Quantcast
Channel: Literackie skarby świata całego
Viewing all 363 articles
Browse latest View live

Dlaczego założyłam konto na Patronite? (i jak możecie pomóc)

$
0
0
Długo o tym myślałam, wreszcie to zrobiłam. Założyłam konto na portalu Patronite. Dla tych, którzy nie wiedzą – Patronite.pl to platforma, na której każdy może wpłacić miesięcznie wybraną kwotę na rzecz swojego ulubionego internetowego twórcy. Czyli taki współczesny mecenat.

W tym wpisie chciałam nie tylko Was o tym poinformować, ale też wytłumaczyć Wam, dlaczego to zrobiłam. Ponieważ wiem, że reakcje na tę decyzję mogą być różne. Od „Jak to tak, zarabiać na swojej pasji?” po „Co za bezsens, prowadzi niszowy blog o książkach i myśli, że ktoś jej zapłaci?”.

Dlaczego więc?

Kiedy 10 lat temu założyłam Literackie Skarby Świata Całego, to była zabawa. Z czasem blog zaczął jednak wymagać coraz więcej czasu i energii i zamienił się w coś na kształt regularnej pracy. Pracy, którą uwielbiam. Tylko nietypowej – takiej bez wypłaty.

I w zasadzie nie byłoby to problemem – wiem, że jest wiele osób, które na blogu nie zarabiają ani złotówki, a robią to pięknie, profesjonalnie, z zaangażowaniem. Każdy jednak pracuje w innym tempie, każdy ma inne warunki finansowe. Moje są takie, że mam przyjemną, ale słabo płatną pracę, żeby więc się utrzymać, muszę szukać dodatkowych zleceń.

A równocześnie czytam powoli, piszę długo. Każdy tekst szlifuję wiele godzin, staram się, by był staranny i dopieszczony. W tej sytuacji moje wpisy powstają rzadko, a recenzje trafiają do Was wiele tygodni po premierze. Tym bardziej, że od pewnego czasu piszę też o książkach do magazynów, które wymagają pierwszeństwa w publikacji.

Chcę pisać częściej i więcej tu, na Skarbach. Chcę Wam dawać nie tylko recenzje, ale i wywiady, ciekawe teksty przekrojowe, w których przyglądałabym się różnym zjawiskom w czeskiej literaturze, przybliżałabym Wam sylwetki pisarzy, pisałabym o przekładzie. Wygrzebywałabym ciekawe, zakulisowe literackie historie, prezentowałabym literackie podróże, pisałabym o książkach szerzej.

Przy ciągłej gonitwie za zleceniami nie jest to jednak możliwe. Dlatego postanowiłam założyć konto na Patronite.

Czy to ma sens?

Znam oczywiście te wszystkie głosy, że Patronite w blogosferze książkowej nie ma najmniejszego sensu, i domyślam się, że wielu z Was skwituje moją decyzję uśmieszkiem. Bo niszowej blogerce wydaje się, że ktoś jej zapłaci za jej wypociny. W dobie, gdy za kilka złotych lub wręcz za darmo ma się dostęp do profesjonalnych magazynów i portali.

Tylko że... ja nie chcę zbić na Patronite fortuny. Nie planuję żyć z blogowania. Marzy mi się tylko dodatkowe kilka złotych, które dadzą mi wolną głowę, czas i trochę więcej wolności. A próbować nigdy nie zaszkodzi, prawda?

Co dostaniecie w zamian?

Każdy z Was, kto wesprze mnie kwotą przynajmniej 10 złotych miesięcznie, dostanie ode mnie prezent:
  • za 10 zł – raz w miesiącu specjalny newsletter, w którym zamieszczać będę ciekawostki z czeskiego świata literackiego, opracowany w oparciu o czeskie źródła – najnowsze, ciekawe informacje o autorach, których znacie i lubicie,
  • za 25 zł – oprócz newslettera jeszcze dwa większe materiały przetłumaczone z czeskiego internetu (wywiad, felieton znanego autora, krótkie opowiadanie), 
  • za 50 zł – oprócz tego co powyżej, książkowy prezent raz na dwa miesiące; oczywiście będzie to jeden z tytułów, o których pisałam i które polecam na blogu.
Ale można też wpłacić po prostu 5 zł i dostać ode mnie wielki, wirtualny uśmiech.

5 zł w miesiącu. Dla Was to jedna kawa, a dla mnie skrzydła. Żeby dalej działać i rozwijać Skarby. Wspierać możecie tutaj. Wystarczy założyć konto (lub zalogować się przez Facebooka), wybrać próg, sposób płatności... i już.
Z góry bardzo, bardzo Wam dziękuję!


Szwejk, „Babunia” i komuna. Zapowiedź: „Babcie”, Petr Šabach

$
0
0

Ten tekst mógł powstać dzięki Waszemu wsparciu na Patronite. Dziękuję!
Po bardzo słodko-gorzkich Pijanych bananach i Dowodzie osobistym Petr Šabach powraca z kolejną porcją zabawnych opowieści z życia w komunistycznej Czechosłowacji. W Babciach pierwsze skrzypce grają tytułowe babcie – dwie pełne wigoru starsze damy z dwóch przeciwnych stron światopoglądowej barykady.

Rozmiłowana w Szekspirze i rosyjskim balecie babcia Irena oraz pragmatyczna babcia Maria. Jedna dostaje mdłości na widok zdjęcia Lenina, druga jest zagorzałą komunistką. A pośrodku tego wszystkiego – ich ukochany wnuczek Matěj. Który zupełnym przypadkiem urodził się w tym samym roku co autor książki Petr Šabach.

W Babciach autor po raz pierwszy przedstawia obraz praktycznie całej epoki komunistycznej w Czechosłowacji, od lat 50. do aksamitnej rewolucji. Niektórzy porównują tę książką z Cudownymi latami pod psemMichala Viewegha, ale brak jej aż tak ostrego, satyrycznego tonu. Komunistyczna Czechosłowacja w wersji Šabacha jest zabawna, lekko wręcz sielska. Kiedy mu to wytykano, tłumaczył się rozbrajająco, że „po prostu bardziej przypominają mu się te śmieszne wydarzenia”.

Już tytuł podpowiada, że Šabach parodiuje jedno z najważniejszych, klasycznych już dzieł literatury czeskiej – Babunię Boženy Němcovej. I faktycznie, sceneria niby zupełnie inna, ale podobna – tyle, że w czasach Němcovej obowiązkowym językiem w Czechach nie był jeszcze rosyjski, a niemiecki. Pełną szlachetnego spokoju kobiecinę z ludu zastępują za to u Šabacha dwie dość żywiołowe, barwne, silne osobowości, z przekonaniem wykrzykujące swoje polityczne poglądy.

W całej powieści zresztą roi się od postaci, które zawzięcie manifestują swoje polityczne przekonania, i są one w tym nieco karykaturalne. Jedynym bohaterem, który siedzi cicho, jest Matěj. I chyba wyraża w ten sposób typową pragmatyczną postawę šabachowskich narratorów: z niczym się nie obnosić i mieć święty spokój. Niech walec historii przetacza się gdzieś obok. Trochę szwejkowskie, prawda? „Czeskie”, ktoś by powiedział…

Spadkobierca tradycji Szwejka powraca z nową powieścią już 29 maja. Tłumaczyła – nie mogłoby być inaczej! – Julia Różewicz. Literackie Skarby Świata Całego patronują książce.

***
Przygotowując ten tekst, korzystałam z artykułu Rafała Sielickiego Czeska zdolność śmiechu. Humorystyczny obraz totalitaryzmu w twórczości Petra Šabacha, opublikowanego w tomie Polski i czeski humor zaangażowany – dowcip, anegdota i karykatura polityczna (Cieszyn – Katowice – Brno 2013).
Zdjęcie główne: motyw z okładki polskiego wydania Babć. Projekt okładki: Jacek Szleszyński.

Trzy nietypowe literackie mamy na Dzień Matki

$
0
0

Wpis dedykuję mojej Mamie, która w przeciwieństwie do matek z tej listy – zawsze była.

Z okazji święta wszystkich mam przygotowałam dla Was nietypowe zestawienie. Są tu literackie matki inne niż zwykle – nieobecne, odległe, wytęsknione. Obce, nawet jeśli znajome. Trzy postaci, trzy wspaniałe książki warte lektury, nawet jeśli czasem trochę bolą.

1. Marie – Taka piękna żałoba, Bohumil Hrabal

Zaczynamy klasycznie. Matka narratora Takiej pięknej żałoby– wzorowana na Marie Hrabalovej, matce autora – to jego wielka miłość, a zarazem udręka. Nie rozumie jej i nie potrafi się do niej zbliżyć, choć bardzo by chciał. Jest pełna życia, barwna i odrobinę teatralna, a w tym wszystkim – zupełnie inna niż matki jego kolegów.

„Nie lubiłem mamusi właśnie za to, że nie wygląda jak matka, ale jak moja starsza siostra. Nie przepadałem za nią, bo ciągle chciała być młoda (…). Chciałem, żeby mama wyglądała jak moja chrzestna Nany, żeby była odrobinę tęgawa, żeby już zbytnio o siebie nie dbała, żeby nie zastanawiała się, co na siebie włożyć, żeby nawet nie czytała, co tam nowego w świecie mody, żeby nieustannie pachniała kawą i chlebem i żeby wciąż była w domu, i żeby była zmartwiona i nieustannie zatroskana o rodzinę i ogród”. (B. Hrabal, Taka piękna żałoba, przeł. A. Czcibor-Piotrowski, Izabelin 1997, s. 107).

2. Maria Anna, matka Namiego – Jezioro, Bianca Bellová

Dla głównego bohatera książki przez długi czas matka to jedynie mgliste wspomnienie. Wychowywany przez dziadków, nie wie, kim są jego rodzice. Kiedy jednak dziadkowie umierają, wyrusza w długą podróż w nieznane, by odnaleźć kobietę, do której zawsze tęsknił, choć nigdy nie zdążył jej poznać. Jego matka to jakaś obietnica domu, końca samotności.

„Nami przypomina sobie trzy czerwone trójkąty bikini, a nad nimi wysoko zaczesany kucyk z ciemnych włosów i dwie ciemne kępki pod pachami. Trzy Trójkąty powoli poruszają się w słońcu, obracają się, po chwili widać już tylko jeden (…). Nami uspokaja się i przestaje kaszleć. Pod trójkątami materiału czuje rozgrzaną, pachnącą brązową skórę. Trzy Trójkąty ściskają Namiego, całują go w głowę i coś szepczą. Nami jest spokojny” (B. Bellová, Jezioro, przeł. A. Radwan-Żbikowska, Wrocław 2018, s. 13).

3. Matka – Instrukcja dla pań sprzątających, Lucia Berlin

U Lucii Berlin macierzyństwo jest bolesne – jak wszystko inne. Do tego ukazane w podwójnej perspektywie – kobiety, która jest zarazem córką i matką. Opowiadanie Panteón de Dolores to jeden z piękniejszych listów do matki, jakie czytałam. Pełen wyrzutów, bo matka narratorki była kobietą zimną i okrutną, ale i rozpaczliwej miłości. Za to w Głupia, bo płacze narratorka staje po drugiej stronie i daje wyraz swojej matczynej bezradności:

„Wyraz bólu na twarzy Marka, ten sam, który później widziałam u wszystkich moich synów. Rana po wypadku, rozwodzie, porażce. Moje przemożne pragnienie, by ich chronić. Moja bezradność” (L. Berlin, Instrukcja dla pań sprzątających, przeł. D. Jankowska, Warszawa 2017).

Jakie są Wasze ulubione literackie mamy?

Fotografia główna: Joe_Batluck / freeimages.com

Uczucia za (żywo)płotem – „Żywopłoty”, Maria Karpińska

$
0
0

Choć porównania wydawcy do prozy Hrabala i Pavla zwodzą w tym wypadku czytelnika na manowce, debiutancki zbiór opowiadań Marii Karpińskiej to dobra książka. W pomysłowy, niepokojący sposób opowiada historię człowieka, który żyje gdzieś obok swojego życia, z uczuciami schowanymi za wysokim murem. Czy raczej… żywopłotem.

Narrator to chyba najmocniejsza strona tego zbioru. Ponieważ we wszystkich opowiadaniach mówi on – co podkreśla też w wywiadach i na spotkaniach autorka – jednym głosem, możemy w zasadzie przyjąć, że to jeden i ten sam człowiek, a cały zbiór to podróż przez jego życie. Kim jest, jaki jest? To trochę cynik, trochę manipulator, trochę blagier, ale w głębi duszy – ktoś bardzo samotny.

Bo, zauważmy, pomijając kilka epizodów to nie jest książka o relacjach – bohater/narrator prawie zawsze jest sam. Jeśli jest z kimś w związku, nie potrafi być wierny. Jeśli ma matkę, żyje w cieniu faworyzowanego przez nią zmarłego brata. Jeśli był kiedyś żonaty, owdowiał. Jeśli już ktoś w jego życiu jest na stałe – to pies.

Ból za żywopłotem

Cyniczna i zdystansowana poza, którą bohater przyjmuje wśród ludzi, to najwyraźniej sposób, by radzić sobie z niechcianymi uczuciami. By nie naruszać ich jak bolącego miejsca. Ciekawego znaczenia nabierają w tym kontekście tytułowe „żywopłoty” – bo czy to nie są również płoty/mury oddzielające bohatera od innych ludzi, ale też od własnych uczuć? W końcu żywopłoty służą nam często do ukrywania tego, czego nie chcemy innym pokazywać… Wszystko to zdaje się potwierdzać cytat z ostatniego opowiadania:

Starość to niby czas podsumowań, ale gdy patrzę wstecz, nic nie widzę (…). Jakbym obejmował parę życiorysów naraz, jakby moje życie poszło paroma równoległymi torami, a w każdym z nich poniósłbym porażkę, stał z boku, komentował, patrzył, nigdy jednak do końca nie uczestniczył, nie żył (s. 154).

„Płoty” mogą zresztą przyjąć różne formy. W pierwszym opowiadaniu stają się nimi na przykład słowa. Bohater uwielbia pisać, ale zakończenie wyraźnie wskazuje, że pisaniem odgradza się od siebie i innych. Dopiero przypadkowo podjęte zlecenie i jego nieoczekiwane skutki uczą go czuć i przeżywać – nawet jeśli ceną tego przeobrażenia jest utrata stworzenia, które prawdziwie pokochał, i towarzyszący temu ból.

Nic nie jest trwałe

Ponieważ to podróż przez kolejne lata, a więc pewien proces dorastania, jesteśmy też świadkiem tego, jak bohater traci złudzenia na swój temat. Uczy się siebie – tego, że nie jest tak idealny jak mu się wydaje, że nie ma podstaw, by gardzić innymi, że nie wszystko ma pod kontrolą. Że nic nie jest trwałe. Że nawet starannie pielęgnowane rośliny w palmiarni mogą pewnego razu zachorować, zmarnieć, umrzeć.

Żywopłoty to jednak nie tylko interesujący koncept i narrator, ale również atmosfera. We wszystkich utworach towarzyszy nam nastrój tajemnicy, coś niepokojącego, poczucie zagrożenia i cień śmierci, która co rusz w tym zbiorze. To wszystko podkreśla też okładka. Samotne światło w morzu niepokojącego fioletu. Łuna zachodu – poczucie zagrożenia. Żywopłoty oddzielające dom od świata, ten dom niczym łódka na morzu zieleni. Wykopany grób. I balkon. Ten balkon. Ten, na którym staje się o zmierzchu i tak trudno jest wtedy nie nienawidzić siebie. Znacie to uczucie?

Czeskie (i nie tylko) porównania

Wydawca pisze na okładce, że opowiadania Marii Karpińskiej „czyta się jak utwory najlepszych autorów czeskich, takich jak Pavel czy Hrabal – jak rzecz niewymuszoną, trochę spoza literackiego świata, nieosadzoną w konkretnej rzeczywistości i czasie”. I porównanie, i uzasadnienie jak kulą w płot, bo twórczość Hrabala czy Pavla jest akurat bardzo osadzona w konkretnej rzeczywistości, a ich opowiadania są bardzo emocjonalne i pełne ludzkiego ciepła, czego u Karpińskiej nie ma.

I może pewnie w Żywopłotach przeszkadzać ten brak uczuć – wrażenie, że to proza zimna i wystudiowana. Ale moim zdaniem idealnie koresponduje to z postawą narratora. W końcu to jego głos – człowieka, który uczucia trzyma gdzieś za wysokim murem.

Porównania chyba nie są potrzebne, ale jeśli już – ze względu na osobę narratora i ciekawe rozwiązania konstrukcyjne wymieniłabym tu Marka Šindelkę. A z polskiego podwórka Żywopłotom najbliżej chyba do Mama umiera w sobotę Rafała Niemczyka. Bo znów – podobny głos narratora, ciekawe pomysły, niepokojąca atmosfera.

Podsumowując – Żywopłoty to dobry debiut, do którego chętnie kiedyś wrócę. Pomysłowy, nastrojowy, a do tego oferujący wiele ścieżek interpretacyjnych. Nie nastawiajcie się tylko, proszę, na Pavla i Hrabala – bo ich tam akurat nie znajdziecie.

***
M. Karpińska, Żywopłoty, wyd. W.A.B., Warszawa 2020.

***
Podoba Ci się to, co robię? Proszę, wesprzyj mnie na Patronite. Dziękuję!

Książka jak płatek śniegu – „Dendryty”, Kallia Papadaki [recenzja patronacka]

$
0
0
Dendryty Kalii Papadaki, których akcja rozgrywa się w dawnej mekce emigrantów – amerykańskim przemysłowym mieście Camden – to brawurowo napisana opowieść o tęsknocie za domem. Która dotyka nie tylko emigrantów.

Kiedyś, jeszcze przed wojną, Camden w stanie New Jersey było rajem dla imigrantów. Kwitł tu przemysł, potrzebne były setki rąk do pracy. Z czasem jednak zakłady produkcyjne zaczęły się przenosić gdzie indziej, ale emigranci z Europy nie przestawali szukać tu spełnienia swojego amerykańskiego snu. Zaczęło więc rosnąć bezrobocie, przestępczość i beznadzieja, a w 1949 roku to właśnie na ulice tego miasta wyszedł pierwszy masowy morderca w historii Stanów Zjednoczonych i zastrzelił 13 osób…

Właśnie na tym tle, na przestrzeni trzech pokoleń i kilkudziesięciu lat, sporo uwagi poświęcając przemianom gospodarczym w całych Stanach i w opisywaniem regionie, grecka pisarka Kallia Papadaki kreśli swoją opowieść. Jej bohaterami są głównie emigranci z Grecji i Włoch oraz ich bliscy. Każdy z nich jest inny, są jak płatki śniegu – każdy ma własną, niepowtarzalną, choć na pierwszy rzut oka banalną, emigrancką historię. Łączy ich jedno – tęsknota za domem. Który każdy rozumie trochę inaczej.

Ojczyzna jak kula u nogi

Dla niektórych spośród bohaterów dom to ojczyzna, z której wyemigrowali. Andonis tęskni za matką, która zmarła zaraz po jego przybyciu do Nowego Świata, i do końca życia nie może sobie wybaczyć, że się z nią nie pożegnał, nie zawitał na jej grób. Jego żona Rallu wchodzi wprost pod koła rozpędzonego samochodu po tym jak w alkoholowym amoku uroiła sobie, że zobaczyła na ulicy swojego brata, który został w ojczyźnie, na wyspie Lesbos.

Ich syn Basil, od najmłodszych lat obciążony emigranckimi troskami i pragnieniami rodziców, ostentacyjne odbija w kierunku kultury amerykańskiej i języka angielskiego. Mimo to nie jest w stanie wyrzucić z serca ojczyzny przodków, mimo że nigdy nie widział jej na oczy. Bo kiedy wszystko w życiu zaczyna mu się walić, postanawia wrócić właśnie do Grecji, dotrzymując obietnicy danej ojcu.


Ta tęsknota, którą emigranci i ich dzieci zdają się mieć we krwi, sprawia, że nigdzie nie potrafią poczuć się u siebie. Stają się bierni, niezdecydowani, nieszczęśliwi, szukają ucieczki w używkach. Karolina Chymkowska w recenzji na łamach booklips.pl pisze, że bohaterowie są „mocno irytujący w swojej wyuczonej bezradności i chciałoby się nimi mocno potrząsnąć”, a tym samym trudno im współczuć jako ofiarom niespełnionego amerykańskiego snu. A jednak w moim odczuciu mimo wszystko współczucie budzą, bo nie chodzi tylko o to, że są ludźmi małymi i słabymi – po prostu na drodze do spełnienia swojego snu niczym kulę u nogi ciągną za sobą ojczyznę, której nie potrafią i nie chcą się pozbyć.

Bezdomni inaczej

Nie tylko emigranci okazują się jednak w książce Papadaki „bezdomni”. Dom tracą także ci, dla których była nim rodzina, z różnych powodów się rozpadająca. Mała Minnie podczas jedynej wyprawy do Filadelfii w twarzach wszystkich ludzi doszukuje się ojca, który przed laty ich opuścił, i rozpaczliwie lgnie do brata, mimo że ten – sadystyczny młodociany handlarz narkotykami – brutalnie ją odtrąca. Ale już Leto, choć ma normalny dom, kochających matkę i ojczyma, nie potrafi się w tym domu do końca odnaleźć.

Z kolei Susan wydaje się przedstawicielką obywateli amerykańskich, którzy – mimo że też ma za sobą nieprzemyślane decyzje i momenty zagubienia – nie są obciążeni typową dla emigrantów niepewnością. Autorka sugeruje to, pisząc o jej niezwykle mocnym śnie. Podczas gdy Basil obok niej przewraca się z boku na bok, Susan śpi jak kamień nawet w niespokojne noce.

Piękna krystalizacja

Wróćmy do tytułu. Dendryty to nazwa formy, którą przyjmują na przykład płatki śniegu – rozgałęzionej struktury zbudowanej z kryształów-fraktali. Istnieje nieskończenie wiele takich form, a każda jest niepowtarzalna. Jak ludzkie życie. Jak życia postaci, o których pisze Kallia Papadaki – losy mniej lub bardziej tragiczne i ludzie, którzy wraz ze swoimi osobistymi tragediami zginęli gdzieś w amerykańskim tyglu, rozpuścili się jak płatek śniegu.

Wyraźnie wskazuje na to motyw śniegu przewijający się przez całą powieść oraz ostatni, krótki rozdział książki – cytat Wilsona Bentleya, który całe życie poświęcił obserwowaniu i fotografowaniu tych skomplikowanych, ale tak nietrwałych struktur, jakimi są śnieżynki: „Każdy kryształek to arcydzieło formy, każdy z nich ma niepowtarzalną strukturę. Gdy śnieżynka się topi, jej unikatowy wzór zostaje stracony na zawsze. Tyle piękna znika, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu…”.

Do motywu dendrytów i niepowtarzalności zdaje się też nawiązywać projekt polskiej okładki książki – i to na dwa sposoby. Po pierwsze – dendryty to też wypustki komórek nerwowych, tworzących cały nasz układ nerwowy, w tym mózg. Po drugie – widzę na tej okładce jeszcze jedną strukturę niepowtarzalną, linie papilarne. Piękny pomysł!
„Dendrytyczność” w pewnym sensie objawia się jednak i w sposobie pisania Papadaki. Jej tekst zdaje się stale zmieniać bieg, rozgałęziać, na marginesie głównej historii wyrastają inne, a wszystko to wciąga tak bardzo, że niemal nie sposób odłożyć książki, nim nie dotrze się do ostatniej kropki rozdziału. Chwila oddechu – i znów na naszych oczach rozpoczyna się ta błyskawiczna krystalizacja, której wynikiem jest coś pięknego.

Bo Dendryty to książka piękna, choć smutna. Zimna jak ten płatek śniegu. Do tego wspaniale uzupełniona klimatycznymi haiku i fragmentami wierszy artystów związanych z Camden – Nicholasa Virgilio i Walta Whitmana. Warto, choć ostrzegam – trochę złamie Wam serce.

***
K. Papadaki, Dendryty, przeł. E. T. Szyler, wyd. Ezop/Wyszukane, Warszawa 2020.

***
Podoba Ci się to, co robię? Proszę, wesprzyj mnie na Patronite. Dziękuję!

Dorastanie w cieniu Lenina i radzieckich pomidorów – „Babcie”, Petr Šabach [recenzja patronacka]

$
0
0
Najnowsza opublikowana w Polsce książka Petra Šabacha jest, jak to u Šabacha, obłędnie zabawna i przejmująco smutna. Na tle kilkudziesięciu lat komunistycznej Czechosłowacji autor opowiada historię dorastania i utraty złudzeń, w której jedynym elementem stałym pozostaje miłość dwóch babć o skrajnie odmiennych poglądach politycznych.

Politycznie rodzina Matěja jest podzielona dokładnie na pół. Zakochana w komunistach babcia Maria i stryj Míla, który na cześć Związku Radzieckiego próbuje wyhodować pomidory w kształcie pięcioramiennej gwiazdy, oraz wykształcona babcia Irena, dostająca mdłości na widok zdjęcia Lenina, i jej córka ciocia Daniela, która mimo celująco obronionego doktoratu z filozofii pracuje na zwrotnicy kolejowej.

Pośrodku tego wszystkiego – ukochany wnuczek Matěj. „Skołowana dusza. Dusza, która miała wiecznie wzlatywać nad granicą rozdzielającą dwa światy jego babć, niczym balonik, ot tak odbijany przez życie, pyku-pyku-pyk. Od Matěja oczekiwano jedynie, żeby nie zahaczył o jakiś wystający gwóźdź, drzazgę czy kawałek druta kolczastego. Bo wtedy by pękł i przestraszył babcie” (s. 10).

Lawiruje więc zręcznie między tymi dwoma światami jak w żużlu, w którym „najważniejsze jest wyczucie”. Kiedy wszyscy boją się możliwej wojny, uspokaja babcię Marię słowami „Sowieci na to nie pozwolą”, a babci Irenie aplikuje to samo w nieco tylko zmienionej formie: „Sowieci sobie na to nie pozwolą”. Bo tym w gruncie rzeczy się różnią – jednym małym słówkiem „sobie”.

Barszcz dla radzieckich wojaków

Znamienne jest jednak, że mimo tak silnej politycznej polaryzacji poglądów w rodzinie Matěja, brak tu gwałtownych kłótni i sporów, jakich można by się było spodziewać. Obydwa obozy odnoszą się do siebie z szacunkiem, a babcia Irena wraz z ciocią bluzgają na komunistów tylko po francusku. Kiedy zaś w dniu inwazji 1968 babcia Maria postanawia ugotować barszcz dla przybyłych radzieckich wojaków, babcia Irena nie grzmi, nie oburza się, tylko mówi smutno: „Jak by się biedna Maria miała w tym wszystkim połapać?” (s. 93).

A Matěj lawiruje, bo kocha swoje babcie. I potrzebuje obydwu – jednej czytającej mu Szekspira i z czułością czuwającej przy nim, gdy choruje, drugiej leczącej wszystkie dolegliwości i smutki swoim domowym winem. Nie dziwi więc wzruszające wyznanie na koniec: „Matěj zapatrzył się na babcie, które przypominały teraz bramę, niczym dwie strony gotyckiego łuku. Wiedział, że właśnie na tych dwóch tak różnych od siebie filarach z zupełnie innych światów opierało się od zawsze sklepienie jego duszy” (s. 198).

I też sensu w tym kontekście nabiera nawiązanie do Babuni Boženy Němcovej. Bo choć Šabach odwołuje się do niej trochę ironicznie, to jednak w obu historiach to babcia okazuje się ostoją w trudnych historycznie czasach. To ona pociesza, radzi i ma sposób na każdą troskę.

Szerszeń puka do drzwi

Bo też czasy, w których Matěj dorasta, mają niebagatelne znaczenie. Od samego początku powieści pobrzmiewa w niej jakaś zapowiedź sierpniowej inwazji 1968 – jednej z największych czeskich traum. Bo już na pierwszych stronach książki czytamy:

„Babcia Irena (…) zawsze podkreślała, że tak się często zdarza: przed śmiercią przychodzi niespodziewana ulga, pacjentowi po ciężkiej chorobie znacznie poprawia się samopoczucie, ale tego rodzaju dobre samopoczucie nie jest czymś, z czego należy się cieszyć. Dlatego kiedy w dzieciństwie Matěj czuł się «dobrze» lub wręcz «bardzo dobrze», ogarniała go straszliwa panika” (s. 8).


Także wisząca na drzwiach tabliczka „Dzwonić 3x” i jej historia – ojciec zawiesił ją na drzwiach po tym, jak do drzwi „zapukał” rozwścieczony szerszeń i natychmiast po otwarciu dotkliwie go pożądlił – wydaje się w jakiś sposób symboliczna. Tym bardziej, że w dzień inwazji tabliczka zdaje się wręcz szydzić z ojca: „Otóż, kochany tato, za drzwiami stoją czołgi i możesz sobie wsadzić gdzieś ten żałosny apel, bo siedzą w nich, tato, żołnierze znad rzeki Ussuri, którym nawet powieka nie drgnie, kiedy odstrzelą ci łeb. Ten sam łeb, który myśli, że jak przyklei na drzwiach durne hasło «Dzwonić 3x», powstrzyma kogokolwiek od wyważenia ich jednym kopniakiem” (s. 92).

We wspomnieniach dnia inwazji pojawiają się obrazy bardzo tragiczne, zupełnie burzące obraz wesołego dorastania w cieniu sowieckiego okupanta. Bo radziecki żołnierz jednak strzela do chłopaka wygłupiającego się na ulicy z cegłą. A dźwięk jadących czołgów naprawdę przeraża: „Po raz pierwszy zobaczyli na własne oczy czołgi radzieckie, które samym swoim ciężarem rozchwiały w posadach cały dom babci. Matěj zrozumiał wtedy, że nie zapomni tego dźwięku do końca życia. Wibrujący chrzęst gąsienic mieszał się z nieznośnym przenikliwym piskiem, jakby czołgi mieliły na śmierć całe armie myszy” (s. 90).

Dla równowagi jednak są tu i sceny bardzo groteskowe. Jak wtedy, gdy facet na ulicy desperacko poszukuje kogoś, kto mu powie, jak poprawnie napisać po rosyjsku na transparencie „Okupanci do domu!”.

Obcy rodacy

Ale Babcie to też gorzka refleksja na temat samego siebie i swojego narodu. Narrator ląduje również za granicą – w Wielkiej Brytanii, a później w Grecji – i ma okazję przyjrzeć się sam sobie oczami ludzi Zachodu. Przede wszystkim spotyka się z zakłopotanym, pozbawionym zrozumienia współczuciem, które go drażni. Ale z kolei uczestnik pamiętnego wieczorku z Niemcami, gdy Matěj unosi się patriotyzmem i zaczyna robić niewybredne wojenne aluzje, nie pozostawia złudzeń: „Skoro już o gestapo mowa (…) nie uwierzyłaby mi panienka, jakie tabuny Czechów stały w korytarzu. Bywały dni, że gestapo nie nadążało zarejestrować tych wszystkich donosów” (s. 140).

Bez cienia sympatii Šabach pisze też o rodakach na obczyźnie: „Laco wyjawił, że kolejne zebranie w sprawie Kanady odbędzie się w klubie, gdzie gromadzą się czescy i słowaccy emigranci. Siedzą przy pilznerze, frankfurterkach i białym pieczywie i klną na komunę” (s. 144). Bliżsi niż oni zdają mu się Sam i Boss – jego czarnoskórzy przyjaciele z fabryki. To właśnie spotkanie z czeskimi emigrantami, którzy zarzucają mu niewłaściwe reprezentowanie ojczyzny za granicą, sprawia, że Matěj ostatecznie postanawia wrócić do kraju. Kiedy wreszcie, za piątym razem, udaje mu się wyrzucić reszkę.

Babcie więc to tak naprawdę nie jest opowieść o babciach. Bo choć te dwie barwne staruszki co rusz przewijają się w przytoczonych tu historiach, to jednak jest to przede wszystkim opowieść o pewnej epoce, w której narrator dorastał. O rodzinach, które nieraz dzieliły poglądy polityczne, ale jednak łączyła je miłość i szacunek. I dzięki temu dorastanie nawet w smutnych czasach komuny było do zniesienia.

***
P. Šabach, Babcie, przeł. J. Różewicz, wyd. Afera, Wrocław 2020.

***
Podoba Ci się to, co robię? Proszę, wesprzyj mnie na Patronite. Dziękuję!

Panna Mecca i pani Hočevar [cytat na czasie]

$
0
0
Nie trzeba szukać daleko, by znaleźć w literaturze przykład ludzi napiętnowanych i rozdzielonych tylko dlatego, że połączyło ich uczucie do osoby tej samej płci. Ja znalazłam w przeczytanych dwa tygodnie temu Dendrytach Kalli Papadaki. Pozwólcie więc, że w kilku cytatach opowiem Wam historię dwóch mieszkanek amerykańskiego miasta Camden – panny Konstancji Mekki, córki włoskich imigrantów, i pani Hočevar, imigrantki ze Słowenii.

„Przyjaźń panny Mekki i pani Hočevar szybko stała się powodem plotek w małym mieście pewnie dlatego, że szczęścia zazdroszczą wszyscy, rozumni i nierozumni, z twarzy Konstancji Mekki całkowicie zniknęła dawna bladość i nie było ust, przez które nie przewinęłoby się pytanie «cóż to się stało?», i o ile młodsza siostra zadręczała się miłosnym ślepym zaułkiem oraz zbliżającym się ślubem, mającym za podstawę wielki upór i drobne interesy, o tyle starsza siostra jaśniała wzruszającą prostotą i otwartością spojrzenia”.

„Aż powiedział, mądrala, dwa słowa za dużo, że nie może zrozumieć, co dwie kobiety mogą ze sobą robić w łóżku, a konkretnie pani Hočevar i panna Mecca, i Nino Cavani, który świetnie rozumiał, co dwie kobiety mogą ze sobą robić w łóżku, a na dodatek był stosunkowo trzeźwy, nie tracąc czasu, znalazł sposób i okazję, by podyktować własne wymagania co do umowy tyczącej posagu i wyprawy, oraz postawić nienaruszalny warunek, że jeśli starsza córka nie wyleczy się z przeciwnych naturze skłonności, to małżeństwo z Anną Marią nie dojdzie do skutku, a zaręczyny zostaną zerwane, bo nie chce mieć demoralizującej zarazy w rodzinie, no i koniec końców, kto mu zagwarantuje, że krew jego synów i córek, które przyjdą na świat, nie będzie obciążona podobnym wstydem i piętnem”.

„Pani Hočevar i panna Mecca, chociaż mieszkały w tym samym mieście, nigdy więcej się nie spotkały (…) i chociaż pani Hočevar często miała w myślach i sercu pannę Meccę i zastanawiała się, gdzie też się ona podziewa, co robi i czy jest szczęśliwa, nie śmiała rozpytywać, bo całe sąsiedztwo zwróciło się przeciwko niej i ją napiętnowało (…) gdy tymczasem panna Konstancja Mecca, a właściwie już pani Totti, więdła i marniała w małżeństwie równym dolegliwemu wyrokowi, zawartym wskutek błyskawicznych swatów, i nie żywiła już żadnej nadziei, nie miała żadnych złudzeń (…) a w połowie sierpnia tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego roku zdiagnozowano u niej przerzutowego raka piersi i po wyczerpującej, niechlubnej walce do ostatniego tchnienia, w pierwszy poniedziałek października, zamknęła oczy na zawsze w przekonaniu, że dane jej było przeżyć miłość wielką jak w książkach (…) i było już późno, dobrze po północy, gdy pani Hočevar, przeglądając «Courier Post» z ubiegłego tygodnia, przeczytała nekrolog dwudziestoośmioletniej Konstancji Totti-Mecca, najukochańszej żony, siostry, córki, cioci… «i kochanki», chciała dodać, lecz żal i łzy zdławiły jej głos”.

Nie zgadzajmy się na to.

Cytaty: K. Papadaki, Dendryty, przeł. E. T. Szyler, wyd. Ezop/Wyszukane, Warszawa 2020.

***
Podoba Ci się to, co robię? Proszę, wesprzyj mnie na Patronite. Dziękuję!

Ciepło ciała vs. cyfrowy chłód – „Mapa Anny”, Marek Šindelka [recenzja w prasie]

$
0
0

W aktualnym, czerwcowym numerze „Nowych Książek” ukazała się moja recenzja Mapy Anny Marka Šindelki. Tekst w całości możecie przeczytać również tutaj. Nie ma sensu się powtarzać – odsyłam Was więc do linku, a tu nakreślę tylko najważniejszy wątek i kilka tropów, o których w „Nowych Książkach” nie wspomniałam. 

Temat numer jeden tego doskonałego zbioru opowiadań to CIAŁO, rozumiane na różne sposoby. Czymś w rodzaju ciała jest sam zbiór, którego bohaterów łączy niewidoczna z początku sieć powiązań, ich ścieżki nieustannie łączą się i krzyżują, jak w krwiobiegu. Jak linie na mapie. Ale ciało pojawia się też jako temat – Šindelka podobnie jak w Zostańcie z nami ogląda swoich bohaterów jak przez lupę, przygląda się ich fizjologii, rozkłada na części pierwsze nie tylko ich psychikę, ale i fizyczność. Ciała są dla bohaterów więzieniem, choć ze swoim ciepłem, smakiem i zapachem powinny być ratunkiem – przed chłodnym dystansem cyfrowego świata. 

Czy nie brzmi to zaskakująco aktualnie teraz, w pandemicznym świecie, w którym życie jeszcze bardziej przeniosło się do sieci? W opowiadaniu Hitler– tym szaleńczym monologu, w którym Šindelka zamyka praktycznie całą współczesność, i który zgodnie z metaforą żywego organizmu jest sercem tego zbioru – pada zdanie sugerujące, że miłość i cielesność to lekarstwo na opisane cyfrowe szaleństwo współczesnego świata: „A ty się trochę pocisz i to jest lepsze od tych wszystkich zabaw na zewnątrz. Ze wszystkich możliwych rzeczywistości wybieram twoją” (s. 60). 


Gorączkowa, chaotyczna i bardzo cielesna bywa też narracja w opowiadaniach Šindelki. I teraz trop, który bardzo lubię. Hitler w swojej narracyjnej wariackości przypomina mi to najbardziej brawurowe opowiadanie Bohumila Hrabala – Vademecum bawidulskiego praktykanta. I tu, i tu pozorny chaos monologu sprowadza się do pięknej końcówki, w której wszystko się wycisza. U Šindelki to: „Dobranoc, Anno. Jutro pewnie gdzieś dojedziemy”. U Hrabala: „A jednak jesteśmy wspaniali i jesteśmy tu. To wszystko”.

Mapa Anny to nie tylko diagnoza, to też przestroga. Bo nie bez powodu pojawia się ten Hitler w tytule, a z boku stoi demoniczny komentator, upiorny Komik, trochę jak Joker Todda Phillipsa. Ale o tym wszystkim przeczytacie już w podlinkowanym tekście. Od siebie dodam tylko: czytajcie Šindelkę. Mało który czeski pisarz ma tyle do powiedzenia i robi to w sposób tak piękny jak on.  

***
M. Šindelka, Mapa Anny, przeł. A. Wanik, wyd. Afera, Wrocław 2020.

30 lat „wolności”. „Prawda i miłość. Czeskie sztuki współczesne” [recenzja]

$
0
0
Niedługo po 30. rocznicy upadku komunizmu wydawnictwo ADiT przynosi do naszych rąk czeską książkę, która minione 30 lat podsumowuje. Gorzki jest jej tytuł – bo czytając zebrane tu dramaty dochodzi się do wniosku, że po głoszonych przez Václava Havla ideach prawdy i miłości nie zostało nam już nic.

Nie bez powodu właśnie dramat. W listopadzie 1989 roku teatry wraz ze studentami stanęły na czele rewolucji – gdy dzień po brutalnym pobiciu tłumów na Alei Narodowej studenci zaczęli przygotowywać strajk, teatry natychmiast dołączyły, przemieniając się w miejsca spotkań, dyskusji i swobodnej wymiany poglądów.

Do przełomowego roku 1989 powraca się w tym zbiorze raz po raz, a nad wszystkim unosi się duch Havla. Z pewnym smutkiem, bo zebrane tu dramaty są w zasadzie opowieścią odejścia od jego wartości. Odejścia, które jednak sam Havel niejako przewidział, dostrzegając dużo wcześniej gorzką prawdę, że nigdzie na świecie na pierwszym miejscu nie stoi człowiek. Kiedy Wschód wielbił ideologię, Zachód wielbił pieniądze. Ludzkie życie zawsze było na drugim, trzecim czy dziesiątym miejscu.

Historię tworzą firmy

I tak – w pierwszych dwóch utworach otrzymujemy portrety cynicznych jednostek będących wytworem szalejącego kapitalizmu lat 90. Szczególnie znamienne wydaje się, że obydwie są kobietami, przedstawicielkami płci od zawsze przecież kojarzonej z uczuciowością.

Petr Kolečko.
Fot. Maximilian Bühn / Wikipedia
Karierowiczki z Poker face Petra Kolečki i Job interviews Petra Zelenki w pogoni za pieniędzmi straciły resztki uczuć, zdrowy rozsądek i – w przypadku Niny z dramatu Zelenki – zdrowie psychiczne. Dawniej idealistki, postanowiły przystosować się do warunków dyktowanych przez „nowy świat”, a tym samym wyzbyły się czułości, ciepła i uczuć. „Oszczędzasz czas. Rozmawiasz tylko z ludźmi, którzy mogą ci pomóc w karierze. Pozostałych ignorujesz. Cyniczne? Tak zachowują się wszyscy ważni ludzie” – instruuje Nina swoją podwładną.

W tym świecie wszystko jest towarem, wszystko jest produktem medialnym. Jak choćby rak i dramatyczna historia wyjścia z niego. Nie liczy się już osobisty dramat, liczy się potencjał marketingowy. Na podobnej zasadzie pieniądz rządzi również branżą naukową i powiązaną branżą farmaceutyczną, jak przekonują dramaty Naciśnij kosmos, by przejść dalej René Levínskiego i Czar molekuły Petra Zelenki. „To świat, gdzie historii nie tworzą poszczególne państwa, ani ich rządy, czy decyzje prezydentów czy ministrów. Historię naszych czasów tworzą firmy” – czytamy w tym drugim.

Nawet dzisiejsi aktywiści, z ustami pełnymi pięknych haseł – jak Wiktor z Poker face– za wielkimi słowami ukrywają chęć ugrania czegoś dla siebie. Cyniczna Jana demaskuje go: „Możesz gadać o partii, o tym jak walczysz w imię swojej generacji, ale w rzeczywistości chcesz jeździć w dobrych autach, pieprzyć się z cycatymi dziewczynami i jeść surowe konie. I tak to jest”.

Czeska spowiedź

Z kolei Ostatnia gąska autora ukrywającego się pod pseudonimem S. d. Ch. to mroczna metafora manipulacji, jakim wpływowi politycy poddają ludzi ze wszystkich społecznych sfer. Rewolucje się zmieniają, ale mechanizmy zawsze są te same. Nie bez powodu podtytuł tego utworu żeni dwa wydarzenia na pozór zmierzające z dwóch przeciwnych politycznych biegunów: Dramat gastropolityczny napisany ku czci 25. rocznicy aksamitnej rewolucji oraz 66. rocznicy przewrotu lutowego.

David Zábranský.
Fot. Joyjoyce_david / Wikipedia
Jak zwraca jednak uwagę ojciec Niny w Job interviews, to, gdzie znaleźliśmy się dziś, to nie tylko wina polityków. To wina nas wszystkich. Potwierdza to kolejny utwór ze zbioru, Aktor i stolarz Majer mówi o stanie swojej ojczyzny Davida Zábranskiego, który jest małą społeczno-polityczną analizą ostatnich 30 lat w Czechach podaną w łatwo przyswajalnej formie ironicznego monologu. Tytułowy Majer to typowy przedstawiciel „elity”, artystów, ludzi wykształconych, stawiany w opozycji do prostego ludu, który „rozumie więcej” i ubóstwia Miloša Zemana. Ostatecznie po głowie dostaje się i jednym, i drugim. „Ojczyzna nie tworzy się wskutek tego, że ten i ów dystansuje się od Zemana (…). Ojczyznę tworzy się w ten sposób, że ci, którzy mają talent, przyłożą rękę do dzieła i zastanowią się nad ojczyzną, całą ojczyzną, czyli ojczyzną włącznie z Zemanem” – czytamy u Zábranskiego.

Prawda i miłość skłania jednak do refleksji nie tylko nad wydarzeniami ostatnich 30 lat, ale również mentalnością Czechów – narodu żyjącego w przekonaniu, że jest zbyt mały, by bawić się w bohaterstwo. „Małe narody muszą przecież walczyć w inny sposób niż wielkie” – parafrazuje myślenie wielu bohaterów zebranych tu dramatów Elżbieta Zimna w doskonałym wstępie poprzedzającym książkę.

„Te teksty są głęboko przemyślanym i bolesnym komentarzem stanu psychicznego czeskiego społeczeństwa, naznaczonego najpierw dwuznaczną moralnie postawą w czasie wojny, później latami życia w systemie totalitarnym, a następnie niosącego swoje urazy, lęki i wyparte winy przez czas wolności” – czytamy również w tym wstępie. I do tych bardziej odległych czasów sięga dramat Wysłuchanie Tomáša Vůjtka. Jest niby „spowiedzią” niemieckich zbrodniarzy wojennych, ale przy okazji piętnuje też postawy Czechów. „Myśmy tylko potakiwali” – mówi w dramacie Vůjtka jeden z nich.

Jane Austen nie pisze na zlecenie

Ostatnie dwa utwory autorstwa Davida Drábka i Lenki Lagronovej nie są już osadzone w czeskich realiach i czerpią z kultury brytyjskiej (centralne ich postaci to Sherlock Holmes i Jane Austen). Dotykają one pozycji kobiet i tworzą w ten sposób swego rodzaju klamrę z pierwszymi dwoma dramatami, w których pierwsze skrzypce grały silne, dominujące, bezwzględne karierowiczki.

Szczególnie urzekł mnie utwór ostatni – Ogród Jane Austen Lenki Lagronovej. Obok głównego tematu – kobiecej wolności i definiowania kobiet na podstawie tego, czy i komu są poślubione – dotyka on również kwestii opisanych wyżej, tj. podporządkowania swojego życia kwestiom finansowym i rezygnowania na ich rzecz z autentyczności. Jane Austen z dramatu Lagronovej nie potrafiła tego zrobić. „Nie, muszę zostać przy swoim stylu i dalej pisać bliskim sobie sposobem, choćbym nigdy już nie odniosła sukcesu, ponieważ jestem przekonana, że poniosłabym sromotną porażkę, pisząc w jakimkolwiek innym stylu” – mówi, odmawiając pisania na zlecenie. To silna bohaterka, która ani w tej kwestii, ani w kwestii zamążpójścia nie ulega wywieranej na nią presji. Mimo codziennych trudów życia w jednym z domu ze zrzędliwą matką i siostrą, Jane krzyczy na koniec: „Wino! Będziemy pić wino, pisać i… i nie będziemy niczego żałować, Cass! (…) Z wszystkiego wyciśniemy wino! Wszystko rozdrobnimy, wyciśniemy, aż zostanie tylko słodki sok do tańca!”. Tylko… triumfalnie czy rozpaczliwie?

Z wielką przyjemnością przeczytałam ten zbiór, w wyrazisty sposób opisujący dzisiejsze problemy czeskiego społeczeństwa. I cieszę się, że doczekaliśmy się takiej książki w Polsce, ponieważ dramaty czeskich autorów brzmią aktualnie i prawdziwie także i u nas. W kraju, w którym o ludzkim życiu jako wartości – na przekór szumnym hasłom – coraz częściej się zapomina, a havlowskiej prawdy i miłości jest tak mało, coraz mniej.

***
P. Kolečko, P. Zelenka, S. d. Ch., R. Levínský, T. Vůjtek, D. Zábranský, D. Drábek, L. Lagronová, Prawda i miłość. Czeskie sztuki współczesne, przeł. G. Gańczarczyk, T. Grabiński, K. Krauze, wyd. ADiT, Warszawa 2020.

***
Podoba Ci się to, co robię? Proszę, wesprzyj mnie na Patronite. Dziękuję!

Portugalska iluzja – „Średni współczynnik szczęścia”, David Machado [recenzja patronacka]

$
0
0
Prosto z kraju saudade przybyła do nas właśnie wyróżniona Literacką Nagrodą Unii Europejskiej powieść o człowieku, który mimo że jego życie legło w gruzach, kurczowo trzyma się swojej iluzji szczęścia. David Machado kreśli przygnębiający obraz współczesnej Portugalii i prezentuje różne ludzkie postawy wobec gospodarczego kryzysu.

Średni współczynnik szczęścia to powieść będąca zarazem monologiem głównego bohatera, Daniela, do jego przyjaciela Almodôvara, który trafił do więzienia po dokonanym napadzie na stację benzynową. To monolog wściekły – Daniel wyzywa Almodôvara od kutasów i zarzuca mu, że się poddał i wszystkich zawiódł. Swoją żonę Clarę, która pracuje ponad siły, by utrzymać rodzinę, syna Vasco, który zszedł na złą drogę, ich wspólnego przyjaciela Xaviera, który od wielu lat boi się wychodzić z domu. A równocześnie Daniel opowiada historię własnego upadku.

Koniec lizbońskiej sielanki

Miał dobrze płatną pracę w branży turystycznej, piękne mieszkanie, szczęśliwą rodzinę. A potem przyszedł kryzys. Kiedy poznajemy Daniela, jest już pozbawionym sukcesów sprzedawcą odkurzaczy, a jego żona w poszukiwaniu lepszego życia zdążyła zabrać dzieci i przenieść się do rodziców w hiszpańskiej Vianie. Związek trwa na odległość, ponieważ bohater wciąż ma nadzieję, że uda mu się odbudować dawne życie w Lizbonie i sprowadzić rodzinę z powrotem.

Przypomina mi w tym jednego z bohaterów Korekt Franzena, Gary’ego – i tę groteskową scenę, w której Gary ukrywa przed wszystkimi skaleczoną rękę i opatruje ją, owijając foliową torebką po chlebie. Daniel wpada w coraz większe kłopoty, zostaje bezdomny, spędza większość dnia w poobijanym aucie i sypia pod biurkiem w opuszczonym biurze, a mimo to nie przyznaje się żonie, jak wygląda jego sytuacja i w imię źle pojętej wytrwałości upiera się, by pozostać w Portugalii.

Bez pozwolenia na rezygnację

Co ciekawe, każda nowa katastrofa w życiu Daniela następuje po tym, jak usiłuje on komuś pomóc. Gdy wraz z Xavierem ratuje swojego dawnego nauczyciela Avilę, dręczonego przez dzieciaki w podziemnym parkingu, traci pracę. Gdy podjeżdża, by porozmawiać z Vasco, synem Almodôvara – młode łobuzy podrzucają mu na tylne siedzenie samochodu płonącą gałąź, niszcząc jego jedyne miejsce do spania. Jest człowiekiem z silnym poczuciem odpowiedzialności, dlatego zawsze ostatecznie pomaga tym w potrzebie, ale robi to ze złością, niechętnie, pędząc za swoją dawną wizją idealnego życia, które jest już nie do odzyskania.

Nikomu – łącznie ze sobą – nie daje pozwolenia na rezygnację. „Kiedy rezygnacja stała się akceptowalna?” – pyta wściekle. Uważa, że wszystko byłoby w porządku, gdyby ludzie wzięli się w garść i ma do nich żal, że zaprzepaszczają wszelkie próby pomocy im. Nie próbuje ich wysłuchać, nie próbuje ich zrozumieć. Odsuwa ich od siebie, nie dopuszczając myśli, że to właśnie oni są najważniejsi – jego uciążliwy przyjaciel Xavier, żona i dzieci, od których jest daleko tylko przez własny upór.

Teoria szczęścia

W skali od 1 do 10, jak bardzo jesteś zadowolony ze swojego życia? – pyta go pewnego razu Xavier. 8,0 – odpowiada Daniel, mimo że jest już bezrobotny, jego rodzina jest daleko, a oszczędności nieubłaganie topnieją. Ta odpowiedź, a także sposób, w jaki bohater jej udziela – na szybko, niedbale, bez zastanowienia – są w pewien sposób znamienne. Bo już jego dziewięcioletni syn Mateus, mimo że większość swojego czasu spędza oglądając głupie filmiki w internecie, zapytany o swój współczynnik szczęścia zastanawia się kilka dni. A później odpowiada: 6,8. I zaczyna czytać o buddyzmie, szukając sposobu, by być bardziej szczęśliwym. Chłopiec okazuje się bardziej refleksyjny, niż jego na pozór dojrzały ojciec.

Według teorii Xaviera niezawodny sposób na osiągnięcie szczęścia to przeniesienie się do kraju, w którym średni współczynnik szczęścia wynosi dokładnie tyle, ile nasz własny współczynnik. Żyjąc bowiem w takim społeczeństwie człowiek czuje się wśród swoich, a tym samym jego współczynnik szczęścia rośnie i wkrótce może przeprowadzić się do kolejnego kraju w tabeli, powtarzając aż do najszczęśliwszego. Może więc istotne jest to, że prawdę o szczęściu Daniel poznaje w czasie podróży do Szwajcarii – kraju o średnim współczynniku szczęścia równym właśnie 8,0.

Smutna Portugalia

Powieściowa Portugalia Davida Machado jest szara i smutna. To świat, w którym założona przez trójkę przyjaciół strona łącząca osoby potrzebujące pomocy świeci pustką, ale za to filmik pod tytułem Obszczany pedał, na którym grupa dzieciaków sika na bezdomnego, w ciągu kilku dni zdobywa cztery tysiące wyświetleń. Świat, w którym dzieci stają się bezczelne, bo ich rodzice harują za małe pieniądze i są zbyt zmęczeni, by wejść w rolę autorytetów. Świat, w którym człowiek wrażliwy boi się wyjść na ulicę.

Ale przecież końcówka powieści – szalona podróż do Genewy, by pomóc pewnej staruszce, która pragnie tylko po raz ostatni zobaczyć się z bratem – pozostawia nam nadzieję. A historia opowiedziana w Średnim współczynniku szczęścia jest co prawda osadzona w portugalskich realiach, ale mimo to bardzo uniwersalna. Bo przecież szczęście dotyczy każdego z nas. Jaki jest Twój współczynnik szczęścia?

***
D. Machado, Średni współczynnik szczęścia, przeł. W. Charchalis, wyd. Wyszukane, Warszawa 2020.
Zdjęcia z Lizbony są mojego autorstwa.
***
Podoba Ci się to, co robię? Proszę, wesprzyj mnie na Patronite. Dziękuję!

Mały książę z żółtą gwiazdą – „Transport poza wieczność”, František Tichý [recenzja w prasie]

$
0
0

W podwójnym, lipcowo-sierpniowym numerze „Nowych Książek” znajdziecie kolejny mój tekst o czeskiej książce. Tym razem tą książką jest Transport poza wieczność Františka Tichego. Poniżej dorzucam kilka słów o tym, dlaczego powinniście poznać tę opowieść, w której literacka fikcja bardzo ciasno splata się z przerażającą rzeczywistością getta w Terezínie.

Czy wiecie, kim był Petr Ginz? Ja przed lekturą tej książki nie wiedziałam. Petr Ginz był niezwykle utalentowanym żydowskim chłopcem, który nawet po tym, jak w czasie wojny trafił do getta w Terezínie, nie przestał pielęgnować swoich talentów literackich, plastycznych i organizacyjnych. Założył czasopismo „Vedem”, które współtworzyli wraz z nim koledzy z getta, i które nadawało sens ich codzienności w Theresienstadt. Przywracało godność tam, gdzie godność tak bardzo usiłowano im odebrać. Petr Ginz nie przeżył holokaustu, przetrwały za to jego dzienniki, które dzięki staraniom jego siostry doczekały się również angielskiego przekładu. Ginza porównywano do Anne Frank.

Petr Ginz, postać autentyczna, jest jednym z bohaterów Transportu poza wieczność. Podobnie jak kilku innych chłopców, którzy przebywali wraz z nim w getcie. Opowiadając ich historię, autor korzystał z zachowanych relacji oraz rozmów z ocalałymi i ich rodzinami. Opisuje ją z perspektywy fikcyjnego bohatera, Honzy, wszystko zaś zaczyna się jeszcze na długo przed ich zesłaniem do getta. Honza widzi, jak jego żydowscy koledzy są stopniowo wykluczani i napiętnowani, jak ludzie odnoszą się do nich z coraz większą pogardą, i nie potrafi tego zrozumieć.

Niezwykła w tym wszystkim jest jednak nie tylko sama historia – chłopca, którego ponadprzeciętne talenty umarły wraz z nim w komorze gazowej w Auschwitz. Niezwykłe jest też to, że nie umarła jego historia. Para astronomów Jana Tichá i Miloš Tichý od nazwiska Petra Ginza nazwali odkrytą przez siebie asteroidę. Ilan Ramon, pierwszy kosmonauta z Izraela – oraz syn dwójki ludzi ocalałych z Auschwitz – zabrał ze sobą w kosmos najbardziej znany rysunek Ginza, Krajobraz księżycowy. Znamienne w tym kontekście wydaje się to, że Ramon też nie przeżył swojej misji – prom kosmiczny Columbia, którym leciał, spłonął przy lądowaniu.

Wreszcie – wspomnień trzeba o działaniach samego Františka Tichego, który – jako nauczyciel i dyrektor szkoły – od lat kultywuje wśród swych uczniów pamięć o Ginzu i jego przyjaciołach. To z jego inicjatywy wszystkie zachowane numery czasopisma „Vedem” są dziś dostępne w internecie w formie cyfrowej. Książę z żółtą gwiazdą– brzmi tytuł innej książki Tichego, poświęconej Ginzowi. To, że pisarz skutecznie zaraził swoich podopiecznych fascynacją życiem i dziełem tego niezwykłego chłopca daje nadzieję, że coś tak potwornego jak holokaust jednak już się nie powtórzy.

Kiedy czyta się Transport poza wieczność, prześladuje nas jednak przede wszystkim jedna myśl. Że ci chłopcy niczym nie różnią się od innych, którzy mieli szczęście urodzić się w mniej okrutnych, głupich czasach. By to podkreślić, Tichý wzorował fikcyjne postaci w swojej książce na własnych uczniach. Transport poza wieczność to tacy Chłopcy z Placu Broni– tylko z gettem w tle. Dlatego swoją recenzję zatytułowałam Chłopcy z Terezína.

Zachęcam Was bardzo do lektury – „Nowych Książek” i recenzji, ale przede wszystkim samej książki. A jeśli macie dorastające dzieci, koniecznie podsuńcie ją też im.

***
F. Tichý, Transport poza wieczność, przeł. A. Wanik, wyd. EMG, Kraków 2019.

„Boga znam osobiście”. Rozmowa z Petrem Stančíkiem [wywiad]

$
0
0
„W stosunku do swoich bohaterów jestem strasznym sadystą. Ale i mam do nich szacunek. Dlatego żadnemu z nich nie kazałem upaść tak nisko, by zatruwał swój czas paplaniem przez komórkę albo plątaniem się w sieciach społecznościowych” – mówi Petr Stančík.

Ten materiał mógł powstać dzięki Waszemu wsparciu na Patronite. Dziękuję!
Cztery lata temu dostaliśmy do rąk jego pierwszą książkę przetłumaczoną na język polski – rewelacyjny „mistyczny porno-gastro thriller”, Młyn do mumii. Teraz Petr Stančík powraca z powieścią Bezrożec, w której znów zabiera nas w szaloną podróż po Pradze śladem tajnych stowarzyszeń, teorii spiskowych i przedziwnych wynalazków. Po Pradze współczesnej, choć pozbawionej internetu i telefonów komórkowych.

Z tej okazji rozmawiamy o tym, ile mistyfikacji tak naprawdę jest w jego książkach, dlaczego tak bardzo nie znosi nowych technologii i… jaki ma stosunek do Boga. A ja przekonuję się po raz kolejny, że mam do czynienia z jednym z najciekawszych rozmówców czeskiego świata literackiego.


Pana twórczość to dla mnie fascynująca mieszanka ciekawych faktów, mistyfikacji i fantazji, więc na początek muszę spytać: czy to prawda, że większość cytatów na początku rozdziałów w Bezrożcu jest zmyślona?

Moja reputacja niepoprawnego mistyfikatora jest trochę przesadzona. Tak naprawdę po prostu potrafię znaleźć w historii, podobnie jak w literaturze, rzeczy tak dziwne, że większość ludzi nie traktuje ich poważnie.

Ze wszystkich cytatów otwierających rozdziały w Bezrożcu wymyśliłem tylko jeden – ten na początku rozdziału 14: „Wiry wodne prezentują o wiele wyraźniejsze znamiona inteligencji niźli przeważająca większość mieszkańców Filadelfii” (Edgar Allan Poe – W głąb Maelstromu). Wszystkie pozostałe są prawdziwe. Mistyfikacją jest za to oczywiście sekretny dziennik Johanna Wolfganga Goethego, a także jego wiersz Pramiłość. Z tego wiersza zresztą jestem bardzo dumny.

Jest pan ciekaw, czy czytelnicy i krytycy wyłapią mistyfikacje? Czyta pan w ogóle recenzje swoich książek?

Tak, interesuje mnie, jak ludzie odbierają moje książki. W Czechach recenzje moich książek są z reguły bardzo pozytywne, ale drażni mnie, że większość recenzentów ślizga się tylko po powierzchni i nie stara się wejść głębiej. Chwalą trzymającą w napięciu historię, sceny z erotyką i gastronomią w roli głównej, moje poczucie humoru, ale nikt na przykład nie zauważył, że w Bezrożcu jako pierwszy od 2500 lat obaliłem paradoks filozofa ze starożytnej Grecji, Zenona z Elei, znany jako „Achilles i żółw”.

Być może tego fragmentu nie zrozumieli. Wygląda na to, że ma pan wobec swoich czytelników pewne oczekiwania?

Może „oczekiwania” to za dużo powiedziane. Po prostu życzyłbym sobie, gdyby moi czytelnicy włożyli w lekturę trochę wysiłku. Wierzę, że czytelnik jest współautorem książki. Pisarz stworzył tekst, ale na tym nie koniec: czytelnik przy użyciu własnej wyobraźni musi go przeżyć, przepracować i w ten sposób dokończyć. Niestety większość wydawanych dziś książek jest napisana tak, by dało się łatwo pochłaniać kolejne linijki tekstu i bez potrzeby myślenia. Mimo to wierzę, że antyczna sztuka czytania jeszcze nie zanikła i że ludzie kiedyś do niej wrócą, bo przynosi niezliczone rozkosze.

Miejmy nadzieję! Wróćmy do fantazji i mistyfikacji. Co z tymi wszystkimi fantastycznymi wynalazkami opisanymi w Bezrożcu i Młynie do mumii? To wytwory wyobraźni czy inspiruje się pan czymś gdzieś przeczytanym?

Zwykle sam je wymyślam – mówię, że „wynalazłem coś” do swojej książki. Tak powstał choćby tytuł Młynu do mumii: odkryłem, że w XIX wieku masowo sprowadzano do Europy egipskie mumie i wykorzystywano je jako nawóz. Wydało mi się to świetną metaforą tego, w jak straszny, a zarazem przemyślany sposób rewolucja przemysłowa zniszczyła tradycyjną kulturę. Potem zacząłem się nad tym zastanawiać od strony praktycznej i doszedłem do wniosku, że nie mogli po prostu rozrzucać zabalsamowanych zwłok po polu, bo składniki odżywcze nie przenikałyby do gleby. I tak wynalazłem młyn do mumii, który dał tytuł mojej książce.

A gloglobus? Znakomity pomysł! Jak powstał? Jest to może jakaś pana niespełniona fantazja?

Dokładnie tak. Już dawno temu przyszło mi do głowy, że lokalny alkohol oddaje ducha miejsca i regionu dużo lepiej niż choćby przewodniki turystyczne. Na przykład w Polsce – żubrówka. Wystarczy kieliszek i już widzę żubry w Puszczy Białowieskiej, jak pasą się wśród turówki wonnej. Albo wódka Wyborowa. Dwa-trzy łyki i jestem w Poznaniu. Dlatego pomyślałem, że o wiele ciekawiej niż fizycznie podróżować po świecie byłoby przemierzać krainę alkoholu. Kto wie – może to właśnie alkohole są platońskimi ideami, a nasz świat – tylko cieniem na ścianie jaskini.


Oprócz Bezrożca i Młyna do mumii czytałam też pana opowiadanie ze zbioru Praga Noir. We wszystkich tych utworach uwagę zwracają przede wszystkim nietypowe, makabryczne sposoby zadawania śmierci i tortur. Skąd to zamiłowanie do dziwacznego uśmiercania swoich postaci?

Muszę przyznać, że w stosunku do swoich bohaterów jestem strasznym sadystą. Męczę ich na wszelkie możliwe sposoby, zasłużonej emerytury nie dożywa prawie nikt. Nawet mnie samemu jest ich żal, czasem ich udręka wyciska mi wręcz łzy z oczu, ale i tak dalej ich męczę. Gdybym był bohaterem literackim, na pewno nie chciałbym się znaleźć w książce takiego dręczyciela jak ja. W rzeczywistości za to jestem całkiem inny. Głaskam zwierzątka, zimą sypię ziarno ptakom, a jeśli znajdę w domu pająka, zgarniam go przy pomocy gazety i wynoszę przed dom.

Inna rzecz, która łączy wymienione przeze mnie utwory to intryga kryminalna, ale nie są to też klasyczne kryminały. Pod tym względem przypominają mi dzieła Umberta Eco czy Michala Ajvaza. Ciekawi mnie jednak, czy jako czytelnik lubi pan też kryminały?

Dla mnie klasyczne kryminały to na przykład Poe – Morderstwo przy Rue Morgue, Dürrenmatt – Sędzia i jego kat, Dickens – Tajemnica Edwina Drooda, Dostojewski – Zbrodnia i kara, Borges – Śmierć i kompas czy Dick – Do Androids Dream of Electric Sheep? Kryminały to fundament literatury. Rozumiem je tu jako archetypiczne historie o zbrodni i poszukiwaniu zbrodniarza, jak choćby opowieść o królu Edypie. Ale oczywiście są kryminały dobre i gorsze. Te z najniższej półki podobno doskonale sprawdzają się w pociągu, ale zawsze przy nich usypiam.

Przejdźmy do poważniejszych tematów. Mam wrażenie, że Bezrożec to trochę książka-manifest. W pana wersji współczesności nie ma miejsca na internet i telefony komórkowe. Czy to wyraz tęsknoty za czasami, kiedy jeszcze tych technologii nie było?

Tęsknota – tak, ale przede wszystkim wstręt. Internet i komórki nieprawdopodobnie zniewoliły człowieka, dając w zamian jedynie odrobinę wygody i rozrywki. Jak Ezaw, który sprzedał swoje pierworództwo za miskę soczewicy. Może i męczę swoich bohaterów, ale też mam do nich szacunek. Dlatego żadnemu z nich nie kazałem upaść tak nisko, by zatruwał swój czas paplaniem przez komórkę albo plątaniem się w sieciach społecznościowych.

To znaczy, że te technologie przestały działać tak, jak powinny?

Nie, działają dokładnie tak, jak działać miały. Sam zresztą codziennie używam internetu i telefonu komórkowego. Jako źródła informacji i do komunikacji – tam, gdzie nie mogę być osobiście.

Niebezpieczne są dlatego, że robią coś więcej. Po pierwsze – wszędzie nas śledzą, a informacje o nas wysyłają tym, którzy je kontrolują. To pierwsi w historii donosiciele, których ludzie dobrowolnie kupują, a do tego jeszcze chwalą się, kto ma droższego. Po drugie – niszczą więzi między ludźmi. Po trzecie – rytualizują rzeczy błahe: talerz zupy, obfotografowany i wirtualnie zawieszony w sieciach społecznościowych, staje się wydarzeniem. Selfie z czymkolwiek w tle robi z człowieka w kontekst. Nie trzeba już talentu, wysiłku ani żadnych wyjątkowych umiejętności, by nagrać samego siebie – wystarczy wcisnąć przycisk.

To chyba trochę paradoks, że mamy coraz więcej narzędzi, które służą naszej komunikacji, a w rzeczywistości niszczą więzi i sprawiają, że mamy z komunikacją jeszcze większy problem.

Rozmowa dwójki ludzi to nie jest tylko dźwięk i obraz – czyli to, do czego sprowadza ją komunikacja elektroniczna. Ważna jest też cicha mowa zapachów i cielesna chemia, dotyk, poczucie bliskości. Tego internet czy telefon komórkowy nie są nam w stanie dać. E-mail też jest ułomną wersją zwykłego listu, bo brakuje ręcznego pisma.

Najgorsze w komunikacji elektronicznej jest jednak to, że jest tak prosta. Wysiłek uszlachetnia i dzieło, i jego twórcę. Każdy zdaje sobie sprawę, że to, co powstało bez nakładu pracy, nie ma żadnej wartości. „Lekkie są tylko gówna”, jak pisał poeta Vladimír Holan.

W wywiadach mówi pan, że nie umiemy się już cieszyć drobnostkami. Chyba tego dotyczą też ostatnie strony Bezrożca. Dlaczego utraciliśmy tę zdolność? Czy to również ma związek z nowymi technologiami?

Każda rzecz w naszym życiu powinna mieć swoją duszę, drogę, historię. Można to osiągnąć tylko pracą – cielesną lub duchową. W konsumokracji wszystko jest zbyt łatwe, zbyt gotowe do użytku. A przecież rozkosz z kochania się to nie tylko sam orgazm, ale i wspólna droga na szczyt. Dobrego posiłku nie da się przyrządzić z mrożonki w mikrofalówce. Ktoś, kto się na tym zna, musi go przygotować ze świeżych produktów.

W dzieciństwie całymi latami bawiłem się figurkami do gry w Chińczyka. Mają proste, obrotowe kształty, dlatego raz były żołnierzami, kiedy indziej – kosmitami albo poszukiwaczami skarbów. Musiałem używać wyobraźni i była z tego masa frajdy. Dziś dziecko dostaje grę dopracowaną w najmniejszych szczegółach i po godzinie zaczyna mu się nudzić.


A temat ochrony przyrody i środowiska? Czy jest dla pana ważny? W Bezrożcu pojawia się motyw zabijania zwierząt dla zysku.

Nie przeszkadza mi, gdy człowiek poluje na zwierzę, żeby mieć co jeść. Przeszkadza mi, gdy afrykański kłusownik zabija nosorożce tylko po to, żeby jego „róg” sprzedać bogatym azjatyckim impotentom. Bardzo denerwują mnie też ludzie, których głupota i chciwość prowadzi nas ku zagładzie gatunku homo sapiens. Jak można na przykład wyrzucać odpady do morza? Takich typów skazywałbym na śmierć za zbiorowe morderstwo, bo w gruncie rzeczy takimi mordercami są.

Ale nie boję się o naszą planetę. Ludzie mogą skazić morze lub doprowadzić do wymarcia gatunku, ale nigdy nie zniszczą nadistoty zwanej Gaia, która spaja w sobie wszystkie żywe organizmy na ziemi. Ona nas przeżyje – jeśli ludzie wymrą, to będzie dla niej jak pozbycie się wszy z włosów.

Mówi pan o filozofii, o nadistocie Gai, a jaką rolę w tym wszystkim odgrywa Bóg? Z tego co wiem, otwarcie deklaruje pan, że jest katolikiem. Wierzy pan w Boga?

Nie wierzę. Znam go osobiście. Deklaruję przynależność do Kościoła katolickiego, bo jest mi najbliższy pod względem teologicznym i kulturowym. Ale nie ten dzisiejszy – słaba, rozchwiana instytucja, której duszpasterze nie patrzą w tym samym kierunku co wierni, tylko odstawiają im na ołtarzu teatrzyk kukiełkowy. Ja należę do Kościoła gotyckich katedr i wypraw krzyżowych do Ziemi Świętej. A Bóg jakiego znam nie jest automatem do spełniania życzeń, do którego zamiast monet wrzuca się modlitwy. Powiedział nam jasno, co mamy robić a czego nie, i dał nam wolną wolę, byśmy sobie wybrali, dokąd pójdziemy po śmierci.

Zrobiło się bardzo poważnie, więc zakończę lżejszym akcentem. Pisze pan również książki dla dzieci. Czy w jakimś sensie sprawia to większą frajdę niż pisanie dla dorosłych?

I jedno, i drugie to dla mnie duża frajda. Jedyna różnica polega na tym, że w książkach dla dzieci używam krótszych zdań, wybieram szczęśliwe zakończenia, erotykę ograniczam do trzymania się za ręce i pocałunków bez języczka. Podstawą dobrej książki jest mocna historia – tego potrzebują i mali, i duzi czytelnicy. I ważne, by nie pisać dziecinnym językiem. Dzieci tego wręcz nie znoszą.


***
Utwory Petra Stančíka, które ukazały się do tej pory w polskim przekładzie:
Młyn do mumii, przeł. Mirosław Śmigielski, wyd. Stara Szkoła, Wołów 2016.
Gabinet siedmiu przebitych książek [w:] Praga Noir, przeł. Dorota Dobrew, wyd. Claroscuro, Warszawa 2019.
Bezrożec, przeł. Elżbieta Zimna, wyd. Dowody na istnienie, Warszawa 2020.

Ilustracje:
[1] Petr Stančík. Fot. David Konečný / Wikimedia Commons,
[2] Petr Stančík. Fot. Sacer / Wikimedia Commons,
[3] okładka polskiego wydania książki / Dowody na istnienie,
[4] zdjęcie własne.

Czuły barbarzyńca. Na 100. urodziny Charlesa Bukowskiego

$
0
0

Kultowy, uwielbiany, a zarazem najbardziej niezrozumiany pisarz świata. Taki właśnie jest Charles Bukowski. Jego biograf Howard Sounes opisuje scenę, która doskonale to pokazuje – kiedy podczas spotkania autorskiego w Stanach Bukowski czyta wiersz dla pucybuta, jeden ze swoich najpiękniejszych i najsubtelniejszych utworów, tłum wrzeszczy „banał!” i domaga się mięsa: chlania, pieprzenia, kurw. Czy nie dzieje się tak do dziś?

Mija dziś dokładnie 100 lat, od kiedy w niemieckim Andernach na świat przyszedł Heinrich Karl Bukowski. Kim był człowiek, który do historii literatury przeszedł jako Charles Bukowski? Wiele na ten temat mówi sama jego twórczość, w której był tak szczery, jak mało który pisarz. Puste plamy uzupełnić pomaga jego biografia pióra Howarda Sounesa.

Odrzucony

Przede wszystkim – człowiek skrzywdzony. Najpierw przez rodziców. Nienawidził ojca, który go bił, nie szanował matki, która nigdy nie stanęła w jego obronie. Nie znosił ich mieszczańskiego, fałszywego, podmiejskiego stylu życia. Niechęć była zresztą najwyraźniej odwzajemniona: „Wstydzili się go. Budził w nich obrzydzenie. To było okropne, co mu zrobili i prawdopodobnie przez to stał się tym, kim był” – mówi jego kuzynka Katherine Wood. Nad wyraz poważny, do tego oszpecony przez wyjątkowo ciężki przypadek trądziku, źle czuł się również wśród rówieśników. Już jako dziecko odkrył, jak bardzo ludzie potrafią być dla siebie okrutni.

Po rzuceniu szkoły i wyprowadzce od rodziców przez kilka lat włóczył się po różnych miastach Ameryki, pomieszkując w brudnych, wynajmowanych pokojach, pijąc, głodując i na poważnie myśląc o samobójstwie. To wtedy, w jednej z obskurnych spelunek, poznał Jane Cooney Baker, swoją pierwszą wielką miłość. I choć to najwyraźniej istnienie Jane jakoś utrzymało go przy życiu i nawet wiele lat po jej śmierci wspominał ją z czułością, Jane również go skrzywdziła – mimo że zdawała sobie sprawę z jego przywiązania, obsesyjnie go zdradzała. Jego późniejsze partnerki sądzą, że to za jej sprawą już nigdy nie potrafił w pełni zaufać kobiecie, a wszystkie przedstawicielki płci pięknej traktował jak ladacznice. „Zdaniem Lindy King spodziewał się, że wszystkie jego przyjaciółki będą się zachowywać tak, jak Jane” – pisze Sounes.

Wydaje się też, że ta pierwsza tragiczna historia miłosna w pewien sposób zdeterminowała późniejsze wybory Bukowskiego. Jego kobiety były albo mało atrakcyjne, fizycznie upośledzone, dużo starsze (jak pierwsza żona Barbara Frye czy matka jego córki Franc-EyE) albo psychicznie niezrównoważone (jak Linda King). Może był to też wyraz pewnych kompleksów? Może nie wierzył, że zasługuje na coś więcej? „Potrzebuję porządnej kobiety”, żalił się w wierszu ciche czyste dziewczęta w kraciastych sukniach z bawełny… Ale zamiast tego w jego życiu były tylko „narkomanki, alkoholiczki, kurwy, byłe prostytutki, wariatki”.

Damski bokser czy „łagodny wielkolud”?

Odtrącenie, którego od najmłodszych lat doświadczał, sprawiło, że choć miał ogromną potrzebę ludzkiej bliskości, sam nigdy nie potrafił się do ludzi zbliżyć. „Chociaż chciał się zaprzyjaźnić, chciał się otworzyć, chciał się dzielić miłością, nie potrafił sobie pozwolić na ten luksus, tyle wycierpiawszy w przeszłości. Przez to był raczej podłą osobą” – wspomina Douglas Blazek w biografii Sounesa. Dla ludzi, nawet najbliższych, bywał zwyczajnie okrutny, zwłaszcza po alkoholu. Odstręczał od siebie kolejno wszystkich najbliższych przyjaciół, pisząc na ich temat ohydne, złośliwe teksty. 

Skrajnym przykładem takiego zachowania jest sposób, w jaki potraktował małżeństwo Wantlingów. Najpierw napisał zjadliwy paszkwil na poetę Williama Wantlinga, przyczyniając się prawdopodobnie do jego samobójczej śmierci, a następnie próbował zaciągnąć do łóżka jego żonę. „W miarę upływu dnia był coraz bardziej napastliwy, mówiąc, że spodziewa się pieprzyć z Ruth i będzie cholerną idiotką, jeśli nie da mu tego, czego on chce. Mąż nie może jej teraz pomóc” – pisze Sounes i cytuje słowa samej Ruth: „To było najwstrętniejsze doświadczenie w całym moim życiu”. Jakby tego było mało, sportretował ją później w bardzo złośliwy sposób – podobnie zresztą jak wiele swoich kochanek – w Kobietach


Z biografii dowiadujemy się też, że w beletryzowanych opowieściach o swoich relacjach z kobietami pominął wiele niechlubnych ekscesów – jak choćby fakt, że z zazdrości złamał Lindzie King nos. Na swoje kobiety skarżył się przyjaciołom, w otwarty i przykry sposób wyśmiewał je w towarzystwie (bardziej wyrozumiałe z nich, jak poczciwa Franc-EyE, tłumaczą to pozą, jaką przyjmował przed pewnymi osobami), wulgarnie je wyzywał. Zasłynął też nagraniem, na którym obrzuca wyzwiskami i ze złością skopuje swoją drugą żonę, Lindę Lee, z kanapy – choć Linda przekonywała później, że nie było to dla niego zwyczajne zachowanie i nigdy później ani wcześniej niczego podobnego nie robił.

Równocześnie wiele jego kobiet podkreśla, że w pierwszej fazie znajomości zakochiwał się z dziwną, nienaturalną wręcz intensywnością. „Nie chciałam, żeby mężczyzna kochał mnie tak mocno, to było chorobliwe, a nie naturalne” – wspomina Linda King. Wydaje się, że właśnie w ten nieco dziki, nieokiełznany sposób manifestowała się jego ogromna potrzeba bliskości. W liście do Pameli Wood pisze: „Nadal cię kocham. Chodzi tylko o to, że ty nigdy nie okazujesz mi uczuć i Jezu Chryste, to czasem strasznie boli”.

Ogromne pokłady miłości, jakie w sobie krył, ujawniło również ojcostwo. Choć w autobiograficznym Listonoszu narodziny jego jedynego dziecka pojawiają się tylko w formie pozbawionej emocji wzmianki, należy to uznać za kolejną pozę, bo Frances-EyE – która zresztą bała się braku zaangażowania Bukowskiego i rozważała aborcję – podkreślała, że okazał się niesamowicie czułym i troskliwym ojcem. 

Fascynację córką widać zresztą w jego wierszach i listach. „Dziewczynka nazywa się Marina Louise Bukowski i nie mogę się jej oprzeć. Ma bardzo duże usta i oczy, a kiedy te usta się otwierają i rozciągają w szeroki uśmiech, wszystkie słoneczniki i słońce i ja rozpadamy się na pół, i jestem jej” – pisał w jednym z listów. Z roli opiekuńczego rodzica nie wyszedł zresztą nigdy. Sama Marina mówi: „Zawsze czułam naprawdę silną więź z ojcem. Zarówno poprzez to, jak się zachowywał i co mówił, dawał mi odczuć, że mnie kocha bardziej niż kogokolwiek innego”.

Niewolnik kontrowersji

Wiele wskazuje na to, że Bukowski lubił kontrowersje, które wywoływał. Uwielbiał prowokować. To stąd m.in. jego obnoszenie się z sympatią do Hitlera i nazizmu, za które później przepraszał. Zapytany o chyba najbardziej szokujące swojego opowiadanie, znane w Polsce pod tytułem Demon lub Antychryst– drobiazgowy opis gwałtu na małej dziewczynce z perspektywy pedofila – przyznawał, że pomysł przyszedł mu do głowy, gdy sam obserwował z okna podobną dziewczynkę i się masturbował.

Celowo używał mocnych słów i obrazów, by zrobić wrażenie. Potem stał się tego niewolnikiem – męczył się nad pisanymi na zamówienie opowiadaniami do magazynów erotycznych i musiał stawiać czoła tłumom na spotkaniach autorskich, żądnym „kurew” i „pierdolenia”. Piorunujące wrażenie robi wspomniana scena, w której na jednym z takich spotkań jego wydawca John Martin prosi o wzruszający wiersz dla pucybuta, ale tępy tłum nie docenia jego subtelności i domaga się czegoś mocniejszego. 

Przecież to się dzieje do dziś. Bukowski opijus, Bukowski dziwkarz, mało kto widzi w nim subtelnego i wrażliwego poetę, którym był. Dosadne słowa, których używał, też nie miały jedynie prowokować – przekazywały po prostu pewną prawdę o życiu, nagim i surowym, takim jakie jest. Nie inaczej było ze wspomnianym Antychrystem– jak pisze Sounes: „Starał się wejść do umysłu gwałciciela, żeby przekazać mężczyznom coś o nich samych, do czego być może nie chcą się przyznać”. 

Pisarz zagubionych, samotnych i nadwrażliwych

Niezwykłe było jego konsekwentne pozostawanie na uboczu wszelkich ruchów, grup i organizacji. Był idealnym outsiderem. Na przekór naturalnej ludzkiej skłonności nigdy nie opowiadał się po żadnej stronie, nie zidentyfikował się z żadną grupą czy ruchem politycznym, nigdy nie dał się zaszufladkować. Sounes podsumowuje osobistą filozofię Bukowskiego: „odrzucenie harówki i narzuconych zasad, odrzucenie kłamliwości i pretensjonalności, akceptacja tego, że ludzkie życia są często żałosne i że ludzie potrafią być wobec siebie okrutni, przy jednoczesnym przeświadczeniu, że życie bywa też piękne, podniecające i zabawne”. Tą bezkompromisową postawą i szczerością inspiruje od lat.


Miał własny, oryginalny głos i sposób patrzenia na świat, wielką wrażliwość i ogromne, nigdy niezaspokojone pragnienie ludzkiego ciepła, w którym odnajdują się kolejne pokolenia czytelników – zagubionych, samotnych, nadwrażliwych i na skraju szaleństwa. Co ważne – do końca, nawet gdy odniósł sukces, pozostał wierny sobie. U schyłku życia pisał: „Moja twórczość została w końcu doceniona. A ja nadal pisałem tak, jak chciałem i jak czułem, że muszę. Nadal pisałem, żeby nie oszaleć, nadal pisałem usiłując samemu sobie wyjaśnić to przeklęte życie”.

Pięć lat temu z okazji 95. urodzin Bukowskiego popełniłam u siebie inny rocznicowy wpis. Miałam wtedy za sobą lekturę tylko kilku jego książek i jednego zbioru wierszy, ale już wtedy wiedziałam, że to mój Bukowski. Dziś podpisuję się pod każdym słowem tamtego tekstu. I dodaję tylko, że życzę wszystkim jego czytelnikom, by dostrzegli to, co kryło się za maską twardziela. Nie bądźcie tymi, którzy chcą więcej mięsa. Posłuchajcie, jak czyta wiersz dla pucybuta.

właśnie to pomaga wierzyć
że jest coś oprócz śmierci:
ktoś w samochodzie jadącym zbyt wąską ulicą
kto zjeżdża na bok, żebyś mógł przejechać 
(przeł. Leszek Engelking)

***

Ten materiał mógł powstać dzięki Waszemu wsparciu na Patronite. Dziękuję! 
Jeśli podoba Ci się to, co robię, proszę, zostań moim Patronem.
***
Wszystkie moje teksty o Bukowskim:

***
Cytaty pochodzą z książki Charles Bukowski: W ramionach szalonego życia Howarda Sounesa w przekładzie Magdaleny Rabsztyn. Zdjęcie główne to fotografia okładki Śmieję się z bogami, rozmów z Fernandą Pivano w tłumaczeniu Krzysztofa Filipa Rudolfa, wydanych w 2016 roku przed Wydawnictwo w Podwórku. Pozostałe fotografie: gibridehome / Foter.com / CC BY-NC, Saint Iscariot / Foter.com / CC BY-NC-SA

Za dużo piękna, za mało człowieka – „Pojęcia podstawowe”, Petr Král [recenzja]

$
0
0

Nie lubię twórczości Milana Kundery. Nigdy specjalnie nie lubiłam. Znajomość z nim zaczęłam tradycyjnie od Nieznośnej lekkości bytu, potem była jeszcze Tożsamość i Niewiedza, ale wciąż miałam wrażenie, że za piękną formą kryje się pustka, że w tych powieściach nie ma życia – albo jakieś jest, ale wydumane i nie moje. Żart przemówił do mnie nieco bardziej, być może więc w czeskim etapie twórczości Kundery byłabym się w stanie odnaleźć, ale nie miałam w sobie na tyle determinacji, by dalej próbować.

Nie lubię tak bardzo, że kiedy gruchnęła niedawno fałszywa wieść, że pisarz zmarł, struchlałam. Wszak to jeden z największych czeskich pisarzy, jego odejście wymagałoby osobistej historii, tymczasem właściwie jedyna, jaką mam – to historia niechęci do jego pióra. 

Dlaczego jednak w tekście o książce zmarłego kilka tygodni temu (i ta akurat wiadomość okazała się prawdziwa) Petra Krála opowiadam o Milanie Kunderze? Tylko pozornie bez związku. Po pierwsze – w latach 60. Král studiował na FAMU, gdzie Kundera był jego wykładowcą i mentorem. W Pojęciach podstawowych jest nawet jeden tekst Kunderze zadedykowany. Po drugie – ich losy życiowe i artystyczne wydają się bardzo zbliżone. Obydwaj, Czesi, wyemigrowali do Francji, zamieszkali w Paryżu, zaczęli tworzyć w języku francuskim. Po trzecie wreszcie – w ich twórczości nie brak elementów wspólnych. I są to akurat elementy, które mnie odrzucają.

Ale najpierw o tym, co dobre. 

Szalenie podoba mi się idea uważnego przygląda się rzeczywistości i zgłębiania istoty rzeczy, rozkładania na czynniki pierwsze pojęć podstawowych, których pozornie rozłożyć nie sposób, bo po prostu są, trwają gdzieś obok nas, zbyt banalne, by stać się tematem książki. Autor przygląda się na przykład drzwiom, albo koszowi na odpadki, albo schodom, zastanawia się nad ich istotą, i pod wpływem jego wnikliwego spojrzenia czarowne wizje wyłaniają się z bezdusznych przedmiotów niczym dżin z butelki. Do tego forma. Mikroeseje zebrane w Pojęciach podstawowych są piękne, wyszukane, eleganckie – chciałoby się wręcz napisać, że bardzo „francuskie”. 

Ale… równocześnie jakoś daleko od życia, prawdziwych emocji. I w tym podobne są pisarstwie Kundery. Jeśli już u Krála jakieś emocje tu są, to brudne i brzydkie, nieprzyjemnie kontrastujące z tą piękną, czystą formą. I paradoksalnie zdaje się, że właśnie z umiłowania piękna te brzydkie emocje się rodzą, choć piękna rozumianego dosyć powierzchownie. 

…Na przykład wtedy, gdy na scenę wkracza kobieta. 

Esteta Král z przykrym wstrętem i wręcz złością reaguje na wizję cielesnej niedoskonałości przedstawicielek płci pięknej. „Udem, zawsze zrazu tylko zgadywanym pod ubraniem, atakuje nas ciało nieznajomej (…). Nagle udo trupio sinieje w świetle błyskawicy. Zadek zaś powoli nasiąka rudawym miodem słońca”. „Rudawy miód słońca” – piękne, prawda? Tylko po co psuć efekt tym „zadkiem”? 

I dalej, uwaga: „Nagle zmienia się oświetlenie, ulica skręca, słońce blado przeziera przez chmury i wszystko jest inaczej. Usta kobiety, co widać teraz wyraźnie, zwisają mizerną fałdą, skóra pod bluzką zdradza niemal staropanieńską zleżałość; pewnie okaże się też dziobata i wzdragliwie drżąca, kto wie, co tam w ogóle ma między nogami”. I jeszcze nie koniec, bo: „Zazdrościmy mu [nieprzyjacielowi] kondycji, z jaką skacze na lalunię w swoim łóżku, gdy tylko zwęszy kwaśnawy odór jej szczeciny”. 

Petr Král. Fot. Ondřej Lipár / Wikimedia Commons

Boli i uwiera ta redukcja piękna do fizyczności, kobiecość traktowana wręcz wzgardliwie, jakiś element – cóż – wręcz prostactwa pośród tych wytwornych literackich form. Natychmiast czytelnik staje się bardziej czujny, bardziej wrażliwy na wszelkie przejawy poczucia wyższości autora, i silniej na nie reaguje. I nawet jeśli w kolejnych tekstach autor zdaje się łagodnieć, bliżej końca więcej w jego pisaniu melancholii i malowniczości, więcej „letniego powietrza z zapachem świeżo zaparzonej kawy”, „zapachu mydlin i delikatności jej ciała”, to najlżejsza wyższościowa nuta już drażni. 

Zakochany w formie 

Dobrze, są tu też przebłyski humoru, zdarzają się zaskakujące i zabawne puenty, które uczłowieczają nieco ów zbiór. Choć ten „mądry starzec”, który „ni stąd, ni zowąd okazuje się starym głupkiem” – czy i to nie jest spojrzenie z góry? A może to efekt wspomnianego wyczulenia, że nawet lekki cień pogardy w tym sformułowaniu trudno mi już tolerować?

Urzekający pomysł oraz literacka elegancja Pojęć podstawowych z pewnością zauroczą wielu. Nie jest to jednak pisarstwo, które do mnie osobiście przemawia. Za dużo w wizji Krála chłodnego zainteresowania światem i umiłowania formy, za mało miłości do ludzi, pokory i zachwytu. 

***
P. Král, Pojęcia podstawowe, przełożył i wybrał Z. Machej, zilustrował J. Stach, wyd. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2020.

***
Podoba Ci się to, co robię? Proszę, wesprzyj mnie na Patronite. Dziękuję!

Rozdwojona. O Annie Cimie i jej „Obudzę się na Shibui” [zapowiedź]

$
0
0
W swojej debiutanckiej powieści Obudzę się na Shibui Anna Cima opisuje historię dziewczyny, która w trakcie studiów japonistycznych trafia na opowiadanie zatytułowane Rozdwojenie. To „rozdwojenie”, poczucie bycia w dwóch miejscach równocześnie, staje się też głównym tematem powieści – zafascynowana Japonią bohaterka czuje się rozdzielona między dwa odległe o tysiące kilometrów kraje. Zupełnie tak, jak autorka. 

Pod tym względem Annie Cimie bardzo blisko do swojej bohaterki. Podobnie jak Jana, po raz pierwszy odwiedziła Japonię w wieku 17 lat, dzięki zaproszeniu koleżanki z kursu językowego. Podobnie jak Jana zdecydowała wówczas ostatecznie, że to właśnie Japonią chce się w życiu zajmować. I podobnie jak Jana zostawiła w Tokio połówkę swojej duszy, choć w sposób bardziej metaforyczny niż jej bohaterka. 

W wywiadach Anna Cima podkreśla jednak, że nie jest Janą. Że wykorzystała co prawda swoje doświadczenia ze studiów na japonistyce i pobytu w Japonii, ale opowiedziana przez nią historia to fikcja. Nie mogłoby zresztą być inaczej, skoro wykorzystuje znaną m.in. z twórczości Harukiego Murakamiego – którego opowiadanie Afterdark zapoczątkowało u Cimy zainteresowanie Japonią – poetykę snu, a elementy fantastyczne przenikają się w Obudzę się na Shibui z realistycznymi. 

Nastoletnia Jana zostaje bowiem uwięziona na tytułowej Shibui, dzielnicy Tokio, jako duch. Symbolicznie przepołowiona, wraca do Pragi, dostaje się na studia japonistyczne, marzy o powrocie do Tokio, a równocześnie nigdy go nie opuszcza. Czy to nie piękna metafora fascynacji odległym krajem? 

„Kiedy jestem w Czechach, marzę o Japonii, kiedy jestem tam – marzę o powrocie do Czech. To doświadczenie oddałam chyba też w mojej książce. Ale myślę, że to uczucie zna każdy, kto w coś się mocno zaangażował. Jeśli już coś nas zafascynuje i zawładnie naszymi myślami, czujemy się wewnętrznie rozszczepieni – myślimy o tym nawet wtedy, gdy zajmujemy się czymś zupełnie innym” – mówi w jednym z wywiadów Anna Cima. 

Czy Jana wróciła do Tokio – nie wiadomo, wiemy za to, że do ukochanego kraju powróciła autorka. Kilka lat później, w ramach stypendium, razem z mężem, którego poznała na studiach i któremu między innymi dedykowana jest jej książka. W Japonii żyje do dziś. Choć do wielu rzeczy nie potrafi przywyknąć – jak do letnich upałów, braku centralnego ogrzewania zimą czy siedzenia na podłodze – cieszy się, że będąc na miejscu może czerpać z japońskiej kultury pełnymi garściami. 

Zapytana o to, gdzie jest jej dom, odpowiada: „Przestaję już zaprzątać sobie głowę tym pytaniem. Kiedyś mnie mocno prześladowało, i to chyba widać również w Shibui. Teraz czuję jednak, że człowiek jest w domu tam, gdzie zdecyduje, że chce być w domu. Wiele rzeczy w życiu to kwestia decyzji”. 

Na koniec – kilka słów o autorze wspomnianego przeze mnie na początku opowiadania Rozdwojenie. Kijomaru Kawashita odgrywa w powieści Cimy ważną rolę – literackie śledztwo wokół jego osoby, które Jana podejmuje, to jeden z głównych wątków książki. W Obudzę się na Shibui zamieszczone są fragmenty jego opowiadania, na końcu książki – jego nota biograficzna. Czy Kawashita istniał naprawdę? Dlaczego był zapomniany? Czy autorka chciała odkryć dla świata mało znanego autora, czy raczej wpisała się w długą czeską tradycję mistyfikacji i wpuściła nas w maliny? 

Znam odpowiedź na to pytanie, ale jej nie zdradzę. Jeszcze. :) A Was gorąco zachęcam do lektury! Polska premiera Obudzę się na Shibui– tej wielowarstwowej powieści, która zachwyciła czeskich krytyków i przyniosła autorce wszystkie najważniejsze nagrody literackie – już 28 września. Z czeskiego przetłumaczył ją Krzysztof Wołosiuk. A Literackie Skarby Świata Całego dumnie patronują.


***
Podoba Ci się to, co robię? Proszę, wesprzyj mnie na Patronite. Dziękuję!

Przygotowując tekst, korzystałam z następujących wywiadów:
https://www.idnes.cz/onadnes/vztahy/japanolozka-anna-cima.A181129_195819_spolecnost_jup
https://magazin.aktualne.cz/kultura/literatura/anna-cima-japonsko-rozhovor/r~99a725f0e86111e98776ac1f6b220ee8/ 
https://www.lidovky.cz/lide/pokousela-jsem-se-jist-jogurt-hulkami-rika-o-svem-startu-japanolozka-cima.A181112_124637_lide_sk


Holokaust, tragikomedia i jazz – „Gorzki świat”, Josef Škvorecký [recenzja w prasie]

$
0
0

Ten rok przyniósł sporo czeskich książek z wątkami żydowskimi w tle – ledwie kilka dni temu swoją premierę miały Piękne zielone oczy Arnošta Lustiga i utrzymany w bardziej pogodnym tonie zbiór bajek dla dorosłych Na ratunek Tałesowicz naczelnego rabina Pragi Karola Sidona. Żydzi i holokaust pojawiają się także w wydanym kilka miesięcy temu Gorzkim świecie Josefa Škvoreckiego. Ale nie tylko, bo zbiór opowiadań Škvoreckiego to opowieść o całym XX wieku – o tym gorzkim świecie okupowanej przez nazistów, a potem komunistów Europy Środkowej. 

O zbiorze Josefa Škvoreckiego piszę w najnowszym, wrześniowym numerze „Nowych Książek”. Tłumacz Andrzej S. Jagodziński zgrupował opowiadania czeskiego autora w trzy części – Siedmioramienny świecznik, Pieśń zapomnianych lat i Eine kleine Jazzmuzik. Pierwsza to historie o czeskich Żydach oraz ich smutnym znikaniu w okresie przed wojną i w jej trakcie. Druga w sposób trochę przygnębiający, a trochę groteskowy opisuje rzeczywistość komunistycznej Czechosłowacji, od samego przewrotu w lutym 1948 roku. Trzecia poświęcona jest największej po literaturze pasji Škvoreckiego – jazzowi. 

Zabawnie, groteskowo i smutno 

W kolejnych częściach i utworach perspektywa się zmienia. Choć większość opowiadań pisana była już w latach 80., kiedy to autor wracał we wspomnieniach do swojego dzieciństwa i młodości, o wydarzeniach lat 30., 40. czy 50. opowiada tak, jak je wówczas widział. Dlatego mały narrator dziwi się, dlaczego nie może już chodzić na lekcje niemieckiego do swojego żydowskiego korepetytora Katza i dlaczego doktor Strass, który kiedyś uratował mu życie, zostaje zmuszony do wyjazdu wraz z innymi Żydami do Terezina, a w dalszych utworach jako młody chłopak uświadamia sobie, że „przeciwżydłactwo” przestało być hecą. Dalej jest tylko gorzej, bo przecież czas szykan przeradza się w czas mordowania. 

Dalej do głosu dochodzi znany już z Tchórzy typ bohatera, który w historycznej zawierusze zwycięskiego lutego upatruje szansę na poderwanie ponętnej koleżanki. Dalej otrzymujemy obraz życia w państwie komunistycznym i różne postawy względem systemu, zapewne wzorowane na prawdziwych historiach i ludziach, których autor znał. Škvorecký pokazuje system zdominowany przez kombinatorów, który wydobywa z ludzi tylko to, co najgorsze, a nawet z nagrody potrafi uczynić karę (jak w historii biednego Josef Vořecha, który marzy o pracy w polu, ale z powodu swego chłopskiego pochodzenia zostaje skierowany na studia z budowy maszyn i okrutnie się męczy). 

Jak to w czeskiej literaturze bywa, jest zabawnie, jest groteskowo, i jest bardzo smutno. Kondensacją komunistycznych absurdów jest opowiadanie Zwyczajny tydzień Květoslava Prska, które bawi do łez, dopóki nie przypomnimy sobie, że to prawdziwy – być może trochę tylko przejaskrawiony – obraz życia w poprzednim ustroju. 

Reżimowy blues 

Ostatnia część to miłosne wyznanie autora do jazzu, który w ustrojach totalitarnych był również sferą wolności. Škvorecký opisuje zaciekłą – i, znów, groteskową – walkę, jaką z jazzem toczyli najpierw naziści, a potem komuniści. Paradoksalnie sprawiali tym samym, że rósł w siłę, bo przecież ucisk i szara reżimowa rzeczywistość też były znakomitą pożywką dla jazzu i bluesa. Być może nawet lepszą niż miłosne zawody. 

Zderzenie tragedii i śmiechu to coś, co zapada w pamięć po lekturze tego zbioru chyba najbardziej. Nie bez powodu mottem do Świadków lutowej nocy jest cytat Artura Schopenhauera: „Życie… to właściwie zawsze wyłącznie tragedia, lecz w szczegółach ma charakter komedii…”. 

Recenzję w „Nowych Książkach” kończę tak: Gorzki świat zachwyca obrazowością opisu, humorem, dystansem. Bawi, a zarazem przeraża i wzrusza. Wzruszenie to nabiera jednak gorzkiego posmaku po tym cytacie autora: „Taki jest ten świat (…), oparty na obojętności. Wzrusza nas tylko literatura. Głupia, sentymentalna opowiastka wyciska łzy z oczu, gdy jest wydrukowana, natomiast rzeczywistość, to, co dzieje się tu i teraz, nigdy nie potrafi nas wzruszyć”. Miejmy nadzieję, że jednak się mylił. 

***
J. Škvorecký, Gorzki świat, przeł. A. S. Jagodziński, J. Stachowski, wyd. Czarne, Wołowiec 2020.

Znaleźć drogę do Japonii. Rozmowa z Anną Cimą [wywiad]

$
0
0
Fot. Agáta Faltová

„Zaprzyjaźnić się z Japończykiem – to trochę trwa. Czesi są bardziej otwarci, ale często od razu zrzucają na ciebie wszystkie swoje problemy” – mówi czeska pisarka i japonistka Anna Cima. 

Ten materiał mógł powstać dzięki Waszemu wsparciu na Patronite. Dziękuję!
Obsypana nagrodami powieść Obudzę się na Shibui, której akcja rozgrywa się równocześnie w Pradze i w Tokio, ukazała się właśnie po polsku. Z tej okazji odbyłam z jej autorką niedługą międzykontynentalną rozmowę. 

Anna Maślanka: Choć w pani prozie na pierwszym miejscu jest Japonia, zacznę jednak od pytania o Czechy. Bohaterka Obudzę się na Shibui, Jana, mówi: „Sądzę, że autor powinien się rozwijać. O babciach napisano już wystarczająco dużo, literatura czeska naprawdę nie potrzebuje kolejnej Babuni”. Czy pani zdaniem dzisiejszej czeskiej literaturze brakuje dziś świeżości?

Anna Cima: Myślę, że tak. Ale zdaję sobie sprawę, że to w dużej mierze kwestia gustu. Mam wrażenie, że czeska literatura w ostatnim czasie jest zdominowana przez osobiste, intymne opowieści. Ja z kolei sięgam teraz raczej po książki, które prezentują specyficzny sposób widzenia świata, opowiadają jakąś historię, są dopracowane pod względem struktury. Jeśli więc o to chodzi, z najnowszą czeską prozą trochę się rozmijam. 

Muszę jednak zaznaczyć, że czeska literatura nigdy nie była w centrum moich zainteresowań, już od czasów liceum czytam głównie literaturę japońską. Nie znam więc najnowszej czeskiej literatury na tyle, by móc ją oceniać. Przytoczony przez panią cytat to bardziej gra słowna, podpisuję się jednak pod myślą, że autor powinien się rozwijać. 

Pytam o to także dlatego, że Obudzę się na Shibui pod wieloma względami wydaje się właśnie nowe i świeże – Japonia, ciekawa forma (trzy połączone ze sobą historie), żywy, młodzieżowy język. Czy, mając na uwadze wspomnianą obecną sytuację czeskiej literatury, świadomie starała się pani zaproponować czytelnikom coś nowego, innego? 

Nie, zupełnie o tym nie myślałam. Japonia stała się tematem mojej książki po prostu dlatego, że od kilku lat jest nieodłączną częścią mojego życia. Z kolei jeśli chodzi o język, zdecydowałam się na taki, a nie inny, bo to opowieść w pierwszej osobie z perspektywy młodej dziewczyny, siedemnastoletniej, a potem dwudziestoczteroletniej Jany z Pragi. Doszłam do wniosku, że język mówiony lepiej odda jej osobowość. Natomiast pomysł na trzy połączone historie przyszedł z czasem – na samym początku napisałam część praską, później tę, której akcja rozgrywa się na Shibui, a na końcu rozwinęłam motyw tłumaczenia opowiadania Kiyomaru Kawashity. 

Jana i Viktor trochę spierają się o kryminały – Jana zarzuca Viktorowi, że go nie interesują, bo nigdy nie miał w ręce żadnego dobrego. Lubi pani literaturę gatunkową? Czy to dlatego w Obudzę się na Shibui pojawiło się coś w rodzaju literackiego śledztwa – poszukiwanie informacji o zapomnianym pisarzu Kawashicie? 

Bardzo lubię literaturę gatunkową, to fakt. Jedne z pierwszych książek, które czytałam po japońsku, to były właśnie kryminały, i nawet poświęciłam temu gatunkowi swoją pracę magisterską. Niedawno też przetłumaczyłam razem z mężem powieść Shimady Sōjiego, roboczo na razie przez nas zatytułowaną Przypadek zabójstw astrologicznych. To jeden z najlepszych japońskich kryminałów w stylu Sherlocka Holmesa. Powinien wyjść po czesku w wydawnictwie Paseka w przyszłym roku. Więc tak, potrafię docenić dobry kryminał i myślę, że z powieści detektywistycznych autor może się wiele nauczyć. 

Jeszcze kilka słów o wspomnianym literackim śledztwie. Skąd ten pomysł? Czy pani też w trakcie studiów zaangażowała się w tropienie informacji o mało znanym autorze? 

Właściwie każde badanie naukowe to rodzaj śledztwa. Prascy studenci japonistyki mają o tyle trudniej, że Japonia jest bardzo daleko i dotarcie do źródeł bywa niezwykle trudne. To, co w bibliotece w Tokio leży w zasięgu kilku kliknięć, w Pradze jest często nie do zdobycia. Pozostaje liczyć na znajomych z Japonii, którzy w zamian za paczkę z Czech przyślą potrzebną książkę. 

Wracając do pani pytania – zawsze lubiłam dyskutować ze starszymi kolegami ze studiów albo wykładowcami o japońskich autorach, poznawać różne smaczki, na które człowiek sam raczej by nie natrafił ze względu na kłopot z dostępem do źródeł albo, z początku, słabą znajomość języka. To wszystko chyba przeniknęło do mojej książki. A Kawashita jest kombinacją losów kilku japońskich pisarzy modernistycznych, to taki mój hołd dla japońskich autorów. 

Wiem, że słyszała pani to pytanie już milion razy, ale polscy czytelnicy jeszcze nie znają odpowiedzi, więc mimo wszystko zapytam: jak właściwie zaczęła się pani fascynacja Japonią? Od literatury, jak w przypadku Jany? 

Moje zupełnie pierwsze spotkanie z Japonią to były dzieła Akiry Kurosawy, czyli głównie filmy samurajskie, które puszczał mi ojciec, gdy byłam jeszcze dzieckiem. Potem odkryłam anime i otworzył się przede mną rozległy, niezbadany świat. Zaczęłam się uczyć japońskiego w szkole językowej i chłonąć wszelkie informacje o Japonii. Wtedy też zaczęłam czytać japońską literaturę, oczywiście w przekładach. Fascynacja nie osłabła, przeciwnie, nasiliła się, więc postanowiłam zająć się Japonią także zawodowo i studiować japonistykę. 

Fot. Agáta Faltová

Jak zmieniał się ten stosunek do ukochanego kraju? 

Jeszcze w moim okresie nastoletnim Japonia fascynowała mnie tak bardzo, że bezkrytycznie przyjmowałam wszystko, co było z nią związane. Niemal żałowałam, że się tam nie urodziłam. Ale znałam wtedy tylko fantastyczne wizje, które docierały do nas za pośrednictwem popkulturowych produktów czy książek. Z prawdziwą Japonią nie miały one za wiele wspólnego. Nie za bardzo to do mnie docierało i w kontraście z nimi moje własne życie wydawało mi się nudne. 

Rozumiem, że z czasem ta miłość do Japonii stała się bardziej świadoma, później był wyjazd na stypendium i została tam pani do dziś. Czy coś już na miejscu okazało się zupełnie inne niż w początkowych wyobrażeniach? Co było najbardziej zaskakujące? 

Zastanawiam się, czy cokolwiek mnie zaskoczyło. Wydaje mi się, że nic, bo przed wyjazdem na stypendium zdążyłam już wyczytać na temat Japonii wszystko, co się dało. Dużo też słyszałam od starszych kolegów ze studiów, którzy zaliczyli już podobne wyjazdy i przygotowali mnie na to, z czym mogę się tam zetknąć. Pamiętam raczej, jak radość z faktu, że tam jestem, stopniowo słabła i zaczęło mi się to wydawać zupełnie zwyczajne. Ale to chyba norma, kiedy zaczyna się mieszkać w nowym miejscu. 

Nie było więc żadnych rozczarowań, rozwianych złudzeń? 

Może jedna rzecz – uświadomiłam sobie, że nikogo tam tak naprawdę nie obchodzę, bez względu na to, jak wiele „poświęciłam” dla ich kraju. Na uczelni zawsze czułam się jak rubryczka w tabeli, która przestaje kogokolwiek interesować, gdy minie jej termin – na przykład skończy się stypendium. Ale nie twierdzę, że tak jest na wszystkich uczelniach, być może to tylko mój przypadek. 

W książce czytamy: „To zabawne, że tutejsi chłopcy paradują wystrojeni w taki sposób w biały dzień, nie zwracając przy tym na siebie uwagi. Ludzie chodzą tu ze wzrokiem wbitym w chodnik. Nie widzą niczego ani nikogo”. Dalej pojawia się stwierdzenie, że Japończycy są infantylni i wygląda to trochę, jakby bali się dorosnąć i stawić czoła rzeczywistości. Czy to są też pani własne obserwacje? 

Cóż, przede wszystkim to obserwacje Jany Kupkovej, siedemnastoletniej bohaterki mojej książki, która przyjeżdża po raz pierwszy do Japonii, trafia w sam środek najbardziej tłocznej tokijskiej dzielnicy i ma poczucie, jakby znalazła się w innym, absurdalnym świecie. Myślę, że powyższe stwierdzenia to raczej odczucia turystów niż ludzi, którzy spędzili tu już trochę czasu. 

Czym Japończycy różnią się od Czechów? A w czym są podobni? 

Bardzo niechętnie odpowiadam na pytania typu „jacy są Japończycy”, „jacy są Czesi”, bo nie chcę ich oceniać, a generalizowanie też nigdy do niczego dobrego nie prowadzi. Powiedziałabym jednak, że Japończycy są ostrożniejsi w komunikacji i nawiązywaniu kontaktów. Silnie jest w nich zakorzeniony system, w którym dorastają, zgodnie z którym inaczej należy traktować osoby starsze (w tym też na przykład starszych kolegów), a inaczej młodsze. U nas czegoś podobnego nie ma, dlatego w relacjach z Japończykami ich system komunikacji może nam się wydawać trudny do rozgryzienia. Zaprzyjaźnić się z Japończykiem – to też trochę trwa. Czesi są być może bardziej otwarci, ale często z kolei od razu obarczają cię wszystkimi swoimi problemami. 

Mam wrażenie, że motyw różnic kulturowych jest w Obudzę się na Shibui bardzo ważny. Mamy tu opowieść Jany o tym, jak w przedszkolu namalowała kolegę Wietnamczyka pomarańczową kredką, i została przez to skarcona przez przedszkolankę, i rozważania o tym, jak bardzo Azjatki pragną wyglądać jak Europejki. Czy powinniśmy pielęgnować te różnice? 

Wyobraża sobie pani, jakie by to było smutne, gdybyśmy wszyscy próbowali się zachowywać i wyglądać tak samo? Kiedy przyjechałam na stypendium do Japonii, zorientowałam się, że nie tylko nie znam za dobrze japońskiego, ale też wszyscy moi japońscy koledzy są mocno do przodu, jeśli chodzi o przeczytane japońskie książki. Miałam spore poczucie niższości i myślałam, że nigdy im nie dorównam. Z drugiej strony – znam też przypadki studentów, którzy przyjechali do Japonii, by „tłumaczyć” miejscowym, jak powinni rozumieć własną kulturę, „jak się to robi na Zachodzie”. To są ekstremalne przypadki, ale wszystkie wynikają ze starań odnalezienia drogi do innego. 

Bo człowiek musi szukać drogi do obcej kultury. Ta droga jest długa i myślę, że powinien zacząć ją od siebie samego, nie próbować za wszelką cenę zerwać więzi z własnym krajem, bo one po części budują jego tożsamość. Wchodząc w kontakt z inną kulturą należy pokornie się jej uczyć (i nie mam tu na myśli jedynie książek, obcej kultury doskonale uczy się także w miejscowych knajpach), nie zapominając jednak o swojej odmienności i nie próbując być kimś, kim się nie jest. Bez zastanawiania się, czy inne jest lepsze czy gorsze – jest po prostu inne. To kwestia znalezienia równowagi. 

W Obudzę się na Shibui znajdujemy też stwierdzenie, że kierunki humanistyczne nie są doceniane i że ludzie przypominają sobie o nich dopiero gdy świat znajdzie się w kryzysie. Czy możemy więc czytać tę książkę jako pewien hołd dla literackich i filologicznych pasji? 

Oczywiście. 

Skoro więc przy filologicznych pasjach jesteśmy – jak sama pani wspomniała, oprócz pisania zajmuje się też pani przekładem. Co przynosi większą radość i dlaczego? 

Więcej radości mam z pisania. To są dwa zupełnie różne zajęcia, choć obydwa polegają na pracy z językiem. Pisząc, czuję, że mam większą wolność, mogę tworzyć nowe światy, które w moim przypadku powstają z lektury wielu innych tekstów, naukowych czy literackich. 

Co w tłumaczeniu z japońskiego sprawia największe problemy? 

To praca na dwóch poziomach: tłumaczenie kontekstu, by czytelnik w ogóle zrozumiał, o co chodzi, i sam przekład językowy. Japoński to język bardzo odległy od czeskiego, więc trzeba się porządnie namęczyć, by wymyślić odpowiadający wariant, zwłaszcza jeśli chcemy zachować specyficzny styl autora. Pewien znany czeski japonista powiedział kiedyś, że przekład z japońskiego to właściwie opowiadanie na nowo. Coś w tym jest, choć należy do tego stwierdzenia podejść z dystansem. 

Jako Polka muszę jeszcze spytać o jedyny polski wątek, który pojawia się w książce – w jednej ze scen Viktor częstuje Janę zupą i mówi, że to polski przepis, ponieważ jego babcia była Polką. Czy ten motyw ma jakieś większe znaczenie? 

Sama nie wiem. Ta informacja pojawiła się w tekście w sposób dość naturalny, bo w okresie, kiedy pisałam książkę, spotykałam się już z moim obecnym mężem, którego babcia ma polskie korzenie. Może powinnam wymyślić jakieś znaczenie dla polskich czytelników… A pani się tu jakiegoś doszukała? Ciekawa jestem pani interpretacji. 

Nie przychodzi mi do głowy nic ściśle związanego z Polską, ale Viktor mówi w tej scenie, że jego mama jest taką „wschodnią mieszanką”. Może więc wszyscy jesteśmy trochę taką mieszanką, genów, kultur i zainteresowań? I nigdzie tak naprawdę nie jesteśmy w domu, więc możemy być w domu tam, gdzie sami zdecydujemy – jak mówiła pani w jednym z wywiadów? Na przykład w Japonii… Bardzo dziękuję za rozmowę! 

Cytaty po polsku w przekładzie Krzysztofa Wołosiuka. 
Książka ukazała się 28 września nakładem wydawnictwa Dowody na Istnienie.

Żydowska tradycja ze szczyptą popkultury – „Na ratunek Tałesowicz”, Karol Sidon [recenzja patronacka]

$
0
0

Kiedy w 2014 roku w Czechach ukazała się Altschulova metoda, pierwsza część zapowiadanej wówczas tetralogii science-fiction, w której nowoczesna technologia łączy się ze średniowieczną tradycją żydowską, cały czeski świat literacki zastanawiał się, kim jest autor tego niezwykłego dzieła, Chaim Cigan. 

Dość szybko odkryto, że pod pseudonimem kryje się naczelny rabin Pragi, były dysydent i znakomity pisarz, Karol Sidon. Demaskacji dokonała Zuzana Vlčková, redaktorka czeskiego radia, zdradziły go zaś zmyślenia w życiorysie rzekomego Chaima Cigana – ponoć uczył się w szkole górniczej w słowackim Kieżmarku, podczas gdy żadna taka placówka nigdy nie istniała… Sidonowi nie pozostało więc nic innego, jak przyznać się do mistyfikacji i wyjaśnić, że pseudonim „pożyczył” od swojego praprapradziadka, Chaima Lva Cigana. 

Artystyczny powrót po latach 

Wspomniana tetralogia, którą Cigan/Sidon zatytułował Kde lišky dávají dobrou noc (czyli polskie Gdzie diabeł mówi dobranoc), była pisarskim powrotem autora po kilku dekadach. Aktywny jako pisarz w latach 60. i 70., zachwycił wówczas krytykę i czytelników intymnymi opowieściami Sen o moim ojcu oraz Sen o mnie. Pierwsza z nich ukazała się również po polsku. 

Później na wiele lat zamilkł. „Przyszły czasy, gdy patrzyłem na te ogromne ilości wydawanych książek i pytałem sam siebie, czy mam cokolwiek więcej do zaoferowania? Przede wszystkim jednak na nowo odkryłem – to było w latach 80. – Torę i literaturę, która dotychczas była dla mnie pewnym zamkniętym światem, a teraz nagle zaczęła się przede mną otwierać” – mówił w jednym z wywiadów. 

Z czasem praktyczne zajęcia związane z posługą rabina, które nie mają w sobie nic ze swobody twórczej, zaczęły go nużyć. Poczuł potrzebę uwolnienia twórczego ciśnienia i zapragnął wrócić do pisania. Tym razem wybrał jednak inną pisarską strategię. Postanowił bawić ludzi literaturą, która sama była dla niego najlepszą rozrywką – science-fiction. Tak powstała obszerna, pełna rozmachu tetralogia. 

Między jej pierwszym a drugim tomem również pod pseudonimem Chaim Cigan wyszła jednak pewna mała, niepozorna książeczka. I to właśnie ona jest właściwą bohaterką dzisiejszego wpisu.


Żydowska walka z wiatrakami 

Małym panu Tałesowiczu, określanym jako zbiór bajek dla dorosłych, podobnie jak w swojej tetralogii autor połączył elementy żydowskiej tradycji i zjawiska nadprzyrodzone ze współczesnymi realiami, historią i popkulturą. Pan Tałesowicz jest bowiem żydowskim Supermanem, który na polecenie proroka Eliasza przy pomocy magicznego tałesu i tefilin ratuje swoich pobratymców z tarapatów. 

W zbiorze nie mamy jednego Tałesowicza. To bowiem raczej tytuł, nie nazwisko – takim mianem określani są zacni Żydzi, którzy weszli w posiadanie cudownego tałesu i tefilin. Magiczne przedmioty są przywilejem, pozwalają bowiem latać, ale i odpowiedzialnością, ponieważ posiadacz cudownego tałesu bez względu na okoliczności ruszyć musi na pomoc, co czyni nie zawsze chętnie. „Taki już był los Tałesowicza. Tamci na górze coś sobie wymyślą, a ty, biedny człowieku, lataj tu na dole jak kot z pęcherzem!” – myśli sobie Jona Tałesowicz. 

Żydowskiego Supermana tak naprawdę niewiele łączy z komiksowym siłaczem – jest bardziej ludzki, bardziej nieporadny, silny właściwie tylko mocą magicznego tałesu podarowanego mu przez Boga. I prawdopodobnie bardzo w tym wszystkim żydowski, bo sam autor kilka razy podkreśla, że jeśli już Żydzi w czymś przodują, to na pewno nie w fizycznej krzepie. 

Także w tym kontekście z całego zbioru najbardziej chwyciło mnie za serce opowiadanie o Benjaminie Disraelim, pierwszym i jak do tej pory jedynym w historii brytyjskim premierze pochodzenia żydowskiego. W czasie swojego pierwszego publicznego walczy on z wiatrem, zwiewającym mu z głowy cylinder. Jeden z najpotężniejszych ludzi świata – upokorzony przez złośliwy żywioł. Widzę w tym piękną metaforę uprzedzeń na własny temat, z którymi od wieków walczyć muszą Żydzi. Tak jak Disraeli nie mógł sobie poradzić z cylindrem, tak on i jego pobratymcy nigdy do końca nie uporają się z krzywdzącymi opiniami. Pozostając w temacie wiatru, to przysłowiowa walka z wiatrakami. 

Szacunek mimo niezgody 

W Tałesowiczu Sidon udowadnia, że koegzystencja religii i kultur jest możliwa. Choć w opowieściach z tego zbioru, których akcja rozgrywa się w różnych epokach historycznych, odbija się długa historia religijnego konfliktu między żydami a chrześcijanami, na przykładzie dzieci pokazane jest też, że nawet mimo niezgody można się nawzajem szanować. Dwie grupy chłopców bezustannie walczących o zamkowe wieże na czas szabasu i niedzieli przerywają walki. 

Uroczym elementem powyższej historii jest zresztą fakt, że kiedy zamek opanowują obce łobuzy nie szanujące dni świętych, na pomoc rusza im mała Judytka, córka jednego z Tałesowiczów. Poruszona obojętnością ojca, dzielna dziewczynka sama bierze magiczny tałes i pomaga przepędzić intruzów. 


To niestety jeden z nielicznych przykładów ukazania przedstawicielek płci pięknej z bajek Sidona w pozytywnym świetle. Bohater, który trafia do równoległej rzeczywistości i porzuca myśl o żonie na rzecz małżeństwa z piękną księżniczką, jest tłumaczony ze swoich czynów tym, że jego małżonka była gderliwa. Z kolei piękna córka wezyra, choć słynie ze swojej mądrości, jest również kapryśna i okrutna – kolekcjonuje głowy wszystkich śmiałków, których zagadki udało jej się odgadnąć. Na koniec zostaje za to zresztą srogo ukarana. 

Tradycja w wydaniu współczesnym 

„W przeciwieństwie do przedwojennego żydowskiego folkloru, który zachował się dzięki wielu doskonałym pisarzom, Na ratunek Tałesowicz to dzieło niezaprzeczalnie współczesne” – pisał o zbiorze Karola Sidona Marek Toman. Nie tylko bowiem pojawiają się tu współczesne realia i odniesienia popkulturowe, ale i postaci autentyczne – oprócz wspomnianego Benjamina Disraeliego również twórca państwa Izrael, Theodor Herzl, a z bardziej odległych czasów Rabin Löw – legendarny twórca Golema. Inny czeski krytyk, Pavel Mandys, porównał bajki Sidona do twórczości Karla Čapka, ukazującej tragikomiczną naturę naszych codziennych problemów. 

Wniosek jest prosty – Na ratunek Tałesowicz to literatura na czasie, a równocześnie pełnymi garściami czerpiąca z bogatej żydowskiej i czeskiej tradycji. Być może nie do końca dla dzieci (nie brak tu również krwawych scen), ale równocześnie o dużym potencjale edukacyjnym, doskonale przybliżająca laikom żydowską kulturę i europejską historię. 

***
K. Sidon, Na ratunek Tałesowicz, przeł. A. Jagodziński, wyd. Nisza, Warszawa 2020.

***
Podoba Ci się to, co robię? Proszę, wesprzyj mnie na Patronite. Dziękuję!
Przy tworzeniu tekstu korzystałam z wywiadów i recenzji:
Sidon K., Mázdrová K., Život bez překvapení neexistuje - rozhovor s rabínem K. E. Sidonem, „Respekt”, 25.01.2016.
Sidon K., Falteisek L., Karol Sidon: Vím, kde lišky dávají dobrou noc„Maskil”, ročník 18/2020.
Toman M., Když mají židovští supermani pochopení pro slabosti, iDnes.cz, 13.12.2015.
Mandys P., Cigan, Chaim Malý pan Talisman (in HN), iLiteratura.cz, 13.01.2016.

Fotografie:
[1], [2] zdjęcie własne,
[3] Michal Reiter / Wikimedia Commons.

Nabokoviada 2 po raz drugi: „Ojcowie i dzieci”, Iwan Turgieniew

$
0
0
Isaac Lewitan, Wieczorne dzwony, 1892.
Ponieważ oddaje chyba trochę atmosferę odchodzącego świata, którą czuć też u Turgieniewa, prawda?

To był chyba pierwszy wykład Nabokova, po którym pomyślałam: „Już? To wszystko?”. Bo dogłębnych analiz i smakowitych spostrzeżeń brak, bo niby ceni, ale jakoś bez entuzjazmu, niby chwali, ale nie szczędzi też krytycznych uwag, za to typowych dla niego uroczych złośliwości tym razem niewiele. 

Już sylwetka Turgieniewa, nakreślona na wstępie tego wykładu, rozczarowuje. Zaczęło się ciekawym wątkiem despotycznej matki, która zaraz potem znika jak duch i już się nie pojawia. Omawiając najważniejsze dzieła autora Nabokov wielokrotnie podkreśla, że „Turgieniew obnażał całą ohydę nowożytnego niewolnictwa i to irytowało wiele wpływowych osobistości”, ale to temat, który akurat też w Ojcach i dzieciach specjalnie nie wybrzmiewa, więc we wprowadzeniu wydał się trochę oderwany. 

Wielki autor marnych opowieści 

A dalej? „Zbyt dosłowny”, „wysilone epilogi jego powieści i dłuższych opowiadań są nieznośnie sztuczne”, „jako opowiadacz jest sztuczny i nieprzekonujący”, mówi o twórczości Turgieniewa Nabokov, ale równocześnie przekonująco zachwala malowane przez Turgieniewa małe ludzkie portreciki, a o leniwym rytmie jego prozy pisze: „Niektóre zdania Turgieniewa przypominają jaszczurkę wygrzewającą się na słońcu”. 

Portret Iwana Turgieniewa pędzla Ilji Riepina, 1874.

Podkreśla, że Turgieniew absolutnie nie jest pisarzem tej klasy co Flaubert, wytyka mu sztuczność, a zaraz potem stwierdza, że „Ojcowie i dzieci to nie tylko najlepsza powieść Turgieniewa, ale także jedna z najlepszych powieści XIX wieku”. Podkpiwa sobie z jego bohaterek kobiecych, które „po przebudzeniu wkładają krynoliny, spryskują twarz zimną wodą i wybiegają, świeże jak róże, do ogrodu, gdzie nieuchronnie dochodzi do spotkań w altance”, a potem pisze, że są one u Turgieniewa spowite „delikatnym woalem poetyckiego piękna”.

„Turgieniew nie jest wielkim pisarzem, choć czyta się go z przyjemnością” – myślę, że to zdanie Nabokova dość dobrze charakteryzuje jego ambiwalentny stosunek do Turgieniewa. Z tych i podobnych wypowiedzi wykładowcy wyłania się obraz jakiegoś autora dla szerszej publiki, twórcy malowniczych, łatwo przyswajalnych, choć jego zdaniem konstrukcyjnie szwankujących opowieści. Tylko czy takie opowieści zasługują na miano „najlepszych … XIX wieku”? Jakoś mi się to nie klei. 

Bohater czy karykatura? 

Choć po lekturze tego wykładu mam zdecydowanie niedosyt ciekawych nabokovowskich obserwacji, pojawiły się jednak pewne interesujące informacje, wzbogacające odbiór dzieła. Jak choćby wątek recepcji powieści Turgieniewa – to wielkie rozczarowanie autora, który postanowił zrobić rodakom przyjemność i stworzyć postać dynamicznego młodego Rosjanina, lecz czytelnicy-radykałowie odebrali Bazarowa jako karykaturę i znów zmieszali pisarza z błotem. 

Trudno się jednak dziwić, bo przecież Bazarow to postać absolutnie niejednoznaczna. Trochę arogant i pyszałek, trochę – zdolny do poświęceń młody lekarz i naukowiec. Z jednej strony – nieczuły na miłość i troski rodziców syn, z drugiej – szlachetny przyjaciel. Do tego w swoim zatwardziałym nihilizmie, którego trzyma się kurczowo na przekór uczuciom, jest przecież naprawdę trochę śmieszny. 

Isaac Lewitan, Złota jesień. Slobodka, 1895. Jesień za oknem nas nie rozpieszcza, więc nacieszmy oko obrazami.

Jest też ciekawe spostrzeżenie Nabokova na temat Fieniczki. Sama Fieniczka to rzeczywiście ciekawa figura – zawsze milcząca, zawsze gdzieś wstydliwie schowana, ale jest jak słoneczko, do którego zlatują się niemal wszyscy mężczyźni z powieści Turgieniewa. Nabokov tłumaczy to tym, że nie tylko zastępuje ona Mikołajowi Kirsanowowi jego zmarłą żonę, ale i jego bratu Piotrowi – jego wielką niespełnioną miłość, księżną R. Urocza, czysta, cicha Fieniczka jest trochę jak ciasto, z którego można lepić wedle upodobania. Może dlatego podoba się także Bazarowowi. 

Rzadki okaz złośliwości 

Uśmiechnęłam się, kiedy Nabokov wyzłośliwiał się: „Podczas wyprawy na żaby Bazarow znalazł coś, co on sam – i Turgieniew – określa, jako rzadki okaz żuka (…). Tylko ludzie, którzy nie mają pojęcia o naukach przyrodniczych, mylą okaz z gatunkiem. A w ogóle opisy łowów są u Turgieniewa dość słabe”, a dalej: „Eugeniusz wstał o świcie i poszedł powłóczyć się po okolicy – możemy się tylko zastanawiać, czy przyniesie z wyprawy jakieś okazy”. Mało jednak było podobnych smaczków, a cały wykład jest zachowawczy i pozbawiony ognia. 

Może to też fakt, że czytając Turgieniewa poszłam mimo woli zakazaną przez Nabokova ścieżką i odebrałam tę książkę mocno emocjonalnie. Nie zachwycałam się poetyckim pięknem bohaterek Turgieniewa, nie ruszył mnie „szarawy połysk jedwabiu”, z wyjątkiem oryginalnej Eudoksji Kukszin i złej ciotki Odincowej wszystkie postaci kobiece w Ojcach i dzieciach wydały mi się mdłe i bezbarwne. Żałowałam za to poczciwych rodziców Bazarowa, wzruszałam się zakończeniem. I tak sobie myślę, że chyba bardzo kiepska ze mnie studentka. Tyle już wspólnych wykładów za nami, a wciąż niczego mnie nie nauczył… 

***
I. Turgieniew, Ojcowie i dzieci, przeł. Joanna Guze, wyd. Wydawnictwo TPPR „Współpraca”, Warszawa 1987.
V. Nabokov, Wykłady o literaturze rosyjskiej, przeł. Z. Batko, wyd. Muza SA, Warszawa 2002. 

***
A tutaj znajdziecie wrażenia Pyzy. Zachęcamy do dyskusji! 


***
W ramach Nabokoviady 2 razem z Pyzą Wędrowniczką oraz grupą zainteresowanych czytamy wybrane dzieła spośród omówionych w Wykładach o literaturze rosyjskiej Vladimira Nabokova, a następnie zapoznajemy się z samym wykładem Nabokova i rozpoczynamy na swoich blogach dyskusję. 

A w kolejnym odcinku… Bracia Karamazow Fiodora Dostojewskiego! Na lekturę dajemy sobie sporo czasu – na dyskusję umawiamy się wstępnie 15 marca. Serdecznie zapraszamy do czytania z nami! 

Zainteresowanych zapraszam też do lektury naszych wpisów popełnionych w ramach pierwszej Nabokoviady, kiedy to jako słuchaczki Wykładów o literaturze dyskutowałyśmy o największych dziełach literatury światowej.

Japońska kultura, czeskie mistyfikacje – „Obudzę się na Shibui”, Anna Cima [recenzja patronacka]

$
0
0

Debiut Anny Cimy robi wrażenie głównie dlatego, że zderza ze sobą trzy bardzo odmienne opowieści, a mimo to efekt jest doskonały. To dzieło przemyślane, ciekawie skonstruowane i zaawansowane w sztuce literackiej mistyfikacji. 

Pierwsza, główna – to historia realistyczna i oparta na własnych doświadczeniach autorki, opowieść o dochodzeniu młodziutkiej Jany do fascynacji Japonią, a następnie literackim śledztwie wokół mało znanego japońskiego autora, Kiyomaru Kawashity. W tej części autorka używa obecnej češtiny (potocznej formy czeszczyzny, którą do literatury na dobre wprowadził między innymi Bohumil Hrabal) i swobodnego, młodzieżowego języka, a sposób opowiadania jest nacechowany właściwym bohaterce sarkazmem. 

Druga – to wychodząca z pierwszej, ale fantastyczna opowieść o duchu, a właściwie myśli Jany, który na wiele lat zostaje uwięziony w Tokio po jej pierwszej wizycie tam, gdy była jeszcze nastolatką. Trzecia – to opowiadanie Kochankowie Kawashity, które tłumaczy Jana już jako studentka japonistyki. 

Autorką wszystkich trzech jest Anna Cima. A więc tak, Kiyomaru Kawashita nigdy nie istniał – wszystko jest zmyślone, łącznie z jego biogramem zamieszczonym na końcu książki. Autorka doskonale jednak imituje styl japońskiego pisarza z początku XX wieku, i tym samym kontynuuje piękną tradycję mistyfikacji, z której przecież Czesi słyną. Wystarczy wspomnieć kontrowersyjne, sfałszowane czeskie zabytki narodowe – Rękopis królowodworski i Rękopis zielonogórski, czy czeskiego geniusza, wynalazcę, bohatera Járę Cimrmana. 

Przyznaję, że sama z początku dałam się Cimie nabrać. Ponieważ jednak w opublikowanym już przeze mnie jakiś czas temu wywiadzie autorka sama zdradza prawdę, nie będę Was zwodzić. Pamiętajcie – podejrzliwie traktujcie wszystko, co ze śmiertelną powagą serwują Wam Czesi. 

Japonia bez lukru 

Oprócz tego, że popisowo wpuszcza nas w maliny, książka Cimy zachwyca też piękną metaforą rozdwojenia, wokół której jest zbudowana – rozszczepienia duszy osoby zafascynowanej obcą kulturą między dwoma krajami. Obrazem tej metafory jest nastoletnie ego Jany, które, uwięzione w Shibui, ostatecznie postanawia wykorzystać czas uwięzienia na studiowanie języka i kultury Japonii. Choć fizycznie bohaterka wróciła do domu, mieszka z rodzicami, nadal uczy się w szkole, a potem na uniwersytecie, jakaś część jej pozostaje w Tokio na zawsze, zanurzona w japońskiej kulturze. A równocześnie rozdwojenie to sprawia, że Jana nigdzie nie jest do końca u siebie – czuje się obco, widząc w lustrze swoją białą, europejską twarz, ale w odległej Japonii cierpi z powodu narzuconych kulturowo reguł. 

Anna Cima. Fot. Agáta Faltová

Bo właśnie, jaka jest ta Japonia Anny Cimy? Nie otrzymujemy tu cukierkowej wizji japonistycznej neofitki, w końcu autorka od lat poznaje tamtejszą kulturę, także żyjąc tam i pracując, więc okres bezkrytycznej fascynacji ma dawno za sobą. Japonia z Obudzę się na Shibui to kraj, którego mieszkańcy są infantylni; sprawiają wrażenie, jakby bali się dorosnąć i dlatego starają się uczynić świat bardziej uroczym, niż jest w rzeczywistości. Kraj, w którym rodziny często żyją osobno, ojcowie wyjeżdżają, by pracować w innym mieście, a dzieci wysyłane są do szkół z internatem. Kraj, w którym nadrzędną wartością jest posłuszeństwo i postępowanie według zasad. Przyjaciółka Jany, Machiko, opowiada: 
Kiedy ktoś mówi mi, że powinnam coś zrobić tak, a nie inaczej, natychmiast się buntuję i robię dokładnie odwrotnie. Dlatego nie mogę żyć w Japonii. Dopóki tam mieszkałam, czułam się jak robak albo coś w tym stylu. Byłam na samym końcu łańcucha pokarmowego (s. 168). 
Wreszcie – kraj, który nie ma nic przeciwko obcokrajowcom, ale też w żaden sposób nie próbuje być dla nich gościnny. O tym zresztą autorka mówi również w wywiadach – także we wspomnianej rozmowie ze mną, do której raz jeszcze serdecznie odsyłam

Niskie z wysokim 

Bogata w doświadczenia i zdolna dziś do spojrzenia z dystansem, Cima opisuje jednak różne fazy fascynacji swojej bohaterki Japonią – także tę, w której Jana żałuje, że nie ma skośnych oczu. Przez całą książkę przewija się wątek odmienności, zewnętrznej i wewnętrznej, która zgodnie z wydźwiękiem powieści powinna być afirmowana. Jana wspomina, jak w przedszkolu namalowała swojego kolegę z Wietnamu pomarańczową kredką, i została za to skarcona przez przedszkolankę. Na szczęście rodzice nie widzieli w jej rysunku nic złego – w końcu nie chodzi o to, by na siłę udawać, że jesteśmy tacy sami, ale dostrzegać swoją inność i szanować ją, traktować jako bogactwo i źródło siły. 

Pasja, mądrość, doświadczenie – wszystko to pobrzmiewa w debiucie młodej autorki, a jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, także literacko jest to rzecz bardzo ciekawa. Jak wspomniałam, pisarka stworzyła niezwykle wiarygodną, nastrojową imitację starej japońskiej prozy, a równocześnie w swojej książce śmiało burzy sztywne podziały między literaturą wysoką i niską. Mamy tu też bowiem wątek niemalże kryminalny, wciągające historie miłosne (naznaczone zresztą dobą mediów społecznościowych) oraz wspomniany żywy język. To zresztą też specyficzny język Jany, która jest twardo stąpającą po ziemi, rezolutną i dosyć krytycznie odnoszącą się do rzeczywistości młodą osobą. Wszystko to sprawia, że książkę po prostu dobrze się czyta. 

Polecam Waszej uwadze ten ciekawy, dalekowschodnio-środkowoeuropejski miks. 

***
A. Cima, Obudzę się na Shibui, przeł. K. Wołosiuk, wyd. Dowody na istnienie, Warszawa 2020.

***
Podoba Ci się to, co robię? Proszę, wesprzyj mnie na Patronite. Dziękuję!
Viewing all 363 articles
Browse latest View live