którego pozbyć się powinno. 

Miha Mazzini. Fot. Wikimedia Commons

W to wszystko wpisuje się też wątek ojca Zali. Despotycznego wojskowego, od którego dorosła bohaterka się odcięła, wiernego staremu porządkowi i marszałkowi Ticie. Obecnie schorowanego, rozpadającego się jak sama Jugosławia, której z takim oddaniem służył. Rodzice Zali to smutny obraz ludzi ufających państwu wręcz niewolniczo, nawet wtedy, gdy traktowało je okrutnie. Nie sposób, by podobne myślenie nie przeszło w pewnym stopniu na ich córkę. Tym boleśniejsze jest obecnie jej rozczarowanie. 

Wreszcie – Wymazana to kolejny literacki obraz Bałkanów jako świata nieprzyjaznego kobietom. Świata, gdzie zwrot „synu” jest dla córki największym komplementem. Gdzie rola kobiety ogranicza się do urodzenia syna, a rola mężczyzny wygląda następująco: „Obiad punktualnie, sztućce za każdym razem ułożone dokładnie co do milimetra w tym samym miejscu, potem piwo w ręce, kanapa i telewizor”. Gdzie kobiety powtarzają sobie, że „mężczyzna potrzebuje spokoju”, że kobieta ma wszystko cierpliwie znosić i być dla niego wsparciem. 

Miha Mazzini pisze o tym wszystkim z wrażliwością, ale i dosadnością, z jaką o podobnych kwestiach pisać trzeba. Przerażająca – tak określiłam tę książkę na wstępie mojego tekstu. Na końcu dodam jeszcze: smutna. I ważna, bo im więcej takich historii w literaturze – tym mniej, miejmy nadzieję, w życiu. 

***
M. Mazzini, Wymazana, przeł. M. Gruda, wyd. Wyszukane, Warszawa 2020.

***
Podoba Ci się to, co robię? Proszę, wesprzyj mnie na Patronite. Dziękuję!

Dzieciństwo wśród szarych macek historii – „Jazda na szkle po oszczanym zboczu”, Miloš Doležal [recenzja]

$
0
0

Skorupy i skrawki z małego miasteczka z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych w Czechosłowackiej Republice Socjalistycznej. Na podstawie historii, które się (nie) zdarzyły 
– brzmi wyjątkowo długi podtytuł książki Miloša Doležala. I zgodnie z tym, co ów podtytuł zapowiada, jest to opowieść o dorastaniu i nieśpiesznym życiu w małym czeskim miasteczku, silnie wpisana jednak w kontekst polityczny i historyczny. 

Rodzinna miejscowość narratora to nie jest prowincjonalna stacyjka z Pociągów pod specjalnym nadzorem czy hrabalowski Nymburk, mikrokosmos, do którego historia wkracza na chwilę, by zaraz potem wszyscy na nowo zajęli się własnymi mniej lub bardziej poważnymi problemami. Tutaj szare macki komunizmu i historii jeszcze starszej, z czasów wojennych, widać wszędzie, na każdym kroku. 

Bo w budynku szkoły był kiedyś sąd, w obecnej w sali gimnastycznej skazywano na długie lata więzienia wrogów systemu, a staruszka pani Wachtlová przeżyła Oświęcim. Na ławeczce w środku miasta przesiaduje zaś „przedwojenna miasteczkowa elita”: byli właściciele hoteli, fabryk, cukierni, dziś żyjący tylko wspomnieniami. I jeszcze ten nastrój braku nadziei: „Panowie, tak będzie już zawsze, to się już nie schrzani, kurwy-komuchy nigdy nie odpuszczą”. 

Narratorowi, który co prawda wojnę zna tylko z opowieści, obecne czasy bardzo ją przypominają: „Kiedy dziadkowie słuchają w nocy radia (Głos Ameryki, Wolna Europa i Watykan), jest zupełnie jak w czasie wojny. Półmrok, okna zaciągnięte zasłonami, okropny pisk radiostacji zagłuszającej, skupione słuchanie z uchem przy odbiorniku”. Jest smutno, jest strasznie, ale też dorosły autor wzbogaca perspektywę chłopca o ironię, świadomość komunistycznych absurdów, które pomagają przyswoić trudną rzeczywistość. 

Bóg i nostalgia

Ważnym elementem w życiu chłopca jest religia. Rodzice i dziadkowie dbają o jego duchowy rozwój, nawet mimo że są świadomi kłopotów, jakie może to na nich ściągnąć: „Niedługo mam iść do Pierwszej Komunii Świętej, ale nie w domu, rodzice boją się donosicieli, żeby nie było plam na życiorysie, ale w Troubsku koło Brna, u pana proboszcza Hrůzy. Nikt nas tam nie zna i nie zgłosi tego do szkoły”. Narrator bardzo emocjonalnie opisuje przyjmowanie komunii, spowiedź, swój pierwszy tak bezpośredni kontakt z Bogiem, wiadomość o wybraniu na papieża Polaka. Dla czytelników zamkniętych w stereotypie Czecha-ateisty może być to pewne zaskoczenie.

Miloš Doležal w kościele w Číhošti w czerwcu 2018. Fot. Hakjosef / Wikimedia Commons

Oprócz tego jest tu element nostalgii i odchodzenia starego świata, tym razem bardzo w hrabalowskim duchu. Pamiętacie ten apokaliptyczny nastrój Zbyt głośnej samotności albo scenę likwidacji starego cmentarza z końcówki Miasteczka, w którym czas się zatrzymał? Tutaj też jest podobna scena: „Przez okno obserwuję, jak koparka i ekipa budowlana burzą domki starego Mizerova, ostatnią enklawę dawnego świata. Osuwają się ściany, chlewiki i drewniane werandy. Ma tu wyrosnąć osiedle z wielkiej płyty albo plac zabaw”. Na miejscu synagogi powstać ma dworzec autobusowy. 

Oswajający śmiech

Pośród tego wszystkiego rozwija się klasyczna historia chłopięcego dorastania. Są zabawne perypetie motoryzacyjne ojca (to już chyba czeska tradycja – ojciec u Hrabala, ojciec u Viewegha...), dowcipne wspomnienie występu artysty o pseudonimie Novalo, który „ma chyba z osiemdziesiąt lat, ale jest zwinny jak małpa”, opowieści o pewnym bernardynie, który pomylił ucho swojego pana z ulubionym wianuszkiem waniliowym. Koledzy z klasy, beztroskie i nie do końca rozsądne zabawy, jak tytułowa „jazda na szkle po oszczanym zboczu”, będąca zresztą metaforą życia tam i wtedy. Narrator wraz z kolegami zjeżdża po zboczu – obsikanym wcześniej dla lepszego poślizgu – na znalezionej w zaroślach przedniej szybie Škody. Przygoda kończy się dla niego małą katastrofą, co nawiązuje do czasów, gdy momenty szczęścia i zapomnienia były bardzo kruche, a rozbicia – bardzo bolesne.

Zbiór wspomnieniowych obrazków Doležala to książka smutna, przytłaczająca szarym nastrojem epoki normalizacji, ale i czarująca małomiasteczkowym klimatem i przesiąknięta humorem w stopniu, który mnie zaskoczył. Czeska metoda oswajania tragedii śmiechem jednak zawsze się sprawdza.

***
Cytaty: M. Doležal, Jazda na szkle po oszczanym zboczu, przeł. Z. Bałdyga, wyd. KIT Stowarzyszenie Żywych Poetów, Brzeg 2020.

***
Podoba Ci się to, co robię? Proszę, wesprzyj mnie na Patronite. Dziękuję!

W czeskiej literaturze kobiecość to ułomność. Rozmowa z Aleną Mornštajnovą [wywiad]

$
0
0
Fot. Vojtěch Vlk

„Skłonność do pesymizmu weszła już nam, Czechom, w krew. Każda pozytywna myśl jest postrzegana przez czeskich krytyków jako mankament lub słabość przypisywana kobietom. W czeskim świecie literackim bycie kobietą to ułomność” – mówi Alena Mornštajnová, najchętniej czytana dziś przez Czechów czeska autorka. 

Ten materiał mógł powstać dzięki Waszemu wsparciu na Patronite. Dziękuję!
Wywiad, który za chwilę przeczytacie, uważam za najciekawszy ze wszystkich, jakie przeprowadziłam. Kilka moich – jak się okazało, dość prowokujących – pytań pokazało, że Alena Mornštajnová potrafi z zaangażowaniem dyskutować o swoich książkach i bronić swoich bohaterów. Ale rozmawiamy także o tym, czy w dzisiejszej czeskiej literaturze istnieje równość kobiet i mężczyzn – i dlaczego nie. 

Anna Maślanka: Pusta mapa to pani pierwsza książka i ponoć powstawała aż jedenaście lat. Zdradzi pani, dlaczego tak długo? 

Alena Mornštajnová: Z dwóch powodów. Miałam niewiele wolnego czasu, ponieważ w tamtym czasie prowadziłam zajęcia i tłumaczyłam, pisałam więc głównie w dni wolne od pracy albo wieczorami. Poza tym zorientowałam się, że napisanie książki nie jest tak proste, jak mi się wydawało. Choć całą powieść miałam już obmyśloną, musiałam nauczyć się tłumaczyć obrazy, jakie miałam przed oczami, na słowa. 

Czy ostateczny efekt był zadowalający? Jak widzi pani swój debiut dziś, z perspektywy kilku lat – czy coś by w nim pani zmieniła? 

Na pewno nie. Książka wyszła w roku 2013 i od tamtego czasu po prostu do niej nie zaglądałam. Chętnie za to wysłuchałam audiobooka Pustej mapy, który wyszedł niedawno. Lektorska interpretacja nadała powieści nowy wymiar i ciekawie było słyszeć znów tekst, nad którym tak długo pracowałam i byłam przekonana, że znam go na pamięć. 

W swoich książkach często przedstawia pani kobiety na tle wielkiej historii. Czy bliska jest pani idea herstorii, czy po prostu pewniej czuje się pani, pisząc z tej kobiecej perspektywy? 

Chyba i to, i to. Ogólnie interesuje mnie, jak historia wpływa na losy jednostek. Nie żyjemy w próżni, czasem znajdujemy się w sytuacjach, nad którymi nie mamy pełnej kontroli. A kobiety dodatkowo ogranicza fakt, że są matkami, córkami, opiekunkami, oczekuje się od nich, że będą spajać rodzinę w każdych okolicznościach, że się dostosują i poświęcą, choćby wbrew własnym pragnieniom i talentom. 

Równocześnie postaci męskie wciąż napędzają akcję wielu powieści, zaś kobiety pozostają w ich cieniu, tylko im akompaniują. Potrzeba w literaturze więcej wyrazistych postaci kobiecych. A kto miałby je tworzyć, jeśli nie kobiety? Jako kobieta lepiej rozumiem swoje bohaterki, ich motywacje i uczucia, choć zdaję sobie sprawę także z niebezpieczeństwa, jakie się z tym wiąże. 

Jakie niebezpieczeństwo ma pani na myśli?

Pisząc o kobietach ryzykuje się – przynajmniej w Czechach – że przyklejona nam zostanie łatka autorki tworzącej „literaturę kobiecą”, dla kobiet. To oczywiście nonsens, moje książki nie są przeznaczone wyłącznie dla kobiet, podobnie jak powieści, w których dominują postaci męskie, nie czytają wyłącznie mężczyźni. 

Pani postaci kobiece nie są bohaterkami krystalicznymi. Narratorką Pustej mapy jest donosicielka.

Gdy to pani tak określa, brzmi strasznie. Na postać Anežki trzeba spojrzeć w szerszym kontekście. Oczywiście, zrobiła coś strasznego, ale działała w pośpiechu, nie przewidziała, jakie skutki będzie mieć jej czyn, i przede wszystkim – zrobiła to z miłości. Jej uczucie było tak głębokie i bolesne, że ją zaślepiło. Młoda nierozważna kobieta postanawia rozwiązać swój problem. I rozwiązuje go źle. Pewnie najgorzej, jak się dało. Ale z ręką na sercu – czy każdy z nas nie ma w pamięci takich chwil, własnych słów, decyzji, które by cofnął, gdyby mógł? My znamy skutki działań Anežki, ale ona w swoim położeniu nie była ich w stanie przewidzieć. I nawet jeśli jej czynu nie możemy pochwalać, możemy ją zrozumieć – a ja, jako twórczyni tej postaci, rozumieć ją musiałam. 

Hana, bohaterka innej pani książki wydanej po polsku, także naraziła własnych krewnych, działając z pobudek, które moglibyśmy uznać za egoistyczne. Temat winy i wstydu powraca więc w pani książkach, czy jest w jakiś sposób ważny? 

W odróżnieniu od Anežki Hana nie była w żaden sposób winna. Przeciwnie, to względem niej ktoś zawinił – Jaroslav, który robił jej fałszywe nadzieje i w końcu ją zdradził, ale przede wszystkim ludzie, państwo, świat. Ludzie – tym, że bezczynnie przyglądali się niesprawiedliwości, jakich doświadczyła. Państwo czechosłowackie – bo nie walczyło o swoich obywateli i zdecydowało się ich poświęcić. I świat – bo dopuścił do powstania ruchu faszystowskiego, nie powstrzymał wojny i pozwolił, by Hana, a wraz z nią miliony niewinnych ludzi, cierpiała. Hana była ofiarą, nie winowajcą. A przypisując jej jakąś winę, jeszcze bardziej ją krzywdzimy. 

Wydaje się pani mocno związana ze swoimi bohaterami, także emocjonalnie. 

Przede wszystkim muszę rozumieć motywy ich postępowania. Są momenty, gdy muszę użyć wyobraźni i mocno się w nich wcielić, kiedy indziej potrzebuję większego dystansu. 


Która postać z Pustej mapy jest pani najbliższa? 

Trudne pytanie. W Annie lubię jej oddanie i życiową werwę, którą przekazała swojej córce Alžběcie. Alžběta to osoba do bólu pragmatyczna, Anežka z kolei – aż nazbyt uczuciowa. Wszystkie rozumiem, ale nie potrafię się utożsamić z żadną z nich. 

Zainteresowała mnie – i z tego co czytałam, nie tylko mnie – historia męża Boženki, Niemca, człowieka na pierwszy rzut oka poczciwego i prostodusznego, który ma jednak swoje mroczne tajemnice. Był między innymi strażnikiem w obozie koncentracyjnym. Rozważa pani rozwinięcie podobnej historii w którejś z kolejnych książek? 

Nigdy nie mów nigdy, choć do tematu obozów koncentracyjnych nie chcę już wracać. Ale ma pani rację, że opowieść o człowieku rozdartym, który walczy nie tylko z historią mającą wpływ na jego losy, ale i własną naturą, jest bardzo ciekawy. Nie wykluczam, że podobny temat jeszcze wykorzystam. 

Jak pani pracuje z pomysłami na historie, skąd je bierze? Czytałam, że często pochodzą z życia, zasłyszane od spotkanych ludzi. 

Wiele pomysłów przychodzi już w trakcie pisania. Czasem je wykorzystuję, ale zdarza się, że nie pasują do tekstu, który właśnie powstaje. Często wtedy rozwijam je w kolejnej książce. Od pomysłu do pisania droga jest jednak długa, wcześniej potrzebuję wszystko dokładnie przemyśleć i przestudiować trochę fachowej literatury. 

Co w takim razie z postaciami? Barwni bohaterowie to moim zdaniem jeden z największych atutów pani powieści. Czy powstają na wzór autentycznych postaci, czy dominuje wyobraźnia? 

Zwykle trochę tego, trochę tego, ale zawsze przeważa fikcja. Postaci tworzę i modeluję wedle potrzeb tekstu. 

W jednym z wywiadów wyczytałam, że stara się pani śledzić najnowszą czeską literaturę. Których autorów czyta pani najchętniej? 

Z literatury czeskiej – Květę Legátovą i Terezę Boučkovą. Ale częściej sięgam po sprawniejszą warsztatowo literaturę angloamerykańską. 

Od lat mieszka pani w Valašskim Meziříčí, żyjąc trochę na marginesie czeskiego życia literackiego. Nie przeszkadza to pani? A może pomaga? 

Pozostawanie „na marginesie życia literackiego” to dla mnie plus. Piszę tak, jak chcę, zgłębiam tematy, które mnie interesują i nie kieruję się żadnymi trendami. W Pradze spędzam sporo czasu, ale zawsze chętnie wracam do spokojnego Valašskiego Meziříčí. Poza tym dziś, w dobie internetu, tak naprawdę nie ma większego znaczenia, gdzie mieszkamy. 

Korzysta pani też z pobytów rezydencjalnych dla pisarzy, między innymi w Krakowie. Jak pani wspomina ten pobyt? 

Z rezydencji w Krakowie korzystałam nawet dwukrotnie. W trakcie pierwszego, sześciotygodniowego pobytu pracowałam nad Haną, w trakcie drugiego, miesięcznego, nad powieścią Listopad, która wyjdzie w Czechach w połowie kwietnia. Kraków jest cudowny, przestrzeń Willi Decjusza wpływa bardzo inspirująco i wspaniałe jest to, że można się skupić wyłącznie na pisaniu. 

Na koniec chciałabym panią spytać, czy ma pani jakąś teorię, dlaczego stała się pani ulubioną autorką czeskich czytelników? Na jakie ich potrzeby pani odpowiedziała? 

Piszę takie książki, jakie sama chętnie czytam. Zbudowane na opowieści, przemyślane. Historie z życia, wypływające z doświadczeń i uczuć nas wszystkich. Czytelnicy piszą mi w listach, że potrafią się utożsamić z bohaterami moich powieści, że rozpoznają sytuacje, których sami doświadczyli. I dostrzegają w moich książkach nadzieję. 

Nadzieja jest dla pani ważna? 

Potrzebuję jej w życiu, więc pojawia się też w moich książkach. To coś, co pomaga mi – i na pewno nie tylko mnie – pokonywać trudności, iść naprzód, coś, z czego nie zamierzam rezygnować. Właśnie nadzieja w moich tekstach przeszkadza jednak czeskim recenzentom, wyśmiewają ją. Nie potrafię tego zrozumieć, bo moje książki wyszły już w czternastu językach i zagraniczni recenzenci, wręcz przeciwnie – doceniają ją. Zaczynam myśleć, że skłonność do pesymizmu weszła już nam, Czechom, w krew i jakakolwiek pozytywna myśl jest postrzegana przez czeskich krytyków jako mankament albo słabość przypisywana kobietom. 

Wracamy więc do „literatury kobiecej” i potrzeby silnych kobiecych głosów. 

Dużo mówi się dziś o równości kobiet i mężczyzn, ale w czeskiej literaturze coś takiego nie istnieje. W czeskim świecie literackim bycie kobietą to ułomność, niedoskonałość. I daje nam się to odczuć przy każdej kolejnej książce. 


Po polsku ukazały się dotychczas dwie powieści Aleny Mornštajnovej – Hana (przeł. Tomasz Grabiński, wyd. Amaltea, Wrocław 2019) i Pusta mapa (przeł. Agata Wróbel, wyd. Amaltea, Wrocław 2020). Obydwie ukazały się pod patronatem Literackich Skarbów Świata Całego.

Proza, która zaskakuje nawet autora. „Świece w pogańskim gaju” Jiřiego Kamena [zapowiedź]

$
0
0

„Chcę, by moje pisanie samego mnie zaskakiwało. A źródłem największego zaskoczenia w pisaniu jest forma” – mówi Jiří Kamen, którego Świece w pogańskim gaju. Opowiadania, horrory i etiudy ukażą się w tym miesiącu jako kolejny tytuł w serii Stehlík Dowodów na istnienie. Czego możemy spodziewać się po książce o TAKIM tytule? :) 

Kamen to autor i redaktor radiowy, którego dzieła nie były dotychczas tłumaczone na język polski. W Czechach natomiast znany jest ze śmiałych zabaw gatunkami i stylami. Widać to – jak pisze Lukáš Malý – także w zbiorze Świece w pogańskim gaju: elementy kryminału, thrillera i horroru są wymieszane z realizmem magicznym, surrealizmem i absurdem. 

W jednym z wywiadów pisarz mówi: „Pisząc, zawsze poszukuję formy, to dla mnie kluczowa sprawa; do moich ulubionych lektur należą dzieła rosyjskich formalistów i czeskich strukturalistów, z literatury pięknej – na przykład Laurence Stern. Szukaniem formy bawię się chętnie także przygotowując bardziej złożone kompozycje radiowe. Gdy zaczynam pisać książkę, zawsze mam wrażenie, jakbym znajdował się znów w punkcie wyjścia i dopiero uczył się pisać. Chcę, by moje pisanie mnie zaskakiwało. A źródłem największego zaskoczenia w pisaniu jest forma. Przynajmniej dla mnie”. 

W książce mamy do czynienia z różnymi momentami historycznymi XX wieku i różnymi miejscami (choć dominuje rzeczywistość małego czeskiego miasta na wzór rodzinnego Kolína autora). Na próżno jednak szukać ich pogłębionego obrazu, podobnie jak analiz stanów psychicznych bohaterów. Wszystko jest tu scenografią, a wszyscy – kukiełkami, które Kamen stawia w absurdalnych sytuacjach. 

Dodam do tego, że śmiało zderza tragizm z komizmem i nie boi się tematów trudnych, z którymi pracuje w dość niesamowity sposób. Już na wstępie dostajemy po twarzy śmiercią i historyczną traumą w postaci wypędzenia Niemców sudeckich, ale Kamen oswaja je śmiechem i żartem. To bardziej literacka gra niż poważna opowieść o świecie i życiu. 

Recenzenci są zgodni co do towarzyszącego lekturze poczucia, że autor tego zbioru tworząc go musiał się doskonale bawić. Jak pisze Lukáš Malý, Świece w pogańskim gaju są „przykładem beztroskiego pisania dla zabawy”. Czy równie dużo frajdy przynosi ich lektura? Możecie się przekonać już 25 marca. Przekład jest dziełem Elżbiety Zimnej.
Książka ukazuje się pod patronatem Literackich Skarbów Świata Całego. 


***
Podoba Ci się to, co robię? Proszę, wesprzyj mnie na Patronite. Dziękuję!
Przygotowując zapowiedź, korzystałam z:
http://www.iliteratura.cz/Clanek/40967/kamen-jiri-elvis-ze-zaluzi 
http://www.radioservis-as.cz/archiv12/17_12/17_titul.htm

„W każdym z nas jest mały kolaborant”. Miloš Doležal o „Krawcu, żandarmie i spadochroniarzu” [wywiad]

$
0
0


Krawiec, żandarm i spadochroniarz. Trzy opowieści o czeskich kolaborantach Miloša Doležala to bogato ilustrowana zdjęciami opowieść o trzech autentycznych postaciach, ludziach, którzy w czasie wojny aktywnie pomagali nazistom i przez których zginęły dziesiątki ich czeskich rodaków. Autor swoją metodą krótkich scenek z życia bohaterów pokazuje ich jako ludzi z krwi i kości, odkrywa w nich troskliwych synów, mężów i ojców, pisze o ich pochodzeniu, wychowaniu, próbując zrozumieć.

Lektura przerażająca nawet nie skalą zbrodni opisywanych postaci. Bardziej – ich zupełnym brakiem poczucia winy i świadomości, że postępowali źle. Oskar Felkl, słynący z brutalności funkcjonariusz gestapo, który m.in. pomagał przy likwidacji wsi Lidice, w listach do żony pisanych z więzienia już po wojnie „powierza swój los Panu Bogu” i przekonuje, że pomagał Czechom, że ma czyste sumienie. Idąc na szubienicę, w kieszeni ma krucyfiks z różańcem, prezent od pobożnej matki. 

Bohumil Bušta, przez którego zginęły dziesiątki ludzi, znajomych, sąsiadów, zaraz po wojnie uciekł z kraju i nigdy nie został ukarany. Również bohater trzeciej historii, Karel Čurda, znany jako ten, który zdradził swoich kolegów uczestniczących w operacji Anthropoid, po wojnie nie okazuje skruchy. Próbuje się wywinąć, pokazując papiery uczestnika ruchu oporu, którym był, zanim zdradził. Zostaje zdemaskowany. „Broni się tym, że nie doniósł na niektórych kolegów, choć mógł”, pisze Doležal.

O tym wszystkim, ale też o tym, dlaczego temat czeskich kolaborantów tak bardzo zainteresował autora i co starał się pokazać w swojej książce, rozmawiamy pod linkiem poniżej. Po czesku, ale z napisami. Zapraszam do obejrzenia!



***
Miloš Doležal, Krawiec, żandarm i spadochroniarz. Trzy opowieści o czeskich kolaborantach, przeł. Zofia Bałdyga, wyd. Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego / Bo.wiem, Kraków 2021.

Bezradność stróża prawa – „Człowiek pana ministra”, Michal Sýkora [recenzja]

$
0
0

Człowiek pana ministra
to bardzo dobra książka. Przede wszystkim dlatego, że to nie jest TYLKO kryminał. Sýkora buduje dla kryminalnej intrygi bogate, fascynujące, choć i przerażające tło – tym bardziej przerażające i tym bardziej przekonujące, że pisze o środowisku, które doskonale zna.
 

Akcja rozgrywa się bowiem na uniwersytecie w Ołomuńcu, gdzie sam autor od lat pracuje jako wykładowca i literaturoznawca. I już na początek wrzuca nas w sam środek sceny, przedstawiającej środowisko akademickie w jak najgorszym świetle – na profesor Macharáčkovą, która stara się o habilitację, koleżeńskie grono profesorskie rzuca się jak wygłodniałe sępy. I nie pomaga fakt, że jest znakomitą, powszechnie szanowaną literaturoznawczynią. Małostkowość, złośliwość, głupota atakują tu czytelnika w dawce, na którą przynajmniej ja zupełnie nie byłam przygotowana. 

Szeryf Bell w spódnicy

Równie mroczny jest w powieści Sýkory obraz świata pozaakademickiego, choć w nieco inny sposób. Śledztwo stopniowo ujawnia skomplikowaną sieć układów między wysokimi urzędnikami uniwersyteckimi, przedsiębiorcami i politykami. To świat oszustw i przekrętów popełnianych w białych rękawiczkach – sprawcy są zbyt cwani i zbyt dobrze umocowani w systemie, zbyt dobrze kryci, by dać się złapać. 

To też świat, który przygnębiająco pasuje do wszystkich rozliczeniowych narracji o tym, co po 30 latach zostało z rewolucyjnych idei Václava Havla. (Inna sprawa, że Sýkora pisze o ludziach, dla których nigdy idee te specjalnie się nie liczyły – zmiana ustroju była tylko trampoliną do dostatniego, wygodnego życia). 

Kierująca śledztwem podinspektor Výrová spogląda na to wszystko z rosnącą rezygnacją, niepokoje lecząc muzyką Boba Dylana oraz długimi wieczorami w towarzystwie psychoterapeutki i butelki wina. W tej smutnej bezradności stróża prawa jest dla mnie trochę kobiecym odpowiednikiem szeryfa Bella z To nie jest kraj dla starych ludzi Cormaca McCarthy'ego

Szczypta humoru

Nie tylko Výrovej wchodzimy jednak do głowy. Każdy z policjantów w zespole jest pełnokrwistą postacią z własnymi problemami. Młodziutka Kristýna, uwikłana w beznadziejny romans z żonatym mężczyzną (będącym również, żeby było ciekawiej, przyjacielem i kolegą z pracy pierwszej znalezionej ofiary, docenta Chalupy). Szczęśliwy mąż i ojciec Edelweiss, który walczy z pokusą ucieleśnioną w postaci ponętnej matki jednej z koleżanek swojej córki. Niespecjalnie bystry, za to w swoim mniemaniu wiecznie niedoceniany komisarz Baran. 

Każdego poznajemy bliżej, perypetie życiowe i uczuciowe każdego z nich Sýkora opisuje nie bez pewnej dawki humoru. I dobrze, bo gdyby nie ten humor, po książce takiej jak Człowiek pana ministra trudno byłoby się nie pochlastać. 

Last, but not least– dyskretnie czuły portret Ołomuńca. Bo przecież nie tylko Praga nadaje się na scenerię zbrodni. 

Polecam zdecydowanie nie tylko fanom kryminałów. 

***
Michal Sýkora, Człowiek pana ministra, przeł. Martyna M. Lemańczyk, Wydawnictwo Afera, Wrocław 2021.

***
Podoba Ci się to, co robię? Proszę, wesprzyj mnie na Patronite. Dziękuję!

Ciepło opuszcza świat – „O chorowaniu”, Virginia Woolf [recenzja]

$
0
0

W swoim krótkim eseju O chorowaniu Virginia Woolf opisuje świat widziany z perspektywy osoby chorej – choroba jest tu jak morze, które znosi nas coraz dalej od życia, symbolizowanego przez coraz bardziej odległy brzeg. To doświadczenie na swój sposób wyzwalające. 

Ciężka choroba i śmierć bliskiej osoby oraz związana z tym bezradność sprawia, że poszukujemy sposobu, by lepiej zrozumieć. Dlatego właśnie teraz postanowiłam wreszcie nadrobić zaległości i sięgnąć po głośny esej Virginii Woolf. Bo kto lepiej wytłumaczy mi świat osoby chorej, niż pisarka, która przez całe życie zmagała się z fizycznymi i psychicznymi dysfunkcjami własnego ciała – która przez wiele, wiele lat pozostawała w mrocznym więzieniu choroby? Tylko, no właśnie – czy choroba jest tylko i wyłącznie więzieniem? 

Przez śnieżne pustkowie 

Na wstępie autorka zastanawia się, dlaczego doświadczenie o tak wielkiej sile jak choroba nie stało się wielkim tematem literackim i zwraca uwagę na zastanawiającą nieobecność ciała w literaturze – na pierwszym planie zawsze pozostaje umysł, jakby ciało było idealnie przejrzystą szklaną taflą. Tymczasem nasza fizyczność ogranicza nas bezustannie: „Przez cały dzień i przez całą noc ciało daje o sobie znać (…) a zamknięta w nim istotka może tylko wyglądać zza szklanej tafli – pomazanej czy zaróżowionej, nawet na jedną chwileczkę nie uwolni się z ciała, jak uwalnia się nóż z pochwy czy groch ze strąka” (s. 30). 

Gdy pojawia się choroba, pojawia się również współczucie otoczenia, lecz w gruncie rzeczy chory go nie potrzebuje. Ma świadomość, że mimo najszczerszych starań innych, dalej będzie szedł samotnie. „Nie znamy własnych dusz, a co dopiero mówić o cudzych. Ludzie, wędrując swą drogą, nie trzymają się za ręce. W każdym człowieku jest dziewicza puszcza, śnieżne pustkowie, bez jednego choćby ptasiego śladu. Idziemy samotnie i bardziej nam to odpowiada” (s. 35). 

Tak dochodzimy do owej zaskakującej obserwacji Woolf – choroba w pewnym sensie daje nam wolność: „W zdrowiu musimy utrzymywać pozory i nieustannie się wysilać: aby się porozumiewać, aby cywilizować, dzielić, uprawiać pustynię, kształcić tubylców, całymi dnami wspólnie pracować, a nocami hasać. W chorobie te pozory ustają” (s. 35). I dalej: „Przestajemy być żołnierzami armii wyprostowanych, dezerterujemy. Oni idą dalej na bitwę. My, wśród patyków, spływamy z nurtem rzeki, rozrzuceni wśród opadłych liści na trawniku, nieodpowiedzialni i nieporuszeni, i być może po raz pierwszy od wielu lat zdolni do rozejrzenia się wokoło czy spojrzenia w górę – na przykład do spojrzenia w niebo” (s. 35). 

(I przypominam sobie ten moment, kiedy zgasła ostatnia nadzieja, ostatnia szansa na leczenie przepadła – a chorująca najdroższa mi osoba na świecie bez słowa wstała z łóżka, wzięła krzesło, usiadła przy oknie i patrzyła. Na świat za oknem, na zaśnieżone dachy i drzewa, na niebo). 


Właśnie niebo, drzewa, ptaki, kwiaty przynoszą w chwili choroby pocieszenie – poprzez swoją obojętność. To dzięki nim do chorego dociera prawda: „Fala życia niestrudzenie rzuca się w przód. I tylko ci, co leżą, wiedzą o tym, czego Natura ostatecznie wcale nie usiłuje ukrywać – że to ona w efekcie zwycięży, że ciepło opuści świat” (s. 38). 

Dalekie, jasne wybrzeże 

Dużo jest ciszy, spokoju i przyćmionego światła w wizji choroby kreślonej przez autorkę – i w jakiś sposób, mimo nerwowych starań, by odwrócić bieg rzeczy, zgadza się to z tym, co sama obserwowałam jeszcze kilka tygodni temu. Spokój tej wizji przynosi pewną ulgę. 

„W chorobie pejzaż życia rozciąga się, daleki i jasny niczym wybrzeże widziane ze statku na pełnym morzu” (s. 33) – pisze Woolf. Autorka wstępu Hermione Lee zestawia ten cytat z fragmentem Do latarni morskiej, mojej ukochanej powieści: „Wszystko wydało się dalekie, pełne spokoju i obce. Odległy brzeg stracił swą ostrość i stał się dziwnie nierzeczywisty” (tłum. Krzysztof Klinger). 

(Może był to ten brzeg w Lizbonie, na którym siedziałyśmy wtedy w sierpniu, popijając porto? Coraz bardziej odległy i coraz bardziej stawało się jasne, że już tam nie wrócimy, jak planowałyśmy jeszcze jesienią. Ale jeśli fale kołysały Cię do snu, może nie było to takie złe). 

***
Virginia Woolf, O chorowaniu, przeł. Magdalena Heydel, wyd. Czarne, Wołowiec 2010.

Zdjęcie główne: MustangJoe / pixabay.com

Wyżej niż tragedię stawiam komedię. Rozmowa z Jiřim Kamenem [wywiad]

$
0
0

„Nie znam straszniejszego rodzaju ciszy niż cisza radia, które milczy. Doświadczyłem tego jako chłopiec, gdy Rosjanie w nocy dwudziestego pierwszego sierpnia zajmowali budynek radia w Pradze. Tak, moje pisanie też jest trochę zakrzykiwaniem ciszy. Lub obrazów, które wywołuje” – mówi czeski pisarz Jiří Kamen. 

Ten materiał mógł powstać dzięki Waszemu wsparciu na Patronite. Dziękuję!
Zapraszam Was na cudownie hrabalowsko-szwejkowsko-anegdotyczną rozmowę z Jiřim Kamenem, autorem obłędnego zbioru opowiadań Świece w pogańskim gaju. Mówimy o radiowym i literackim strachu przed ciszą, czeskim psychiatrze, który zabiera niegrzeczne dzieci i… znojemskich polskich ogórkach w czeskiej solance. 

Anna Maślanka: Od wielu lat pracuje pan w radiu. Czy ma to wpływ na pana twórczość literacką? 

Jiří Kamen: Tak, radio na pewno miało wpływ na moje pisanie. Tworzenie tekstów radiowych sprawia, że pisze się jaśniej, bardziej zrozumiale, krótszymi zdaniami. Do tej pory zrealizowałem cały szereg dokumentów radiowych i audycji literackich i często eksperymentowałem z kompozycją. 

W jednym z wywiadów powiedział pan, że efektem pracy w radiu jest strach przed ciszą. Czy i w przypadku pana twórczości literackiej ten strach w jakiś sposób dochodzi do głosu? 

W latach 90. w każdą sobotę występowałem w radiu Vltava z trzygodzinnym blokiem audycji. Sam je przygotowywałem, sam też cały blok moderowałem. I strasznie się bałem, że na przykład zgubię scenariusz albo komputery przestaną działać i w odbiornikach zapadnie cisza. A to się stać nie może. Dlatego na wypadek, gdyby wszystko poszło nie tak, nosiłem ze sobą do studia zbiór opowiadań Czechowa. Wolałem to, niż zdawać się na swoją umiejętność improwizacji. Nie wiem, czemu akurat Czechow – może po prostu sprawdza się w sytuacjach, gdy człowiek nie wie, co dalej. 

Cisza zapadająca w trakcie audycji wraca do mnie w koszmarach. Ale to przypadłość każdego, kto choćby przez chwilę nadawał na żywo. Z drugiej strony cisza może być też ważnym środkiem wyrazu. Wykorzystanie przerw w słuchowisku radiowym to rodzaj alchemii. Istnieją przecież różne rodzaje ciszy: przed burzą, na pustyni, pośród śniegów, gdy noc zamienia się w dzień… Z takiej ciszy dałoby się stworzyć wiersz. 

Nie znam jednak bardziej przerażającego rodzaju ciszy niż cisza radia, które milczy. Doświadczyłem tego jako słuchacz w latach chłopięcych, gdy Rosjanie w nocy dwudziestego pierwszego sierpnia zajmowali budynek Czechosłowackiego Radia w Pradze: głosy redaktorów, którzy co chwilę zmieniali stanowiska, by umknąć żołnierzom, strzały… i cisza. Długa, złowroga cisza. Tak, moje pisanie jest trochę zakrzykiwaniem ciszy. Lub obrazów, które wywołuje. 

Zaczynał pan, jeszcze za poprzedniego ustroju, w redakcji humorystycznej. Jak pan ten okres wspomina? 

Moim pierwszym wyborem były słuchowiska radiowe. W dziale humoru i satyry miałem być tylko na chwilę, ale ostatecznie zdecydowałem, że w nim zostanę. W okresie normalizacji mogłem tam robić audycje o Hašku, nagrywać z Hrabalem czy z pisarzem i dramaturgiem Pavlem Boškiem – ten chyba nie jest w Polsce za bardzo znany. 

Jiří Kamen. Portret autorstwa Jana Macucha

Także wtedy, jako redaktor radiowy, wybrałem się raz w podróż służbową do Warszawy. Towarzyszył mi reżyser i aktor Václav Lohniský, który nieźle znał język polski. To też ciekawa postać – do teatru przyszedł z seminarium duchownego, w filmach często grał zakonników albo śmierć. Występował m.in. u Vojtěcha Jasnego we Wszystkich dobrych rodakach, ale naprawdę sławną postacią, którą grał, był psychiatra Chocholoušek z filmu Joachimie, wrzuć go do maszyny! Przed premierą tego filmu ludzie nazywali szpitale psychiatryczne miejscowościami, na przykład moja mama w Kolínie groziła mi, że odwiozą mnie do Havlíčkovego Brodu, babcię w Pradze mieli leczyć w Bohnicach… Ale od czasów Joachima wariatów z całego kraju zbiera Chocholoušek. Już nie mówi się: odwiozą cię do Bohnic, zamiast tego: przyjedzie po ciebie Chocholoušek. I każdy wie, dokąd zabierze – do jednego wspólnego wariatkowa. 

Jakie ma pan wspomnienia z pobytu w Warszawie? 

Razem z Václavem Lohniskim zrobiliśmy wtedy dla polskiego radia audycję o czeskiej literaturze, w której wykorzystaliśmy fragmenty dzieł Bohumila Hrabala, Oty Pavla i Jana Wericha. W nocy w hotelu piliśmy polską wódkę, a Lohniský opowiadał mi o papieżu Janie Pawle II, Karolu Wojtyle. Znali się z seminarium, łączyło ich zainteresowanie teatrem. Te wieczory w Warszawie z Lohniskim to też ważna część mojej radiowej drogi. 

Bohaterowie jednego z pana opowiadań też pracują w dziale humorystycznym czechosłowackiego radia. Czy często wykorzystuje pan w swoich utworach własne doświadczenia i elementy autobiograficzne?

Nigdy nie przytaczam dosłownie opowieści, których byłem bohaterem albo świadkiem. Życie i literatura rządzą się innymi prawami. Zdarza się, że w opowiadaniu opiszę przygodę, która naprawdę mi się przytrafiła, a w zapisie brzmi ona jak coś bardzo dziwacznego. Czytelnik pewnie myśli: co za nonsensy ten gość wymyśla? Tymczasem rzeczywistość bywa bardzo surrealistyczna i może brzmieć zupełnie nieprawdopodobnie. Według mnie pisarz powinien ją „przepisywać” tak, by nadać jej pozory prawdopodobieństwa. Innymi słowy: wokół impulsów pochodzących z prawdziwego życia tworzę sieć fabuły. 

Jaką rolę w pana życiu i twórczości odgrywa rodzinne miasto, Kolín? Słyszałam, że ważną. 

Kolín to miasto magiczne. W Liście do ojca Franz Kafka skarży się na ponure życie z ojcem w Pradze, za to u stryja Filipa, jowialnego eleganta, handlującego damską bielizną, jest zupełnie inaczej. Filip jest weselszy, bardziej żwawy, swobodny, bardziej lekkomyślny i nie tak zasadniczy jak ojciec. Mieszka w Kolínie. 

Z Kolína pochodzi też Popper-Lynkeus, pierwowzór fikcyjnej postaci czeskiego genialnego wynalazcy Járy Cimrmana. Lynkeus prowadził eksperymenty nad elektrycznością równocześnie z Edisonem i Teslą, chciał budować lotniska jeszcze przed wynalezieniem samolotów. Współpracował z nim Sigmund Freud – bo to Lynkeus pierwszy wykładał o snach. 

Z Kolínem są też związani trzej fotografowie światowego formatu: Jaromír Funke, Josef Sudek a Eugen Wiškovský. Z ich czarno-białych zdjęć można by było złożyć wspaniałą książkę obrazkową o tym mieście. Miloš Forman nakręcił w Kolínie Czarnego Piotrusia. Który najbardziej podobno bawi Japończyków. Jako chłopiec mieszkałem w budynku miejscowego gimnazjum, gdzie się później uczyłem. Nad miastem góruje wieża tej szkoły, zbudowana z ogromnych strzelb legionistów. Kolín ma swojego filozofa. Jego najlepszy esej opowiada o smutku. Takiemu miastu trudno się oprzeć.

Eugen Wiškovský, fotografia elementu elektrowni w Kolínie projektu Jaroslava Fragnera.
Fot. Malostranský archiv Jaroslava Fragnera / Wikimedia Commons

Aż żałuję, że nigdy do Kolína nie dotarłam – będę musiała to nadrobić. Wróćmy jednak do pana twórczości. Mariusz Szczygieł poleca ją słowami: „Wyobraźnia pisarza to studnia bez dna”. I rzeczywiście, trzeba przyznać, że wszystkie pomysły na pana opowiadania są świeże, zaskakujące i cudownie dziwaczne. Wiem, że pisarze nie przepadają za tym pytaniem, ale: skąd pan te pomysły bierze? 

Zgadzam się z poglądem czeskiego strukturalisty Jana Mukařovskiego, że znawcy sztuki powinni skupiać uwagę na artefaktach. Nie szukać klucza interpretacyjnego w życiu ich twórcy, a w nich samych. Ale, żeby odpowiedzieć na pani pytanie chociaż częściowo: te literackie dziwactwa pochodzą z codziennego życia w mojej głowie. 

Pozwolę sobie jeszcze trochę podrążyć… W Świecach w pogańskim gaju nie brak też tematów trudnych, takich jak śmierć czy historyczne traumy. I one są jednak opisane w groteskowy, wręcz komiczny sposób. Czy to też jakiś pana własny sposób oswajania rzeczywistości, czy jedynie zabieg pisarski? 

O przełomowych momentach w moim życiu z perspektywy czasu opowiadam jako o wydarzeniach mniej lub bardziej komicznych. Patrzę na nie z ironicznym, często również autoironicznym, dystansem. I to podejście do życia przenika rzeczywiście do mojej literatury. Wyżej niż tragedię stawiam komedię, ale powinna mieć gorzki posmak. Chętnie łączę przeciwieństwa, bardzo lubię słodko-kwaśne potrawy. Nawiasem mówiąc, słodko-kwaśne ogórki ze Znojma są znane na całym świecie… Rolnikom ze Znojma nie opłaca się już jednak uprawiać własnych ogórków i sprowadzają je z Polski. Tak więc znojemskie ogórki to dziś ogórki z Polski w czeskiej solance – to dopiero paradoks! 

A tutaj autor... na grzybach :) Fot. archiwum autora

Jeszcze jedno pytanie o warsztat pisarza: pana opowiadania niezwykle lekko się czyta – czy równie lekko powstają? 

Nie, piszę je długo. Odkładam, po jakimś czasie wracam. Za to ostatnią wersję opowiadania piszę „na jednym wdechu”, później już nie ingeruję w spisane historie. Zwracam uwagę na integralność tekstu, wydarzenia nie powinny zgrzytać, tylko płynąć swobodnie jak potok. Nie potrafię pisać prosto. Ale też uważam, że literatura – zwłaszcza opowiadania – nie powinna sprawiać wrażenia złożonego mechanizmu. Powinna jej przyświecać prostota – ale nie w sensie prostactwa czy naiwności. Wyrafinowana prostota. 

Od kogo uczył się pan pisać? Jakich autorów pan sam najchętniej czyta? 

Pobierałem lekcje u Izaaka Babla, Brunona Schulza, Itala Calvina, Bohumila Hrabala, Borisa Viana i Franza Kafki. Jeśli chodzi o horrory i kryminały – uwielbiam klasyka gatunku Edgara Allana Poe i opowiadania Dina Buzzatiego. 

Fot. archiwum autora

Czy pisząc, myśli pan o swoim czytelniku? O tym, jak powinien reagować? 

Cieszę się, gdy czytelnik się śmieje. Czasem, choć nie za często, sprawdzam, czy czytelnicy śmieją się w tych właściwych miejscach. Myślę jednak, że idealny czytelnik nie istnieje – i dobrze. A literatura żyje własnym życiem. Odbiorca może w niej dostrzec coś, o czym pisarz nie pomyślał. Nie potrafiłbym pisać pod tezę – filozoficzną czy polityczną. Literatura powinna przede wszystkim zaskakiwać i bawić. Dopiero w drugiej kolejności skłaniać do refleksji. 

Na koniec pytanie, które miałam często w głowie, czytając pana zbiór: czym jest dla pana pisanie? Zabawą, ucieczką, misją? 

Zabawą – czasem, ale bardziej: radością. Pisanie to dla mnie doświadczenie euforyczne. W pewnych fazach, bo kiedy indziej jest zwykłą pracą. Na pewno nie traktuję pisania jak ucieczki – przed światem, przed sobą? Pisząc, staram się raczej wyjść rzeczywistości i sobie naprzeciw. „Misja” brzmi zbyt patetycznie. W tej roli nie czułbym się dobrze, nie uważam się za proroka. 

Pisanie to też dla mnie rodzaj psychodramy – gra z własną podświadomością, z duchami i porażkami, które wyparłem albo zignorowałem. Pisząc, poszukuję więc wewnętrznej równowagi. 


Zbiór opowiadań Świece w pogańskim gaju w przekładzie Elżbiety Zimnej ma swoją premierę dziś, 25 marca, w wydawnictwie Dowody na Istnienie. Literackie Skarby Świata Całego patronują książce.

Andrzej Tichý – szwedzko-czesko-polski pisarz z szansą na Bookera [literacki news]

$
0
0

Na długiej liście nominowanych do tegorocznej Międzynarodowej Nagrody Bookera pojawił się pan o swojsko brzmiącym słowiańskim nazwisku. Kim jest szwedzki pisarz Andrzej Tichý i jakie są jego związki z Polską i Czechami? 

Tichý pisze po szwedzku, jednak urodził w Pradze, a jego rodzicami są Polka i Czech. W 1981 roku, gdy pisarz miał trzy lata, rodzina wyemigrowała do Malmö. O decyzji rodziców mówi w wywiadzie dla czeskiego portalu iLiteratura.cz: „Prawdopodobnie powodem była sytuacja polityczna w komunistycznej Czechosłowacji i Polsce w roku 1981; nadzieja na lepsze życie i podobne sprawy”. 

Zapytany o to, czy zna język czeski albo polski odpowiada: „Radzę sobie z czytaniem i rozumieniem, trochę też mówię – z różnych powodów lepiej po polsku, niż po czesku; z pisaniem jest niestety gorzej”. 

Środkowoeuropejskie pisanie

Co do samej książki Eländet (po angielsku Wretchedness, po czesku Mizérie), za którą zdobył nominację, we wspomnianym wywiadzie Tichý mówi: „Jeśli chodzi o moje używanie długich zdań – o tym często w Szwecji mówią, że piszę w sposób «europejski», że jestem «europejskim» pisarzem, odwołując się na przykład do Hrabala albo Lászla Krasznahorkaia”. 

Wnioskuję, że pod tą „europejskością” kryje się tu więc raczej „środkowoeuropejskość”. Najwyraźniej czesko-polskie korzenie dają o sobie znać. Hrabalowskie, środkowoeuropejskie pisanie w szwedzkich, emigracyjnych realiach – brzmi obiecująco! 

W oczekiwaniu na polskie wydanie

Na iLiteratura.cz zamieszczony jest też w czeskim przekładzie Marie Voslářovej fragment książki poświęcony Pradze – próbka stylu autora. Czeskojęzyczni mogą też przeczytać cały cytowany przeze mnie wywiad

Polskie wydanie książki, za którą Tichý otrzymał nominację do Bookera, zapowiedziało wydawnictwo Pauza. Powieść wyjdzie w przyszłym roku w tłumaczeniu Dominiki Góreckiej.

***
Podoba Ci się to, co robię? Proszę, wesprzyj mnie na Patronite. Dziękuję!

Fot. Frankie Fouganthin / Wikimedia Commons
Viewing all 363 articles
Browse latest View live