Quantcast
Channel: Literackie skarby świata całego
Viewing all 363 articles
Browse latest View live

Utopione w spermie carpe diem – „Wspomnienia bitniczki”, Diane di Prima

$
0
0
Diane di Prima powiedziała o tej książce: „Wszystko jest prawdziwe, tylko seks wymyślony”. Parafrazując jej słowa napiszę: Wszystko jest tu ciekawe, tylko seks nudny jak flaki z olejem.

Może już o niej słyszeliście. Diane di Prima to ewenement – kobieta w sercu na wskroś męskiego świata bitników. Nie zdegradowana do służącej i niańki, nie cierpliwa kapłanka domowego ogniska, pomagająca odzyskać siły pomiędzy kolejnymi szalonymi eskapadami (jak przedstawiciele Beat Generation zwykli przedstawicielki płci pięknej postrzegać) lecz partnerka, towarzyszka, równoprawna wspólniczka.

We Wspomnieniach bitniczki opisuje swoje nastoletnie lata, kiedy to namiętnie czyta i podejmuje pierwsze próby pisarskie, a równocześnie żyje jak kloszardka, zarabia na chleb pozowaniem do rozbieranych zdjęć i – eufemizmy wydają się zbędne, gdy mowa o takiej książce – pierdoli się z kim popadnie. A ponieważ wydawcą Wspomnień… był Maurice Girodias, słynny miłośnik literackiej obsceny, a dzieło di Primy niemal z założenia miało być powieścią pornograficzną, seks staje się tematem numer jeden.

Autorka zadziwia tu przede wszystkim dwiema rzeczami – drobiazgowością i fantazją jeśli chodzi o wymyślanie różnych seksualnych pozycji. To drugie skutecznie stymulował Girodias – kolejne wersje powieści opatrywał komentarzem „Więcej seksu!”, a ponieważ biednemu dziewczęciu doświadczenia nie starczało, musiało zacząć zmyślać. „Więc wymyślałam różne konfiguracje ciał i dziwne ludzkie kombinacje, upychałam je we wspomnienia i odsyłałam z powrotem. Czasem wychodziłam z pokoju i wołałam kogoś, żeby wszystko sprawdzić: »Kładź się – mówiłam. – Chcę się przekonać, czy to jest możliwe«. Więc domownicy kładli się w ubraniach i sprawdzaliśmy wszystko z przyjazną obojętnością – czy dany wygibas w ogóle jest możliwy” – wspomina dziewczę w posłowiu powstałym dwadzieścia lat po wydaniu książki.

Na nic jednak mnożenie partnerów i seksualnych konfiguracji, na nic wszystkie orgie i szczegółowe opisy lizania, gryzienia i ssania, kiedy wciąż brakuje ognia! Prostota i dosadność opisu miały ponoć szokować, i kto wie, może w latach 60., gdy powieść ta po raz pierwszy ujrzała światło dzienne, rzeczywiście szokowały. Dla dzisiejszego czytelnika jednak sceny erotyczne w wydaniu di Primy są nudne, suche i przypominają smutny instruktaż dla onanistów. Sporadycznie autorka miesza do swoich łóżkowych rewelacji sferę sacrum, co jest po prostu śmieszne, a kiedy indziej przekracza tabu z takim impetem, że aż się robi niedobrze (przyznaję – może nawet z cieniem podziwu – że jeszcze żaden autor nie przyprawił mnie o mdłości w tak wielkim stopniu jak di Prima swoją sceną kazirodczą). Kreatywnością językową autorka również nie grzeszy – kurczowo trzyma się swoich ulubionych „cip” i „kutasów” – i tysiące razy miałam ochotę wysłać ją na lekcję erotycznego słowotwórstwa do głównej bohaterki Plastikowego M3.

Ale, ale! Odłóżmy na chwilę na bok seks; choć przypisuje się mu w tej powieści niezwykle istotną rolę, to co dla mnie najważniejsze leży mimo wszystko gdzieś poza nim. Historia dziewczyny, która żyje po swojemu, na nic nie narzeka, korzysta z okazji. Chwyta dzień. Cieszy się z nocy przespanej spokojnie w parku albo kawałka drewna na opał w chłodny jesienny wieczór. Czyta. Pod wpływem pierwszego wersu Skowytu rzuca w diabły gotujący się gulasz i pędzi nad rzekę, by schłodzić rozgorączkowaną głowę.
Czułam, że Allen jest tylko – nie mogło być inaczej – awangardą czegoś większego. Poprzedza tych wszystkich ludzi, którzy – jak ja – ukrywali się i przemykali, pisząc o swoim świecie dla małej grupy przyjaciół, którzy – nawet oni! – uważali, że nie da się tego wydać (…). Czułam, że ci ludzie wystąpią teraz naprzód i powiedzą, co mają do powiedzenia. Niewielu ich usłyszy, ale oni usłyszą siebie nawzajem. Niedługo poznam moich braci i siostry (s. 136).
To się udziela. Ta wolność, beztroska, braterstwo – koloryt tamtych czasów, odświeżający klimat epoki rodzącego się beatu. Ludzie, którzy przychodzą i odchodzą, czarny jazz w klubach, dyskusje do rana na abstrakcyjne tematy. Jakby jutra nie było, jakby nie trzeba było się martwić, co nazajutrz włożyć do garnka, jakby świat miał się skończyć tej nocy. Nie potrafiłabym tak żyć, ale ta barwna wizja zawsze mnie w pewien sposób pociągała.
Przychodziły do nas także lesby, które były hydraulikami albo drukarzami; młodzi jazzmani; smutny czeski sztauer oraz przeróżni miłośnicy Pounda, których poznawałyśmy w księgarniach. Jedliśmy, rozmawialiśmy i planowaliśmy niestworzone rzeczy, jak na przykład połączenie wszystkich sztuk manifestem napisanym po chińsku. Każdy lekko się nawalał, po czym szliśmy do Central Parku albo na nabrzeże, popatrzeć na rzekę (s. 118).
U di Primy bitnicy nie są buntownikami, kontestatorami. To po prostu młodzi ludzie, którzy chcą żyć po swojemu, mają swój zaklęty krąg bratnich dusz, szukają odrobiny ludzkiego ciepła. Tworzą, bawią się, żyją z dnia na dzień, nie myślą o śmierci.
Żartowaliśmy, paplaliśmy jak najęci. W pewnym momencie zatrzymała nas trumna – prosta ponura trumna, oparta o ścianę czynszówki. To ona popędziła nas do domu, do ciepła i miłości. Jeśli w ogóle trzeba było nas popędzać (s. 20).
I da się to wszystko dostrzec pod warstwą wulgarnej golizny. Jest utopione w spermie, zagrzebane w brudnej pościeli, ale jest. To co kiedyś szokowało dziś już nie przekonuje, ale ta siła młodości, ogień, który trawił świętych szaleńców w prozie Kerouaca – wciąż budzi fascynację. Dlatego też tak silnie odczułam nostalgię zakończenia, tego symbolicznego pożegnania bohaterki z dotychczasowym życiem.
Moje życie nigdy nie było piękniejsze i łatwiejsze, pełniejsze dobrej miłości i prawdziwej wolności, niż tamtego dnia. Wiedziałam jednak, że żegnam się z takim życiem. Kiedy Ivan odszedł , leżałam długo sama, wpatrując się w schody przeciwpożarowe i gwiazdy za oknem (s. 144).
***
D. di Prima, Wspomnienia bitniczki, tłum. Jędrzej Polak, wyd. Officyna, Łódź 2013.

Za osobliwą podróż do czasów rodzącej się kontrkultury dziękuję wydawnictwu Officyna.

Fotografie:
[1] Zdjęcie z okładki amerykańskiego wydania książki, Memoirs of a beatnik, wyd. Penguin Books, 1998. Źródło: openlibrary.org
[2] Okładka książki ze strony wydawnictwa Officyna / www.officyna.com.pl

Kopciuszek frunący jak albatros – „Bajka o Raszku”, Ota Pavel

$
0
0
Książki Oty Pavla to zastrzyk dobrej energii, pigułka szczęścia, płynne słońce, które przyjemnie grzeje od środka. Tak jest ze Śmiercią pięknych saren i tak jest z Bajką o Raszku– rozkosznej opowiastce z przesłaniem „Możesz wszystko, jeśli tylko naprawdę się postarasz”.

Jiří Raška był wybitnym czeskim skoczkiem narciarskim. Ota Pavel – wybitnym czeskim pisarzem. Ale również komentatorem sportowym, który w swoich reportażach chętnie pisał o wartościach moralnych, jakie niesie sport. Bajka o Raszku to jeszcze jeden taki reportaż, tym razem jednak w niecodziennej formie bajki – malowniczej opowiastki z morałem.

Bajkowy Raszek to syn szewca, człowieka honorowego i z wartościami, który popadł w ruinę, bo nie chciał robić butów dla niemieckich żołnierzy. Po jego przedwczesnej śmierci mały Jerzyk musi szybko dorosnąć, by zająć się matką i rodzeństwem. Wkrótce rozpoczyna pracę w fabryce, ale cały czas myśli tylko nartach – prostych, zrobionych z desek beczki na śledzie. Szusuje na nich pośród drzew i po raz pierwszy próbuje skakać. Chce latać niczym albatros i dąży do tego z dziką konsekwencją, nie zważając na to, że śmieją się z niego wrony. Przyjdzie czas, gdy nie będą się śmiać.

Raszek w tej powiastce to Kopciuszek, który wszystko osiąga własną ciężką pracą. Ma duchową przewodniczkę, serdeczną przyjaciółkę rodziny, Annę Praweczkową, która nie tylko zachęca go do rozwijania swojej pasji, ale i ostro karci, gdy chłopak zaczyna popadać w pychę. To z jej jesionu Raszek robi sobie narty, które wynoszą go na sam szczyt, to narzuconej przez nią dyscyplinie zawdzięcza swój sukces. I choć nie przychodzi mu to łatwo, choć jest zmęczony, w duchu wymyśla poczciwej patronce, ma ochotę dać sobie spokój i pójść na piwo, zaciska zęby i nadal trenuje.

Jiří Raška w roku 2008.
Z czasem staje się niepokonany, lecz daleko mu do mitycznego herosa – pozostaje człowiekiem, z wątpliwościami i obawami. Peszą go krzykliwi zawodnicy, czuje się niepewnie, stając wśród nich, pamięta jednak zawsze o zasadach fair play. Skromność, pokora i odwaga, których nauczyła go Anna Praweczkowa, pomagają mu udźwignąć presję i pofrunąć niczym ptak. Wrony już się nie śmieją.

Jak to w bajkach, nie brak tu elementów zupełnie fantastycznych – jak choćby konkurs skoków narciarskich na Sprawiedliwej Górze, w którym obok zawodowych skoczków udział biorą staruszki, kalecy i psy, a zwycięzców wybierają maszyny Oyko i Poyko. Szewc Raszka gada z chmurami i zatrzymuje trzęsące się z zimna uszy dzieci szewskimi szczypcami. Motywy te tworzą uroczy bajkowy klimat, potęgowany jeszcze przez dziecinny język Pavla: „ponieważ on osiągnie najwięcej, osiągnie tyle, co pan król albo Karel Gott”, „nie było wprost końca całusom i cmoknięciom podobnym do tych, które wydają karpie, zajadając w stawie pokruszoną bułkę”. W tej pozornie infantylnej narracji kryje się jednak wiele życiowej mądrości: „I tak się cisnęli, że ścisnęli Jonasza na fontannie, rzeźbę świętego Floriana, świętego Jana Nepomuckiego i panienki Marii. Z ludzi nie zginął nikt, ludzie wytrzymają więcej niż kamienne rzeźby” (s. 64).

Bajka o Raszku ma swoje tajemnice. Choć wydaje się bardzo prosta, Pavel nie wykłada kawy na ławę. Obok klasycznej historii Raszka zakończonej happy endem mamy również wspomnianą Annę Praweczkową, która w ostatnich scenach, odziana w falbaniastą sukienkę, pachnąca Chanel nr 5 i tańcząca przed lustrem do muzyki Sinatry śpiewającego I love Paris jawi nam się jako postać niezwykle smutna. Czy tak bardzo zachęca Raszka do realizowania jego marzeń, bo sama żyje własnym wielkim niespełnionym snem? Czemu żyje samotnie w swoim bajkowym domku, co ją spotkało w przeszłości? Z pewnością miałaby wiele do opowiedzenia, woli jednak zagadkowo milczeć.

Bajka o Raszku to propozycja zarówno dla dzieci, jak i dorosłych – podobnie jak Mały Książę Antoine'a de Saint-Exupéry'ego pod płaszczykiem prostej historii kryje głębsze myśli, ogromne pokłady życiowej mądrości i smutne tajemnice. Życie nie przypomina bajki, o czym Ota Pavel dobrze wiedział, ale mimo to konsekwentnie budował swoją zmitologizowaną wersję świata, w którym zawsze świeci słońce, a jeśli tylko odpowiednio mocno chcesz, możesz pofrunąć jak albatros. I chwała mu za to.
Schodził powoli w dolinę i rozmyślał o życiu, ale nie mógł nic wyrozmyślać, bo życiem trzeba żyć, a czasami nie powinno się o nim zbyt dużo rozmyślać, bo inaczej życie byłoby smutne (s. 68).
Ot co.

***
O. Pavel, Bajka o Raszku, tłum. Mirosław Śmigielski, wyd. Pan Slawista – numer specjalny, Poznań 2009.


Fotografie:
[1] Zdjęcie własne
[2] Stenyk / Wikimedia Commons
[3] Grzegorz Jagosz / LubimyCzytać.pl

Piąte urodziny!

$
0
0
W grudniu 2010 wszystko się zaczęło. Zapatrzyłam się na dziewczyny z „Archipelagu”, pomyślałam „fajne to jest” i założyłam bloga. I kręci się od tej pory i kręci, i piszą mi się te Literackie skarby, i mija właśnie pięć lat… Zapraszam więc dziś na wirtualny tort i odrobinę wspominek!

Pierwszy post był o opowiadaniach czeskich pisarzy i przepowiedziałam sobie nim swoją przyszłość – dwa lata później wylądowałam na bohemistyce. Skończyłam ją (licencjat) pół roku temu, przeczytałam masę czeskich książek, na które inaczej pewnie nie zwróciłabym uwagi, spełniłam moje wielkie marzenie – czytam po czesku.

W międzyczasie blog miał swoje wzloty i upadki, bywało, że brakowało mi czasu, ale przez te pięć lat nie było takiego miesiąca, w którym nie opublikowałabym tutaj nic. I jeśli tylko zdrowie pozwoli, nie będzie takiego miesiąca. Bo to dla mnie coś więcej niż hobby, i choćbym miała sobie kompletnie zreorganizować życie, zrobię tak, żeby dla tego miejsca zawsze znaleźć czas.

***
Rocznica to zawsze dobry czas na podsumowanie, a więc – w ciągu tych pięciu lat Literackich skarbów:
   napisałam 271 postów, w tym 223 recenzje,
   zostawiliście u mnie 2597 komentarzy,
   odwiedziliście mnie ponad 250 000 razy,
   a ja 127127434 razy pomyślałam, że blogowanie jest wspaniałe i nigdy mi się nie znudzi!

***
Oczywiście blog dostarcza radości na różne sposoby. Jednym z nich są teksty z wyszukiwarek. Niestety notorycznie gubię pliki, w których nie bieżąco spisuję te perełki, ale tym razem jeden się uchował i oto co m.in. w nim znalazłam:

miłosne wiersze od piotrka dla marty – znalazł? 
czeskie laski na calego – aż strach się bać... 
w jezycjadzie wszyscy maja dzieci – nie no, chyba kilku bezdzietnych by się znalazło :) 
daniel dehnal lala – przynajmniej tytuł się zgadza :)
sennik wyciągac wnetrzności z pyska ryby – brrr!
mysle ze mirek ja posuwal zastanawiam sie czy powiedziec zonie blog – no to rzeczywiście dylemat... 
jak być oślepiająco piekna w jeden dzien – żebym to ja wiedziała :)

***
Ponieważ w ciągu tych pięciu lat otrzymałam od Was całe mnóstwo ciepłych słów, które zmotywowały mnie do tworzenia bloga, chciałabym się odwdzięczyć. Wyjątkowo więc w tym roku przygotowałam urodzinowy KONKURS.

Nagród (książkowych rzecz jasna) jest osiem i są różne. Niektóre z nich to książki bardzo dla mnie ważne, inne mniej, o niektórych pisałam na Literackich skarbach, inne czytałam jeszcze w czasach przedblogowych. Odsyłam do moich opinii, być może będą dla Was wskazówką, o którą z nagród warto powalczyć. A do wygrania:


Najpiękniejsza dziewczyna w mieście, Charles Bukowski 

Pierwsza książka Buka, która mnie naprawdę zachwyciła. Bolesna jak diabli, a zarazem genialna. Pisałam o niej tu.


Anna In w grobowcach świata, Olga Tokarczuk 

Pierwsza książka Tokarczuk, która mnie naprawdę zachwyciła. Trochę zbyt w cieniu innych, dlatego jest tu zamiast ulubionego Prawieku. Czytana jeszcze przed blogiem, więc recenzji nie ma, ale uwierzcie mi – warto! W dodatku przepiękne nowe wydanie.


Taka piękna żałoba, Bohumil Hrabal 

Tej nie muszę przedstawiać, bo pojawiała się u mnie już tysiąc razy. To moja książka życia. Od niej zaczęła się moja miłość do Hrabala, ona zaraziła mnie jego życiową filozofią, pod jej wpływem pojechałam do Nymburka. Najwięcej pisałam o niej tu.


Siedem dobrych lat, Etgar Keret 

Osobista, ciepła, mądra, absolutnie urocza książka. O siedmiu latach bycia ojcem, ale również mężem, synem, bratem. Dużo o życiu w Izraelu, i trochę o Polsce. Moja recenzja tutaj.


Czas Czerwonych Gór, Petra Hůlová 

To nie jest ciepła opowiastka na dobranoc, to proza dosadna, brutalna, lepka, i przy tym wszystkim wciągająca jak bagno. Hůlovą tylko małymi łyczkami. Więcej tutaj.


Fanny Hill, John Cleland 

Rozkoszna w każdym możliwym znaczeniu tego słowa. Pierwsza brytyjska powieść pornograficzna (XVIII wiek!). Szerzej rozwodziłam się nad nią tu.


Wspomnienia bitniczki, Diane di Prima 

Też o seksie, choć już nie tak ładnie. Warto jednak ze względu na klimat tamtej epoki – czasów rodzącej się Beat Generation. Mój słodko-gorzki tekst na jej temat znajdziecie tu.


Bajka o Raszku, Ota Pavel 

Czyli urocza bajka o najwybitniejszym czeskim skoczku narciarskim. Świeżutka recenzja tutaj.






A zasady są takie: piszcie mi na lit.skarby.swiata.calego@gmail.com, którą książkę chcecie. Jeśli chętnych będzie więcej niż jedna osoba, zrobię losowanie. Każdy uczestnik może wybrać maksymalnie trzy książki. Zgłoszenia przesyłać można do poniedziałku, 14 grudnia, do północy. Zwycięzców ogłoszę tutaj oraz powiadomię ich mailowo. Wysyłka nagród oczywiście na mój koszt, ale nie wysyłam książek za granicę.

***
Pięknego dnia!

Fotografia tortu: Pink Sherbet Photography / Wikimedia Commons
Fotografie nagród: własne :)

Lament Sinobrodego – „Ekożona”, Michal Viewegh

$
0
0
Jest sporo rzeczy, które mnie drażnią w pisarstwie Michala Viewegha. Ale jedna przemawia zdecydowanie za tym, żeby go czytać – dystans do samego siebie. W Ekożonie po raz kolejny pokazał, że potrafi otwarcie z siebie kpić.

To nie tajemnica, że niemal każdy z głównych męskich bohaterów książek Viewegha ma w sobie coś z niego samego. Swoje własne doświadczenia pisarz przetwarza na literaturę z pomysłem i humorem, zawsze nasuwając pytanie: gdzie kończy się rzeczywistość, a zaczyna fikcja? Podobieństwa i analogie zachęcają do śmiałych hipotez, ale sam autor nie potwierdza ani nie zaprzecza, wymyka się, krzyczy „Hola, nie tak szybko!”, śmieje się czytelnikowi w twarz. Mówi, jak w końcówce Wychowania dziewcząt w Czechach: „Nie możesz tej literatury traktować tak serio”. Śmiało wykorzystuje przy tym zainteresowanie swoją osobą – bo przecież, o czym pisał z takim zachwytem Mariusz Szczygieł w Lásce nebeskiej, w Czechach Viewegh nie jest zwykłym pisarzem. Jest celebrytą, stałym rezydentem plotkarskich gazet i portali, a każda informacja o jego życiu prywatnym jest na wagę złota.

Nie inaczej jest w przypadku Ekożony. Mojmir, główny bohater książki, to najpoczytniejszy czeski pisarz – jak Viewegh, ma piękną młodą żonę – jak Viewegh, i jest ojcem jej dwóch uroczych córeczek – jak Viewegh (nawet imiona córek się zgadzają). Osią powieści są jego problemy małżeńskie – w kilka lat po ślubie z potulnego Kopciuszka jego ukochana Hedvika przeistacza się w feministyczną aktywistkę, założycielkę Centrum Matki oraz entuzjastkę zdrowego żywienia, jogi i feng shui, zaniedbując zupełnie potrzeby męża. Z plotek i wywiadów wiemy, że również Viewegh cierpiał z powodu podobnej sytuacji.

W tym samym wywiadzie Viewegh zaprzecza jednak, jakoby Ekożona była opowieścią o jego małżeństwie. Elementem, który odróżnia sytuację powieściowej pary od autora i jego żony jest przede wszystkim postać douli – duchowej opiekunki Hedviki, która wprowadza się do domu Mojmira i jego spodziewającej się dziecka małżonki, by pozostać tam przez następne siedem lat. To czysta fikcja, w co nietrudno uwierzyć – wszak chyba nawet święty nie wytrzymałby aż siedmiu lat pod jednym dachem z obcą kobietą, której nie znosi i która nie znosi jego, a do tego jest prawdopodobnie lesbijką i żywi do jego żony coś więcej niż czysto matczyne uczucia. Doula wprowadzona zostaje do powieści przede wszystkim w jednym celu – by ukazać Mojmira w komicznym, karykaturalnym świetle, jako tępego troglodytę, szowinistę, tyrana, Sinobrodego tłumiącego wszystkie naturalne odruchy i potrzeby ambitnej Hedviki. Równocześnie swoim sposobem opowiadania i widzenia świata narratorka ośmiesza samą siebie, efekt humorystyczny zostaje więc podwojony.

Ostrzem ironii Viewegh dźga tu praktycznie każdego – zarówno żałośnie żebrzącego uwagi męża, spragnionego ekskluzywnych kolacji na plaży u boku wystrojonej, wypachnionej i wpatrzonej w niego jak w obrazek żony (czyli swoje wykrzywione alter ego), jak i sabotującą każdy jego ruch doulę z głową pełną natchnionych bredni o wilczych kobiecych instynktach oraz głupiutką Hedvikę i całe stadko jej wojujących przyjaciółek, które w feministycznym amoku upierają się nawet, by sikać na stojąco. Nawiasem mówiąc, podobno Veronika Vieweghová czytając tę książkę śmiała się, co też jest oznaką sporego dystansu do własnej osoby – niejedna przewrażliwiona żona po czymś takim natychmiast wniosłaby pozew o rozwód, nawet mimo słodkiej dedykacji i nawet biorąc pod uwagę, że tylko częściowo stanowiła inspirację dla powieściowej Hedviki, osóbki tak mdłej, naiwnej i łatwej do zmanipulowania jak to tylko możliwe.

Czuję zresztą, że przez tę wszechobecną ironię lektura Ekożony nie tylko dla żony Viewegha może być rodzajem próby. Z pewnością znajdzie się wiele osób (i w większości przypadków będą to kobiety), które kpiny autora wezmą do siebie i zareagują oburzeniem. Bo można tę powieść postrzegać jako zwykłą, humorystyczną opowiastkę, spojrzenie z przymrużeniem oka na dzisiejsze relacje damsko-męskie, a można również dostrzec w niej zjadliwą satyrę na współczesną kobiecą emancypację, fascynację ekologią, Dalekim Wschodem, życiem w zgodzie z naturą i wszystkim co alternatywne.

Sięgając głębiej trafiamy również na wspomnianą kwestię autobiografizmu. Czy pod tą grubą warstwą humoru rzeczywiście kryje się niechęć i tłumiona złość odtrąconego męża, spragnionego niewolnicy czekającej cierpliwie z półmiskiem ciepłych kotletów? Czy z Michalem Vieweghiem było podobnie jak z Mojmirem, który pewnego dnia w akcie bezsilności pomyślał „Muszę coś z tym zrobić”, a następnie „Już wiem. Napiszę o tym książkę”? Sama Veronika przyznaje, że Ekożona była dla jej męża sposobem na odreagowanie i wyrzucenie z siebie żalów i pretensji... „Pozornie humorystyczna powieść”, czyż tak?

Te dociekania dodają na pewno lekturze smaku, ale są bezowocne, bo pomijając te drobne wyłomy autor jak zwykle świetnie się maskuje. Skupmy się więc przede wszystkim na humorze – bo niezależnie od tego, czy jest jakieś drugie dno, Ekożona jest bezdyskusyjnie zabawna. Sposób, w jaki Viewegh ustami Mojmira komentuje otaczającą go rzeczywistość, jego cięty dowcip, bezlitosny sarkazm i błyskotliwa metaforyka sprawiają, że ta lektura to świetna rozrywka. Proponuję przenieść się do świata spersonifikowanych pomidorów, tańców brzucha w wykonaniu ciężarnych alias „ruchów wielorybów ugrzęzłych na mieliźnie” oraz zjadanej bez zastanowienia „czekolady energii twórczej” – i po prostu dobrze się bawić.

***
A na koniec – polski smaczek. Wraz z całą resztą kobiecego świata przeciwko biednemu Mojmirowi spiskuje sama Olga Tokarczuk:
Bierze z szafki nocnej jej MaMy Kalendarz i otwiera go za pomocą szkarłatnej zakładki. Pierwsze co widzi, to motto tygodnia autorstwa Olgi Tokarczuk: „zdałam sobie sprawę, że zawsze lepsze będzie to, co jest w ruchu, niż to, co w spoczynku; że szlachetniejsza będzie zmiana niż stałość; że znieruchomiałe musi ulec rozpadowi, degeneracji i obrócić się w perzynę, ruchome zaś – będzie trwało nawet wiecznie”.
Apostoł rozumu Mojmir, który dwa lata temu w Bolonii postawił swojej polskiej koleżance dwie absurdalnie drogie szesnastoletnie whisky, irracjonalnie odbiera to jako ordynarną niewdzięczność. Bezsilnie przegląda kalendarz. Ma wrażenie, że spiskują przeciwko niemu wszystkie kobiety świata (s. 142-143).
Biedak :)

***
M. Viewegh, Ekożona, tłum. Mirosław Śmigielski, wyd. Stara Szkoła, Wołów 2015.

Za to, że odważył się zaryzykować i mimo mojego chłodnego stosunku do Michala Viewegha postanowił wysłać mi egzemplarz recenzencki Ekożony– dziękuję panu Mirkowi z wydawnictwa Stara Szkoła :) Książkę można kupić m.in. na stronie wydawnictwa. Dostępny w sprzedaży przed Świętami jest również pakiecik Ekożona + Ostatnia arystokratka z autografami autorów– polecam!

Tych, którzy rozumieją trochę czeski, odsyłam jeszcze raz do wspomnianego fragmentu wywiadu z autorem Ekożony i jego małżonką. Zobaczcie też, jak w Show Jana Krause Veronika Vieweghová opowiada o pracy douli, Centrum Matki, wychowywaniu dzieci w domu i życiu ze sławnym pisarzem :)

Fotografie:
[1] Jonas Tana / Foter.com / CC BY-NC-ND
[2] Okładka czeskiego wydania Ekożony, wyd. Druhé město / www.biomanzelka.cz
[3] Okładka polskiego wydania, wyd. Stara Szkoła

Wyniki konkursu urodzinowego

$
0
0
Na początek chciałam wszystkim bardzo podziękować za udział w losowaniu. Przy okazji zgłoszeń otrzymałam od Was mailowo ogrom miłych słów, których zupełnie się nie spodziewałam, dziękuję!

Drugim powodem do uśmiechu był fakt, że największym wzięciem wśród zaproponowanych przeze mnie nagród cieszył się… Hrabal! Chyba naprawdę zrobiłam Żałobie dobrą reklamę, bo ponad połowa z Was wybrała właśnie tę książkę. Radość!

Do rzeczy, bo i tak większość z Was prawdopodobnie od razu przeleciała wzrokiem moje dyrdymałki i przeszła do wyników :). Ślepy los tudzież widoczna na zdjęciu ręka przeznaczenia (nie moja, nie chciałam brać na siebie tej odpowiedzialności!) zadecydował, że nagrody otrzymują:

Najpiękniejsza dziewczyna w mieście, Charles Bukowski – Joanna Kupka
Anna In w grobowcach świata, Olga Tokarczuk – Marek Blaszkiewicz 
Taka piękna żałoba, Bohumil Hrabal – Sylwana Matuszewska 
Siedem dobrych lat, Etgar Keret – Lolanta czyta 
Czas Czerwonych Gór, Petra Hůlová – Ania P
Fanny Hill, John Cleland – Tirindeth M
Wspomnienia bitniczki, Diane di Prima – Mateusz Cioch 
Bajka o Raszku, Ota Pavel – Agnieszka Wisniewska

Gratuluję! Skontaktuję się z Wami mailowo w sprawie adresów do wysyłki. Książki postaram się wysłać do końca tego tygodnia, przy odrobinie szczęścia dotrą jako (przed)świąteczny prezent :).

Cierpienia muzy po przejściach – „Narzeczona Schulza”, Agata Tuszyńska

$
0
0
Narzeczona, Muza, dziewczyna ze zdjęcia. Zagadkowe spojrzenie, tajemniczy uśmiech i inicjał J. który pozostał po niej w opracowaniach. Na jej życzenie, jakby do końca pragnęła pozostać w cieniu, zniknąć. Juna, którą Agata Tuszyńska wyciągnęła z cienia. Mityczna Juna, posągowa Juna, w którą Agata Tuszyńska tchnęła życie. Pięknie i z powodzeniem.

To on ją wybrał. Wyłuskał ją z tłumu na ulicy, poprosił – przez przyjaciela, bo twarzą w twarz się nie ośmielił – o możliwość namalowania jej portretu. Piękna, postawna, elegancka młoda kobieta, silna – tę siłę, której jemu tak bardzo brakowało, musiał w niej wyczuć.

A ona, według wizji Tuszyńskiej, od razu dostrzegła w nim geniusza. Taki śmiały w sztuce, tak nieśmiały w życiu. „Bezbronny jak skrzypce bez futerału” (s. 41), „jak ze szkła. W każdej chwili narażony na stłuczenie” (s. 104). Chciała go chronić, chciała, jak w wizji Rilkego, stać na straży jego twórczej samotności. Nie wiedziała jednak, na co się porywa – i przez kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt następnych lat, nawet kiedy jego już dawno nie ma, miota się między miłosnym oddaniem a nienawiścią.

Zwyczajnie po kobiecemu nie potrafi zrozumieć i usprawiedliwić jego seksualnych obsesji. Głowę rozgorączkowaną wizjami jego rozpustnych wizyt w burdelu chłodzi myślami o jego artystycznym geniuszu, o jego wielkości. Próbuje zrozumieć, czyta książki o masochizmie, szuka genezy jego choroby, dopasowuje zasłyszane opowieści – kolejne fragmenty układanki. Ale to na nic – to zbyt trudne dla tej, która kocha i najzwyczajniej w świecie chce mieć go na wyłączność. Sztukę, tę Sztukę, z którą wiecznie ją zdradzał, tę by mu wybaczyła, ale tamtego – nie potrafiła.

Jeden z rysunków Schulza z roku 1934.
Nie widzę w stworzonej przez Tuszyńską postaci nadmiernej egzaltacji, nie dostrzegam w tej wizji kiczu jak niektórzy krytycy. Widzę szczerość i prostotę uczuć młodej dziewczyny, jaką Szelińska w momencie związania się z Schulzem była. Nawet mimo całej swojej pomnikowości i powagi musiała przecież przeżywać ekscytację nową znajomością i nowym uczuciem, musiała wstydzić się, szaleć z zazdrości, przeżywać chwile dziecinnej wściekłości, doświadczać emocjonalnej huśtawki jak każda zakochana kobieta. Marzyć o małżeństwie i normalnym domu. Pensjonarka? Może i tak. Ale przecież każda kobieta w głębi duszy jest trochę pensjonarką.

Równie dobrze autorka oddała uczucia starzejącej się, samotnej kobiety, więdnącej muzy, „muzy po przejściach”. Straciwszy wszystko wskutek wojny – rodziców, dom i (o czym dowiedziała się dopiero kilka lat później) Bruna – Juna na krótki czas przeniosła się do Warszawy, a następnie do kuzynki do Gdańska. Została dyrektorką uniwersyteckiej biblioteki. „Zawsze była zapięta na ostatni guzik, także psychicznie. Oszczędna w słowach, zdystansowana” (s. 270). Zamknęła się na świat i na ludzi, zapracowała sobie na opinię surowej i niedostępnej.

A w głębi duszy wspominała i przeżywała, wypominała sobie, że nie zrobiła więcej, by go uratować. Tylko wzmianki o nim były jeszcze w stanie ją ożywić, tylko misją przypomnienia o nim światu jeszcze żyła. Trudna to była misja w ustroju, który uznawał tylko sztukę utylitarną, ale znalazła sprzymierzeńca – Jerzego Ficowskiego, poetę, który w następnych latach stał się jednym z największych znawców życiorysu i twórczości Schulza. Także dzięki jej świadectwom.

Za tę pomoc zapłaciła swoją cenę – otrzymała dostęp do korespondencji dawnego narzeczonego, która nie tylko potwierdziła akty jego niewierności, ale i ujawniła, że zasadność ich planowanego małżeństwa była sprawą szeroko dyskutowaną w gronie jego przyjaciół. Z listów od jego przyjaciółek dowiedziała się, że „drobnomieszczański” związek z nią byłby zagrożeniem dla jego sztuki, że byłaby mu ciężarem, on sam zaś pisał, że „ucieczka w małżeństwo” była dla niego jednym ze sposobów obrony przed samotnością. I bolało – choć minęło tyle lat i nie miało to już znaczenia. Czytała o jego przelotnym związku z Nałkowską, o jego rozmyślaniach, czy nie „oddać się rozpuście”, i płakała nad tymi starymi listami, stara, samotna kobieta, niepotrzebna muza.

Lektura Narzeczonej Schulza to prawdziwa przyjemność. Jest tylko jedno niebezpieczeństwo – w stworzony przez Tuszyńską świat Juny wchodzi się tak głęboko, że traci się poczucie rzeczywistości, a granica między faktami a dopowiedzeniami zaciera się. I oto niepostrzeżenie możemy przyjąć jako pewnik coś, co wcale pewnikiem nie jest, a z kolei prawda wyda nam się zbyt niesamowita, by w nią uwierzyć. Tylko czy to wada czy zaleta?

***
A. Tuszyńska, Narzeczona Schulza. Apokryf, wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015.

Za książkę o tajemniczej muzie pisarza, który jest jednym z moim Mistrzów dziękuję pani Annie Zemanek i Wydawnictwu Literackiemu.

Fotografie:
[1] Zdjęcie własne / Tuszyńska A., Narzeczona Schulza, Kraków 2015.
[2] Mo Morgan1 / Foter.com / CC BY-NC
[3] Wydawnictwo Literackie

Święta à la Bukowski

$
0
0

W tym roku trochę inaczej :)
W Boże Narodzenie była u mnie Betty. Upiekła indyka i piliśmy razem. Betty zawsze lubiła wielkie choinki. Moja miała pewnie ponad dwa metry wysokości i z metr średnicy, była obwieszona światełkami, żarówkami, lametą i rozmaitym badziewiem. Piliśmy z dwóch butelek whiskey, kochaliśmy się, zjedliśmy indyka i znowu piliśmy. Gwóźdź w stojaku poluzował się, a sam stojak był zbyt mały, by utrzymać choinkę w pionie. Stale ją prostowałem. Betty wyciągnęła się na łóżku, spita do nieprzytomności. Ja, w szortach, popijałem na podłodze, a potem ułożyłem się obok łóżka. Zamknąłem oczy. Nagle coś mnie zbudziło. Otworzyłem oczy w samą porę, by spostrzec, że wielkie drzewko, obwieszone gorącymi lampkami, powoli przechyla się w moją stronę, a szpiczasta gwiazda opada niczym sztylet. Nie bardzo wiedziałem, co się dzieje. Miałem wrażenie, że nastąpił koniec świata. Nie mogłem się ruszyć. Drzewko obejmowało mnie swoimi ramionami, a ja leżałem pod nim. Żarówki były rozgrzane do czerwoności. 
- Och, OCH, JEZU CHRYSTE, LITOŚCI! BOŻE, POMÓŻ MI! JEZU! JEZU! POMOCY! 
Żarówki parzyły mnie. Potoczyłem się w lewo, nie zdołałem się wydostać, więc potoczyłem się w prawo. 
- AUA! 
Wreszcie uwolniłem się spod choinki. Betty stała nade mną.
Charles Bukowski, Listonosz

***
Życzę Wam, by nie atakowały Was Wasze choinki. By niezależnie od tego, czy spędzicie Boże Narodzenie tak jak Hank, czy w bardziej tradycyjny sposób, było pięknie. Życzę Wam książek, uśmiechu i czekolady. Wesołych Świąt!

Fot. Gustavo Bueso Padgett / freeimages.com

Pijane włosy, ludożercy i duch króla– „Dawid Copperfield”, Charles Dickens

$
0
0
Pan Dick puszcza latawiec. Jedna z moich ulubionych postaci!

To nie jest powieść porywająca od pierwszej do ostatniej strony, ale jeśli ktokolwiek miałby jeszcze wątpliwości, po tej lekturze musiałby przyznać – Dickens jest mistrzem kreowania literackich postaci. W Dawidzie Copperfieldzie tworzy galerię nietuzinkowych bohaterów, których się kocha, za którymi się tęskni, których się wypatruje.

Przede wszystkim – ciotka Betsey Trotwood. Ulubiona. Postrach dzieci i poganiaczy osłów, przed którymi broni swego trawnika, uciekając się nawet do drastycznych rękoczynów („we własnej osobie wystąpiła do walki z rudym piętnastoletnim chłopakiem i tak długo biła jego rudą głową o furtkę, dopóki nie zrozumiał, o co chodzi”). Mówi co myśli, trzeźwo patrzy na świat, choć ma swoje słabości – żywi irracjonalny lęk przed pożarami, kieszonkowcami i miejscami, które w każdym momencie mogą wylecieć w powietrze. Pod tą szorstką, męską prawie fasadą skrywa się złote serce – jako jedyna dostrzega w panu Dicku kogoś więcej niż wariata i jak lwica broni Dawida przed panem Murdstonem i jego siostrą.
– Co skłoniło to biedne, nieszczęśliwe dziecko do tego, by powtórnie wyjść za mąż? – powiedziała ciotka, gdy skończyłem opowiadanie. – Tego nie mogę zrozumieć. 
– Być może zakochała się w swoim drugim mężu? – wtrącił pan Dick. 
– Zakochała się! – krzyknęła ciotka. – Co też panu do głowy przychodzi? Co by jej z tego przyszło? (s. 185)
Tworzy cudowny tandem ze wspomnianym panem Dickiem. Starzec-dziecko opętany przez ducha króla Karola I, zawsze z latawcem zapisanym strofami ze swoich pamiętników, za opiekę odpłaca się ciotce psim przywiązaniem. I choć wydaje się zupełnie oderwany od rzeczywistości, niekiedy potrafi zaskoczyć empatią i znajomością ludzkiej natury – to w końcu on wyjaśnia nieporozumienie między doktorem Strongiem a jego młodziutką żoną i doprowadza do ich pogodzenia.

Barwne stadło tworzy również rodzina Micawberów na czele z sympatycznym krętaczem panem Micawberem, miłośnikiem listów i kwiecistego stylu, oraz jego oddaną małżonką. W całej powieści Micawber co rusz pojawia się i znika, lawirując między głęboką rozpaczą z powodu długów i widmem nędzy a euforią spowodowaną nowymi, ekscytującymi perspektywami, bo „a nuż wszystko się jeszcze zmieni”.

Pan Micawber, pani Micawber i bliźnięta.
Jest jeszcze wierna Peggotty, poczciwa, choć ekscentryczna karlica panna Mowcher, prostoduszny Barkis, podstępny Uriasz Heep... Każdą niemal postać, jaką dorastający Dawid spotyka na swej drodze, Dickens opisuje obrazowo, z niezwykłym talentem humorystycznym i satyrycznym.
Doktor Chillip: Chodził tak cichutko, jak duch w Hamlecie, tylko nieco wolniej, przechylał głowę na ramię, po części ze skromnej pogardy dla samego siebie, po części ze skromnego posłuszeństwa wobec innych. Nie tylko nie potrafiłby krzyknąć na psa, ale nawet na wściekłego psa nie podniósłby głosu. Najwyżej mógłby łagodnie udzielić mu napomnienia (s. 14).
Panna Murdstone: Nowo przybyła panna Murdstone wyglądała ponuro. Podobna była do brata, miała jak on ciemne włosy, smagłą cerę, gęste, zrośnięte nad dużym nosem brwi, które wyglądały tak, jakby ich obfitością nagrodzić sobie chciała brak bokobrodów (s. 49).
Doktor Strong: Wydawało mi się, że jest on równie zardzewiały jak zawiasy u odwiecznej bramy i równie ciężki jak kamienne urny, wznoszące się w regularnych odstępach wzdłuż ogrodzenia (…). Ubranie miał nie oczyszczone, głowę potarganą, kamasze rozpięte, a buciki spoglądały na mnie, rozdziawiwszy paszcze jak do ziewania (s. 213).
Pan Spenlow: Sztywny był i tak wykrochmalony, że poruszał się z trudnością i jak pajac na sprężynach musiał się cały obracać, gdy miał obrócić głowę (s. 324).
Mały Dawid i Peggotty, która miała policzki czerwone i twarde jak jabłka.
Kolejna niezapomniana postać.
Nie oszczędza zresztą samego Dawida; nie ma taryfy ulgowej nawet dla własnego alter-ego. Copperfield jest kochliwy i łatwowierny, a kiedy poznaje Dorę w swoim natchnionym słodzeniu przekracza wszystkie normy dobrego smaku. Jej gwiazda świeci mu wysoko nad jego światem, wzywa noc, by ochraniała jego ukochaną przed nie wiadomo czym, natychmiast też „postanawia wziąć w rękę siekierę i przerąbać się przez las przeciwności”, tudzież, pożyczając młot od pewnego staruszka tłukącego kamienie przy drodze, wyrąbać sobie w granicie drogę ku swojemu gołąbkowi. Tym bardziej bawią prowokacje ciotki Trotwood:
– Och Trot, Trot! Zdaje ci się więc, że jesteś zakochany? Czy tak? 
– Zdaje mi się, ciotko? – krzyknąłem, czerwony jak burak. – Uwielbiam ją z całego serca! 
– A więc Dora! – odparła ciotka. – I uważasz, że ta mała jest ogromnie czarująca, zdaje się? 
– Droga ciotko – odrzekłem – nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie, jaka ona jest! 
– Ach! I nie jest głupia? – spytała ciotka. 
– Głupia, ciotko? 
Przyznaję, że nigdy przedtem nie zastanawiałem się nad tym, czy Dora jest mądra, czy nie. Oczywiście, odrzuciłem teraz z oburzeniem to przypuszczenie, ale pomimo to uderzyło mnie ono, jak coś nowego (s. 59).
Ludożercy i biedacy

Ze szczególną zaciekłością biczykiem ironii smaga Dickens tzw. „dobre towarzystwo”, stawiając je w opozycji do prostych, biednych, a przy tym zdolnych do współczucia i poświęceń ludzi jak rodzina Peggoty. Najśmielej poczyna sobie w opisie obiadu u pani Waterbrook, gdzie nadęte i śmieszne kreatury rozprawiają bezustannie o dobrej i złej krwi. „Tyle mówiliśmy o dobrej i czystej krwi, i wciąż tylko o krwi, że łatwo można by nas wziąć za stowarzyszenie ludożerców” – komentuje Copperfield. Jeden z gości, „chudy głuptasek z krzywymi nogami” mówi:
Ja sam, jak mnie tu państwo widzą, wolałbym być strącony w przepaść ręką człowieka dobrze urodzonego, niż podniesiony dłonią człowieka niskiego urodzenia. Niech mnie diabli porwą, jeśli mówię nieprawdę (s. 346).
Uosobienie obłudy i zła – podstępny Uriasz Heep.

Należąca do wyższych sfer pani Steerforth jest okrutna i nieskora do wybaczania, łotrem okazuje się również jej syn, z którym w czasach szkolnych łączyły Copperfielda serdeczne więzi. Z kolei pochodząca również z dobrego domu Dora jest po prostu rozpieszczoną idiotką. Trzeba jednak zaznaczyć, że świat Dickensa nie jest całkowicie czarno-biały. W końcówce powieści pani Steerforth zostaje sportretowana jako łagodna, obłąkana staruszka, szalejąca z rozpaczy po stracie syna, Dora z czasem okazuje większą dojrzałość i żałuje swoje dziecinnego zachowania, a z kolei Uriasz Heep, mimo że wychowany w przytułku, w skrajnej biedzie, jest przecież przykładem niezwykłego fałszu i niegodziwości, ukształtowanych właśnie przez takie a nie inne warunki życia.


Czasem śmiech, czasem groza

W Dawidzie jednak bawią nie tylko postaci, jest też sporo humoru sytuacyjnego. Prawdziwe mistrzostwo to rozdział poświęcony pierwszej hulance Dawida, określony przez Radhikę Jones na łamach magazynu „Time” jako najlepszy opis stanu upojenia alkoholowego, jaki kiedykolwiek powstał w literaturze. Niestety fragment o pijanych włosach (który w oryginale znajdziecie w cytowanym artykule) nieco stracił w przekładzie Karoliny Beylin, który czytałam, ale za to ten o upadku ze schodów już nie:
Po ciemku drzwi niełatwo dały się znaleźć. Uchylałem ciągle firanki u okna, aż wreszcie Steerforth ze śmiechem ujął mnie pod ramię i wyprowadził. Schodziliśmy tak ze schodów jeden za drugim. Na dole już prawie, ktoś się potknął i stoczył. Ktoś inny zaznaczył, że to pewno Copperfield. Rozgniewałem się za oszczerstwo, lecz czując, że leżę na ziemi, zacząłem przypuszczać, że jest w tym może nieco prawdy (s. 334).
Wuj Dan, brat Peggotty, wędrujący po świecie w poszukiwaniu Emilki.
Kiedy jednak już przyzwyczajamy się do myślenia o Dickensie jak o humoryście, ten funduje nam prawdziwy popis nastrojowości i grozy – rozdział Burza. Zimny dreszcz biegnie po plecach, niemal słyszy się huk fal na wybrzeżu, czuje się lodowaty wiatr, dzieli się niepokój dręczonego przez koszmarne sny Dawida. I nie dziwi już wcale, czemu Brytyjczycy tak namiętnie i z takim zachwytem czytywali Dickensa i traktowali go niemal jak boga.

Ojciec jak pan Micawber – autobiografizm w Dawidzie Copperfieldzie

Dostarczyłam już chyba wystarczająco dużo argumentów, by sięgnąć po tę niezwykłą powieść, ale podam jeszcze jeden – jej lektura to również sposób, by dowiedzieć się czegoś więcej o samym Charlesie Dickensie. Jest to bowiem najbardziej autobiograficzny z jego utworów – nie bez powodu pisarz po raz pierwszy wypowiada się w pierwszej osobie – pisany, jak twierdzą literaturoznawcy, by ulżyć sercu i rozliczyć się z pretensji wobec rodziców.

Dickens co prawda nie został jako dziecko osierocony i nie trafił pod skrzydła okrutnego ojczyma, ale już jako dwunastolatek został przez rodziców wysłany do pracy w fabryce czernidła. Los ten podzielił stworzony przez niego bohater, ale dla większego efektu dramatycznego musi pracować już w wieku lat ośmiu. Gorzko narzeka na swoją sytuację, uważa za niedopuszczalne, aby skazać dziecko na tak ciężki los, i są to żale samego Dickensa.

Pisarz nie wspominał również dobrze nauki w szkole Wellington House Academy, gdzie panował sadystyczny dyrektor, pan Jones, i odmalował ten epizod swojego życia umieszczając małego Dawida w Salem House pod rządami okrutnego pana Creakle'a. Opisując z nieskrywaną goryczą te przeżycia z dzieciństwa Dickens krytykuje również zwyczaje społeczne panujące w owym czasie w Wielkiej Brytanii – nierówności klasowe, zmuszanie dzieci do pracy, nieskuteczne i okrutne metody dydaktyczne.

Dawid poznaje Dorę Spenlow.
Skazanie autora na taki los nie było złą wolą ze strony jego rodziców. Było raczej koniecznością – jego ojciec, John Dickens, niepoprawny lekkoduch, bujający w obłokach optymista, stale popadał w długi i nie był w stanie zapewnić rodzinie godziwego bytu. Przypomina więc bardzo powieściowego pana Micawbera, a jego oderwanie od rzeczywistości, pogoda ducha i poczciwość łączą go z kolei z powołanym do życia na kartach Dawida Copperfielda panem Dickiem.

Również wątek miłości do Dory ma swoje odzwierciedlenie w życiorysie autora – to historia zainspirowana jego relacją z Marią Beadnell. Osiemnastoletni wówczas pisarz zakochał się na zabój w pięknej dziewczynie, ona jednak nie potraktowała go poważnie, podobnie zresztą jak jej rodzice. Po latach spotkał się z nią ponownie, gdy obydwoje byli już poślubieni komu innemu. Spotkanie to otrzeźwiło go i ostatecznie przekreślił Marię w swoim sercu – uznał, że uczucie do niej było młodzieńczą pomyłką. Prawdopodobnie dlatego też kpi z szalejącego z miłości, niedoświadczonego Dawida; to wyraz samokrytyki, spojrzenie z dystansem na swoje młodzieńcze, niepoważne uczucie.

Przeczytać czy nie? I dlaczego tak?

Wracając do stwierdzenia z początku mojego tekstu – Dawid Copperfield nie porywa od pierwszej do ostatniej strony. Były momenty mniej pasjonujące, były takie, które zwyczajnie nudziły. Ale nie było ich wiele. A te rarytne, te najbardziej smakowite, te rozkosznie ironiczne, ci cudowni bohaterowie, arcyzabawne sytuacje i trzymające w napięciu intrygi – wynagradzają wszystko z nawiązką.

***
Ch. Dickens, Dawid Copperfield, tłum. Karolina Beylin, wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 1989.

***
Książkę przeczytałam w ramach akcji Olgi z Wielkiego Buka „Czytam Charlesa Dickensa na Święta”. Z akcji świątecznej zrobiła się noworoczna, ale to nic – zawsze miło wejść w nowy rok z klasykiem :).

***
Spragnionym informacji o Dickensie i jego twórczości polecam dwie strony: Charles Dickens Info oraz Dickensblog. Z tej drugiej dowiedziałam się na przykład, że w lutym ma się ukazać nowy audiobook Davida Copperfielda czytać będzie Richard Armitage, czyli twarz pana Thorntona z ekranizacji Północy i Południa Elizabeth Gaskell. I piękny głos!

Bibliografia:
Hobsbaum Ph., A Reader's Guide to Charles Dickens, Syracuse, N.Y. 1998.
Sehrwat A., Autobiographical Elements in Charles Dickens'David Copperfield,„The Criterion”, Vol. 4 Issue V, 2013 [http://www.the-criterion.com/V4/n5/Anil.pdf].
Charles Dickens Info [http://www.charlesdickensinfo.com/novels/david-copperfield/].
Radhika Jones, Counting Down Dickens' Greatest Novels. Number 4: David Copperfield, „Time” [http://entertainment.time.com/2012/02/02/counting-down-dickens-greatest-novels-number-4-david-copperfield/].

Ilustracje:
[1], [3], [4], [5] Frank Reynolds, 1910 / Wikimedia Commons
[2] Fred Barnard, ok. 1870 / Wikimedia Commons
[6] Hablot Knight Browne (Phiz) / wyd. Penguin Classics, 1985 / Wikimedia Commons
[7] wielkibuk.com

Rok 2015 na Literackich skarbach

$
0
0
Bez wstępów i przedłużania, bo i tak wyjątkowo późno w tym roku, oto krótki raport z moich dokonań czytelniczych w roku 2015.

Przeczytałam 57 książek, czyli mniej więcej tyle samo, co w roku ubiegłym. I czas pogodzić się z tym, że jest to moje naturalne tempo. I tak całkiem niezłe, jak sądzę.

Odrobina geografii

Literatura czeska – 19 pozycji
Literatura amerykańska – 14 pozycji
Literatura polska – 8 pozycji
Literatura słowacka – 8 pozycji
Literatura brytyjska – 1 pozycja
Literatura grecka – 1 pozycja
Literatura szwajcarska – 1 pozycja
Literatura białoruska – 1 pozycja
Literatura kolumbijska – 1 pozycja
Literatura rumuńska – 1 pozycja
Literatura austriacka – 1 pozycja
Literatura marokańska – 1 pozycja

Dużo czeskiej – bo wiadomo.
Dużo amerykańskiej – bo lubię.
I dużo słowackiej – bo Notatki z literatury słowackiej.

Najlepsze książki roku 2015

W zeszłym roku na pierwszy plan wysunęło się pięć książek, w tym – wyłoniła mi się bez większych wątpliwości Wielka Trójka. Są to:


Wojna nie ma w sobie nic z kobiety, Swietłana Aleksijewicz
Tegoroczny Nobel, numer 1 także mojego prywatnego zestawienia. Utrzymuję, że gdyby wszyscy politycy przeczytali tę książkę – i przeczytali ze zrozumieniem – nie byłoby już więcej wojen.


Korekty, Jonathan Franzen
Za silne emocje, za otwarcie oczu, za to, że nic w tej książce nie jest oczywiste, a miażdżąca ironia sąsiaduje tu z głębokim współczuciem. Za rozmach, za powrót do tradycji XIX-wiecznych powieści, za rodzinę i jej małe dramaty. I za najbardziej przejmujący obraz starości, z jakim spotkałam się w literaturze.


Szmira, Charles Bukowski
Buk już trzeci rok z rzędu wśród Najlepszych! W tej książce oswaja się ze śmiercią, która już łypie na niego zza winkla, już się zbliża. Ubiera ją w ciało seksownej panienki i komplementuje słodko „To dopiero wyjątkowa kurwa”. A przy okazji popisowo parodiuje literackie szmiry, jakie od lat zalewają naszą piękną planetę. Pożegnanie z klasą!





Wyróżnienia

Poza tym jednak – kilka wyróżnień (i tu już robi się bardzo czesko):



A szczególne miejsce w moim sercu zajmuje Václav Hrabě, z którym zakończyłam moje studia bohemistyczne i obroniłam się na piątkę. Pracę pisałam o jego opowiadaniu Horečka, ale na Literackich skarbach znajdziecie kilka słów o jego poezji.







Rok festiwali!

Wydarzenie numer 1 to przede wszystkim piąte urodziny bloga. Dziękuję Wam raz jeszcze raz za towarzyszenie mi w tej cudownej literackiej przygodzie! A z rzeczy pozostałych:
  • W czerwcu zawitałam do Warszawy na Big Book Festival. Relacje znajdziecie tutaj, tutaj, tutaj i tutaj.
  • Lipiec to we Wrocławiu Miesiąc Spotkań Autorskich. Relacja ze spotkania z Michalem Ajvazem – tutaj.
  • W sierpniu z kolei przyszedł czas na Literacki Sopot! Czeski w tym roku, więc nie mogłam odpuścić. Relację-olbrzymkę – która spodobała się samemu Mariuszowi Szczygłowi :) – znajdziecie tutaj.
  • I wreszcie październik, czyli oczywiście Festiwal Conrada! W tym roku po raz pierwszy towarzyszyła mu Strefa Blogera, w której dyżurowałam. Relacje tutaj, tutaj i tutaj.
A drugą część reportażu wrzucam nie od czapy – w 2:42 robię za obstawę Šabacha :).

Inne warte wzmianki wydarzenia, akcje i osiągnięcia to moja pomoc przy organizacji Kursu Kreatywnego Pisania Miasta Literatury UNESCO (moi drodzy podopieczni, liczę na specjalną dedykację, kiedy już będziecie sławni! :)), nawiązanie współpracy z Polską Biblioteką w Waszyngtonie (w najnowszym biuletynie Biblioteki znalazła się moja relacja z Conrada, w kolejnym ma się ukazać moja recenzja Alicyjki Liliany Hermetz) oraz gościnne występy Literackich skarbów na stronie Podgórskiej Biblioteki Publicznej w Krakowie.

Postanowienia na rok 2016

Z postanowieniami jak jest, każdy wie. Jak zrealizowałam to zeszłoroczne o czytaniu literatury francuskiej? Nie przeczytałam w ubiegłym roku ani jednej francuskiej książki. Poezji Byrona, Baudelaire'a, Rimbauda i Apollinaire'a też nie tknęłam :). Ale w tym akurat punkcie jestem niepoprawną optymistką, a więc w tym roku postanawiam sobie:

1. Czerpać większą frajdę z czytania, bo ostatnio jakoś zmalała. Z niczym się nie spieszyć, do niczego się nie zmuszać. Czytać to co naprawdę chcę, pisać tak jak chcę. Bez nerwowej szarpaniny, cztery książki w miesiącu – tylu recenzji się spodziewajcie. Jak wyjdzie więcej, będzie radość, ale bez presji i wygórowanych oczekiwań.

2. Zapisywać cytaty. Kiedyś miałam do tego specjalny zeszyt, później zeszyt się skończył a ja spisywać przestałam, bo za dużo czasu to zajmowało. Teraz jest nowy zeszyt i cytaty znów będą.


Plany na rok 2016

Mało tego, są też plany!

1. Razem z Pyzą pogadać o książkach z wykładów Nabokova (oczywiście po ich uprzednim przeczytaniu). Jest tam Austen, Dickens, Flaubert, Stevenson, Proust, Kafka i Joyce. Cztery z siedmiu już czytałam, ale chętnie sobie odświeżę. Pyza chyba trochę nie wierzy, że ta akcja dojdzie do skutku, bo przekładam ją od miesięcy, ale teraz mam twarde postanowienie i już nawet zdobyłam swój egzemplarz Samotni!

2. Z okazji Roku Sienkiewicza będę czytać Sienkiewicza (którego zresztą bardzo lubię). Ale zamiast powrotu do Trylogii, Krzyżaków czy Quo vadis wybiorę Rodzinę Połanieckich lub Bez dogmatu. I przeczytam wreszcie biografię Sienkiewicza pióra Józefa Szublewskiego, która kurzy mi się na półce od kilku lat.

3. Niech to będzie rok literatury amerykańskiej. Zarówno klasyki (Steinbeck, Hemingway, Caldwell, Faulkner, O. Henry), jak i tej całkiem nowej (Dave Eggers, Jeffrey Eugenides, David Foster Wallace, Jonathan Safran Foer, dwa tomy Najlepszych opowiadań McSweeney's– wszystko to mam w swojej biblioteczce i czeka, czeka, czeka od tak dawna). Bo choć czytam jej sporo, wciąż mi mało!

Zdjęcie główne: ginnerobot / Foter.com / CC BY-SA. 

Jak smakuje Polska? czyli Czesi o polskiej kuchni

$
0
0
Pierogi dla Jolanty nie wyszły, a te krakowskie okazały się niestrawne – w końcu ruskie, można się było spodziewać :)
Choć większość z nas jest przekonana, że nikogo nie trzeba przekonywać do takich frykasów jak pierogi czy tradycyjny polski bigos, nie do końca jest to prawdą. Oto bowiem nasi południowi sąsiedzi – o zgrozo! – od polskiej kuchni stronią. Tak tak, choć trudno w to uwierzyć, większość Czechów za nic ma pachnący wędzonką żurek i rozpływające się w ustach pierogi, a polska żywność to dla nich synonim kiepskiej żywności.

Niestety w wielu przypadkach nie lubią – bo po prostu nie znają. I poznać nie chcą. „Typowa dla Czechów wada, pewien rodzaj dalekowzroczności, która czasem pozwala dać się oczarować i zwrócić uwagę na to, co jest bardzo daleko, ale równocześnie powoduje niezdolność do zauważania tego, co powstaje w naszym najbliższym sąsiedztwie, ewentualnie skłania do przyjmowania a priori nieufnej postawy wobec tego, co mamy blisko, właśnie dlatego że jest to zbyt blisko...” – pisze o tym Petr Hruška (sam wielki entuzjasta polskich smakołyków).

Czy można temu jakoś zaradzić? Jak pisze Anna Wanik, prezeska fundacji Kukatko, najlepiej byłoby przywieźć wszystkich do Polski i porządnie nakarmić. Ale jako że rozwiązanie to jest z lekka nierealne, fundacja poprzestała na bardziej praktycznym pomyśle – zaprosić „ludzi z zewnątrz”, czeskich publicystów, pisarzy, reżyserów, by to oni od serca opowiedzieli o polskiej kuchni.

Tak powstał zbiór Jak chutná Polsko? (dosłownie: Jak smakuje Polska?). Myliłby się jednak ten, kto uznałby, że Polaka – który swoją narodową kuchnię zna przecież doskonale – ta publikacja znudzi. Przeciwnie, dla nas jest równie ciekawa, a może nawet ciekawsza, bo pozwala nam przejrzeć się w czeskim zwierciadle – przekonać się, jak nas widzą i co o nas myślą autorzy zza południowej granicy. Fundacja nie poprzestała więc na czeskiej wersji i przełożyła zbiór na język polski (i opatrzyła tytułem Polska: z czym to się je?).

Jedno pytanie, wiele odpowiedzi

Nie wszystkie teksty co prawda w równym stopniu zaspokajają tę polską ciekawość. Cały zbiór jest zaskakująco różnorodny, każdy z zaproszonych gości zrozumiał bowiem swoje zadanie trochę inaczej i stworzył tekst jedyny w swoim rodzaju. Jak pisze Lucie Zakopalová w otwierającym książkę tekście Smaki Polski albo musimy zjeść tę żabę, „na tytułowe pytanie: »Polska: z czym się to je?« każdy odpowiedział na swój sposób – nostalgicznym wspomnieniem, historią kryminalną, ironiczną zabawą, wierszem lub apologetycznym wyznaniem”.

Żurek nieskończoną ilość razy przywracał do życia Petra Hruškę.
I tak – Petr Janyška, dyrektor Czeskiego Centrum w Warszawie, funduje nam płomienną pochwałę warszawskiego targu, pełnego świeżych produktów oraz barw i zapachów, jakich nie spotkamy nigdzie indziej. Jan Němec proponuje surrealistyczną, na wpół romansową, na wpół kryminalną opowiastkę o służbowej podróży do Krakowa z zatrutymi pierogami i tajemniczą staruszką w tle. Igor Malijevský, Ivan Binar, Magdalena Platzová, Karel Steigerwald, Kateřina Tučková, Jan Němec i Petr Hruška odpowiadają z kolei na tytułowe pytanie w sposób, jakiego najbardziej się spodziewałam sięgając po ten zbiór – przywołując własne (?) doświadczenia z polską kuchnią, wracając we wspomnieniach do ludzi z Polski, których było im dane poznać.

Havel gotuje bigos

Polacy odmalowani w tych utworach do swojej narodowej kuchni podchodzą z nabożną wręcz czcią – bohater opowiadania Malijevskiego podkreśla z naciskiem, że prawdziwy żurek można zrobić tylko z bardzo starego, najlepiej kilkudziesięcioletniego, zakwasu, współwięzień Andrzej z Eseju o polskiej kiełbasie Ivana Binara nad talerzem więziennego gulaszu z rozrzewnieniem wspomina aromatyczny polski bigos, a Janek Latos z utworu Chaima Cigana stawia na stole talerz polskiej kiełbasy i butelkę wódki z namaszczeniem należnym największej narodowej dumie.

Ale czy należy im się dziwić? Również obcokrajowcy po swoich pierwszych niezapomnianych doświadczeniach tracą głowę dla polskiej kuchni. Magdalena Platzová wspomina podróż do Wrocławia ze szkocką poetką Gerdą Stevenson, która nie mogła wprost doczekać się, kiedy wreszcie dotrze na miejsce i zamówi w restauracji pierogi. W opowiadaniu Karla Steigerwalda za gotowanie bigosu zabiera się sam Václav Havel (w dodatku recytując przy tym Mickiewicza), zaś inna wielka postać czeskiej kultury, aktor i dysydent Pavel Landovský (dla przyjaciół Lanďák) jest opętany myślą o polskim barszczu.

Jaki był sekretny składnik bigosu Havla?
Narratorka opowiadania Kateřiny Tučkovej (ona sama?) opisuje swój heroiczny (i niestety bezowocny) wysiłek przygotowania pysznych pierogów na przyjazd polskiej przyjaciółki Jolanty. Wreszcie Petr Hruška, autor opowiadania Drugi dzień, stwierdza, że miarą tego, jak bardzo rozwinięty jest dany naród, jest wypracowany przez niego przepis na kaca (czyli tytułowy „drugi dzień”) – po czym wygłasza hymn pochwalny na cześć polskiego żurku, który niezliczoną ilość razy przywrócił go do życia. Dalej idą inne zupy, flaki, barszcz, nasza rzekoma obsesja na punkcie koperku, wreszcie – ogórki kiszone. „Twierdzę, że naród, który potrafi robić tak smaczne ogórki, musi być z natury kreatywny i nieustraszony” – chwali poeta. I kończy oświadczeniem, że jeśli pewnego dnia przestanie pisać wiersze, otworzy w Ostrawie polską restaurację.

Smaczna kiełbasa, smaczne anegdoty

Podobało mi się, jak motyw polskiej kuchni splata się w niektórych utworach z czesko-polskim doświadczeniem historycznym – tak jest u Chaima Cigana, opowiadającego historię czeskiego Żyda ukrywanego podczas wojny przez Polaka, tak jest u Ivana Binara, który na marginesie historii pewnego biwaku w Kanadzie z polską kiełbasą w tle przywołuje wątki swojego pobytu w areszcie śledczym w latach 70. Tak jest również u Karla Steigerwalda w tekście Siedzi nad jeziorem człowiek, chyba moim ulubionym – oprócz opowieści o polskich smakołykach autor serwuje nam również kilka równie smakowitych anegdot z życia czeskich dysydentów oraz uroczych opinii na temat polskiego narodu. „Polska to duży i odważny kraj, podobna jest też jej kuchnia (…). Wszyscy trzej podziwiamy Polaków. Nigdy się nie poddają, nigdy nie odpuszczają. My rezygnujemy, zanim wszystko się zacznie”.

W innych utworach polskie jedzenie pojawia się tylko na marginesie. Nie zmienia to jednak faktu, że są to dowcipne, ciekawe i świetnie napisane teksty. Jaroslav Rudiš serwuje opowiadanie bardzo w swoim stylu, o pewnym osobniku, którego dzień po hucznej imprezie ratuje polski bigos ugotowany przez jedną z uczestniczek zabawy (znów ten „drugi dzień”!), Martin Reiner przewrotnie proponuje nam opowiadanie o kuchni… japońskiej, a u Petra Zelenki żurek i bigos prowokują zabawne odpowiedzi escort girl wiezionej na plan dla Romana Polańskiego (żurek kojarzy jej się tylko z obciąganiem, bigos – „kiedy ktoś lubi dziewczyny i chłopaków”).

Ktoś mógłby powiedzieć: tyle zachodu o jedzenie? Zacytować za Ivanem Binarem: „Papier należy zapełniać głębokimi przemyśleniami, dawać świadectwo o stanie świata, zostawić dla przyszłych pokoleń wiadomość o tym, co zrobiliśmy źle, żeby ich przed tym uchronić. Szkoda tracić słowa na jedzenie”. Ale jako kontrę przywołam kolejne słowa Binara, o kilka linijek dalej: „Z drugiej strony jedzenie to od dawien dawna temat literacki. Jest przecież ważniejsze niż literki na papierze, ważniejsze niż wszelka ludzka mądrość wyryta w granicie. Jedzenie jest ponad prawem: człowiek pozwoli sobie na poniżenie, złodziejstwo, ba, jest nawet zdolny zabić, byle tylko nie umrzeć z głodu! Od jedzenia zaczęło się wszystko, co mamy”.

Ja lubię czytać o jedzeniu. Uwielbiam smacznie podane kulinarne opisy, uwielbiam, kiedy od samej lektury ślinka napływa mi do ust i zaczyna burczeć w brzuchu. Polecam Wam więc ten smakowity zbiorek – by poczuć dumę i głód, by utwierdzić się w przekonaniu, że nie ma nic lepszego niż ruskie pierogi... i by dowiedzieć się o sobie kilku ciekawych rzeczy. Smacznego!

Książkę Polska: z czym się to je? w tłumaczeniu na język polski możecie pobrać w formacie pdf, mobi lub epub ze strony fundacji Kukatko. Jest też dostępna bezpłatnie lub do wypożyczenia w kilkunastu miejscach w Polsce – pełna lista na stronie.

***
L. Zakopalová, I. Malijevský, P. Janyška, I. Binar, M. Platzová, K. Steigerwald, J. Rudiš, K. Tučková, Ch. Cigan, R. Denemarková, M. Reiner, J. Němec, M. Šindelka, P. Zelenka, P. Hruška, Jak chutná Polsko?, Towarzystwo Aktywnej Komunikacji – wydawnictwo Igloo, 2015.

Kompletna lista utworów zamieszczonych w publikacji:
Lucie Zakopalová, Chutě Polska aneb musíme tu žábu sníst (Smaki Polski albo musimy zjeść tę żabę, tłum. Tomasz Grabiński)
Igor Malijevský, Střepy (Odłamki, tłum. Anna Wanik)
Petr Janyška, Chvála varšavského trhu (Pochwała warszawskiego targu)
Ivan Binar, Esej o polské klobáse (Esej o polskiej kiełbasie, tłum. Karolina Błażejczak)
Magdalena Platzová, Tři zastavení s polským jídlem (Trzy przystanki z polskim jedzeniem, tłum. Anna Wanik)
Karel Steigerwald, Sedí u jezera ten muž (Siedzi nad jeziorem ten człowiek, tłum. Tomasz Grabiński)
Jaroslav Rudiš, V lese (W lesie, tłum. Katarzyna Dudzic-Grabińska)
Kateřina Tučková, Pirohy pro Jolantu (Pierogi dla Jolanty, tłum. Anna Wanik)
Chaim Cigan, To se přece neříká, tati! (Takich rzeczy się nie mówi, tato!, tłum. Katarzyna Dudzic-Grabińska)
Radka Denemarková, Kotlet schabowy (Kotlet schabowy, tłum. Anna Wanik)
Martin Reiner, Amuse bouche (Amuse bouche, tłum. Katarzyna Dudzic-Grabińska)
Jan Němec, Pierogi (Pierogi, tłum. Anna Wanik)
Marek Šindelka, Reality (Reality, tłum. Anna Wanik)
Petr Zelenka, Žurek for Roman (Żurek for Roman, tłum. Anna Wanik)
Petr Hruška, Druhý den (Drugi dzień, tłum. Franciszek Nastulczyk)

A na deser – Czesi gotujący polskie potrawy :)




Fotografie:
[1] eugene / Foter.com / CC BY-NC-SA
[2] Ian Kershaw / Foter.com / CC BY-NC-SA
[3] Mario Carvajal / Wikimedia Commons 
[4], [5] Fundacja Kukatko (http://www.kukatko.pl/) 

Brzydkie ciało, piękny duch – „Z szynką raz!”, Charles Bukowski

$
0
0

Z szynką raz! to książka, w której Bukowski się obnaża. I to tym razem nie w żaden cielesny, lubieżny sposób. Obnaża się tak, jak to robił wielokrotnie w swoich wierszach. Zdradza się ze swoimi słabościami, ze swoim zachwytem, ze swoim żalem. Ciągle gra twardziela, ale bardziej niż w którymkolwiek innym utworze prozatorskim pokazuje też, że cierpi. Jest jak potwór, który nie potrafi się przystosować, jak stwór Frankensteina powołany do pozbawionego sensu życia, wiecznie odtrącony, niekochany, brzydki.

Henry Chinaski, wychowany jako jedynak przez rodziców opętanych obawą „co ludzie pomyślą”, biednych niemieckich imigrantów wiecznie udających kogoś, kim nie są, od małego wyrabia w sobie wstręt do wszelkiego fałszu. Od małego również pała spontaniczną sympatią do moralnych wyrzutków, tych, których rodzice kwitują słowami „obibok” i „opijus” – dziadka Leonarda i stryja Bena. „Jesteś bardzo ładny” – mówi chłopiec umierającemu na gruźlicę Benowi, a dziadek, mimo że śmierdzi mu z ust, jest „najpiękniejszym człowiekiem, jakiego widział w życiu”.

Mały Henry to dziecko wrażliwe i ciekawe świata. Choć dorastając uzbraja się w postawę „Mam wszystko w dupie”, między wierszami można wyczytać rozpaczliwą prośbę o uwagę i odrobinę miłości. Hank zauważa, że żadnego z jego rodziców nie ma na uroczystym zakończeniu ogólniaka – i jest mu przykro. Hank lepiej czuje się w mroku, „ponieważ słyszał od paru osób, że jest brzydki”. Hank cieszy się troską siostry Ackerman, „pierwszej osoby, która okazała mu odrobinę współczucia”. To z nadmiaru wrażliwości jego pociąg do butelki, to własną bezradność ukrywa pod maską twardziela i zabijaki.

Najbardziej poruszającą sceną tej książki była dla mnie ta, kiedy w wieczór balu na zakończenie szkoły Henry zakrada się pod salę gimnastyczną i zagląda do środka przez okno. Widzi piękne dziewczyny w długich sukniach, widzi eleganckich chłopców w smokingach, i nie prycha na ten widok z pogardą, nie wydaje mu się to wszystko kiczowate czy żałosne, przeciwnie, jest zachwycony. Czar pryska, gdy widok przesłania mu jego własne odbicie w szybie. „Twarz cała w krostach i bliznach, obszarpana koszula. Przypominałem jakieś zwierzę, które wyszło z dżungli zwabione światłem i zagląda w okno. Po co tam przyszedłem?”, i dalej: „Gdzie oni się nauczyli rozmawiać i tańczyć? Nie umiałem ani jednego, ani drugiego. Każdy człowiek umiał coś, czego ja nie potrafiłem” (s. 217).

Jednocześnie, może za sprawą własnych cierpień, jest bardziej wyczulony na krzywdę innych istot, choćby najmniejszych (nie może na przykład znieść sadystycznej radości, z jaką jego koledzy obserwują pożerającego muchę pająka). Może dlatego przyciąga wyrzutków, odmieńców, dziwaków, „ubogich, zagubionych i idiotów”, choć sam nie jest z tego do końca zadowolony, i daje temu upust w niewybrednych słowach: „Byłem jak kawał gówna, który wabi muchy, a nie kwiat nęcący motyle i pszczoły” (s. 171). Może dlatego do niego lgnęli – bo wyczuwali w nim tego, który współczuje.

Silne wrażenie robi też dziwny, zupełnie nie w stylu Bukowskiego fragment o wyzwaniu, jakie bohater rzuca Bogu – i budzi się, widząc wlepione w siebie ciemne, puste oczy. A gdy impulsywnie sięga po pudełeczko z cytatami z Biblii podarowane mu kiedyś przez babcię, wyjmuje karteczkę z napisem „Bóg cię opuścił”. Której nigdy wcześniej tam nie było, a później też znika bez śladu.


Jak na Bukowskiego przystało, nie może być jednak przez cały czas poważnie. Humor jest niezwykle istotnym – choć, mam wrażenie, trochę przez czytelników niedocenionym – elementem tej powieści. Dzięki temu czytanie Z szynką raz! to doświadczenie wręcz schizofreniczne, istna sinusoida śmiechu i wzruszenia, gwałtowne przejścia od spontanicznego śmiechu do spontanicznych łez.

Bo weźmy na to – rodzinny dramat, ojciec przyprowadza do domu inną kobietę i oznajmia że ją kocha, matka płacze, serce się kraje, a młody Hank komentuje: „Jak możesz kochać tę kobietę? Zobacz, jaki ma nos. Jak słoniowa trąba!”. W jednej chwili z uśmiechem śledzisz dyskusje małego Henry'ego z ojcem o Chińczykach którzy są żółci, bo piją własne siki, a zaraz potem łykasz łzy, bo zezowaty Dawid dostaje za nic cięgi kolegów i od matki. Czytasz rubaszne przechwałki licealistów, którzy „pierwszy raz się pierdolili, jak mieli cztery lata”, a chwilę później ze ściśniętym gardłem przeżywasz wraz z Hankiem gehennę jego walki z chorobliwym trądzikiem. Żałujesz wygłodzonego kundla o smutnych oczach, którego Chinaski spotyka na ulicy, a zaraz potem śmiejesz się, bo pies odchodzi, nie tknąwszy ofiarowanej mu kanapki z kiełbasą (komentarz: „Nic dziwnego, że przez całe życie miałem depresję. Źle mnie odżywiano”). To wręcz niesamowite, jak czasem na płaszczyźnie kilku słów, w dosłownie kilkuwyrazowym dialogu, Bukowski potrafi zawrzeć tak uderzeniową dawkę humoru.

Źródłem komizmu jest też – przynajmniej dla mnie – typowy dla Bukowskiego naturalizm, czyli te wszystkie opowieści o kiszkach pełnych kupy. Wpisuje się to w jego niechęć do wszelkiego ściemniania i udawania – na co nam eufemizmy, skoro każdy ma odbyt i wszyscy wiedzą, jak jest? W jednej ze scen Chinaski oburza się na wychwalaną wszem i wobec „zdrową, czystą woń świeżego potu” i zastanawia się, dlaczego nikt nie wychwala „zdrowej, czystej woni świeżego gówna”. Nie oszczędza nam też drobiazgowych opisów swoich pryszczy, po czym stwierdza: „Myśl, że noszę w sobie to całe świństwo, w jakiś makabryczny sposób mnie fascynowała” (s. 139).

Oczywiście Z szynką raz! ciekawi w dużej mierze ze względu na swoją autobiograficzność. Przy zachowaniu odpowiedniego dystansu – wszak pisarz to pisarz, nigdy nie wiadomo, gdzie kończy się prawda a zaczyna zmyślenie – można ją potraktować jako obraz dzieciństwa i dorastania samego Bukowskiego. Czytelnik staje się świadkiem wielu „pierwszych razów” bohatera (choć tego najważniejszego akurat się nie doczeka – aż do ostatniej strony Chinaski pozostaje prawiczkiem). Jest pierwsze picie („Nareszcie znalazłem coś dla siebie”), pierwsza fascynacja literacka – D.H. Lawrence („Nikt nigdy mi o nim nie mówił. Czemu go przede mną ukrywano?”), pierwsze opowiadanie (o niemieckim lotniku z I wojny światowej, który „pił i latał sam jeden”).

Powieść staje się też źródłem informacji o życiu w biednej dzielnicy w czasach Wielkiego Kryzysu, a następnie – w trakcie II wojny światowej. Chinaski błaznuje i drażni innych nazistowskimi hasłami, ale w gruncie rzeczy ma w nosie wojnę, jego wypowiedzi na jej temat są praktycznie powtórzeniem krytycznych uwag Céline'a, tyle że w bardziej dosadnej formie: „tylko po to tak się ćwiczyli, żeby im ktoś później odstrzelił jaja” (s. 193). To tylko jeszcze jedna machina zniewolenia, rolę autorytarnych rodziców przejmuje państwo, czyli, mówiąc językiem Buka, „z gówna w gówno, tylko jeszcze gorsze”.

A tytuł? Ile ludzi, tyle teorii. Mówią, że to nawiązanie do Salingera, bo Buszujący w zbożu, The Catcher in the Rye. Że chodzi o standardową kanapkę wciskaną amerykańskim dzieciom. Że bohater jest tłamszony przez rodziców i społeczeństwo jak szynka między dwiema kromkami chleba. I mają też inne, bardziej wydumane wyjaśnienia. A może tytuł w ogóle nie ma znaczenia? Mnie się podoba wersja z Salingerem. Zdławiona przez prozę życia, spętana nakazami i oczekiwaniami, ponadprzeciętna wrażliwość.


***
Ch. Bukowski, Z szynką raz!, wyd. Noir Sur Blanc, Warszawa 2015.

Za tak bardzo smutną i tak bardzo zabawną historię Frankensteina z Los Angeles dziękuję pani Joannie i Oficynie Literackiej Noir Sur Blanc.

Inne książki Bukowskiego na Literackich skarbach:
Faktotum
Listonosz


Fotografie:
[1] Motyw z okładki pierwszego amerykańskiego wydania Z szynką raz! / benchilada / Foter.com / CC BY-NC-SA
[2] t_buchtele / Foter.com / CC BY-NC-ND
[3] Okładka pierwszego amerykańskiego wydania książki, wyd. Black Sparrow Book, 1982 / Wikimedia Commons
[4] Okładka polskiego wydania książki, wyd. Noir Sur Blanc, 2015 / wydawnictwoliterackie.pl 

...abyście się wzajemnie znali – „Co to jest islam? Książka dla dzieci i dorosłych”, Tahar Ben Jelloun

$
0
0
„Wiara żyje ciszą, niepotrzebne jej wzburzenie ani widowisko”.

Zaniepokojony tym, co dzieje się obecnie na świecie, Tahar Ben Jalloun napisał książkę o islamie. Tym prawdziwym – nie tym, który krzyczy, grozi i terroryzuje świat, ale tym, który oznacza życie w pokoju. A ponieważ dziś jest Dzień Dialogu z Islamem, to chyba dobry moment, by o niej opowiedzieć.

Ben Jalloun zaczyna od podstaw. Początki islamu i jego najważniejsze prawidła prezentuje w formie rozmowy ze swoją dziesięcioletnią córką, która po ataku na World Trade Center zaczęła zadawać pytania. Od małego wychowywana jako muzułmanka, nie potrafiła pogodzić wyznawanej i szanowanej przez jej rodziców religii z okrucieństwem terrorystów, którzy się na nią powołują.

I słusznie, bo te wizje są nie do pogodzenia. Już na wstępie autor-ojciec uświadamia swojej małej rozmówczyni, że korzenie islamu są głęboko humanistyczne, że jest to religia, która w VII w. w świecie arabskim ustanowiła podstawowe prawa człowieka (zakazując na przykład grzebania żywcem niemowląt płci żeńskiej, co było wówczas często spotykaną praktyką) i która opierała się na poszanowaniu innych wyznań i kultur. „O ludzie! Oto stworzyliśmy was z mężczyzny i kobiety i uczyniliśmy was ludami i plemionami, abyście się wzajemnie znali” – jak głosi Koran (sura XLIX, werset 13).

Autor prowadzi nas przez wszystkie stulecia islamu. Opisuje jego złotą erę, kiedy to arabscy uczeni, pomni na słowa Mahometa: „Poszukuj wiedzy od kolebki po grób, gdyż kto pragnie wiedzy, wielbi Boga”, wyruszali do Europy i dzielili się swoją wiedzą, czerpiąc równocześnie inspirację z myśli europejskiej. Ten czas przenikania się kultur i wymiany doświadczeń zakończył się niestety w XI wieku, kiedy to wyznawców islamu poróżniły waśnie, a naznaczony rodzącą się nienawiścią i fanatyzmem arabski świat został dodatkowo osłabiony i odizolowany przez wyprawy krzyżowe.

Od tej pory filozofię zaczęła zastępować religia, tolerancję zaś i otwarcie na inne światy – zapiekła niechęć do wszystkiego co obce, na czele z cywilizacją Zachodu. Koran, który według Ben Jallouna jest tekstem „pięknym, pełnym poezji i humanizmu”, odczytywany sztywno i dosłownie, bez wzięcia pod uwagę współczesnego kontekstu, stał się pretekstem do zabijania. Tymczasem, jak pisze z mocą autor, „nie ma takiego miejsca w Koranie, w którym byłoby napisane, że wolno popełniać samobójstwo i zabijać niewinnych”. Przeciwnie – podobnie jak w religii chrześcijańskiej, zarówno samobójstwo jak i zabójstwo jest surowo zakazane.

Jak wobec tego rodzi się fanatyzm? Ben Jelloun dokładnie tłumaczy to zjawisko, wytykając przy tym błędy popełnione przez społeczeństwa Europy. Jego zdaniem fundamentaliści to przeważnie młodzi ludzie, imigranci, którzy, usunięci na margines i odtrąceni, w agresywnym islamie i wśród jego fanatycznych wyznawców odnaleźli swoją tożsamość. Na nic nie zda się obecna histeria w związku z uchodźcami, na nic gorączkowe budowanie murów między „nami” a „nimi” – bo „oni” już od dawna tutaj są.
Tak długo usuwaliśmy ich na margines, zapominaliśmy o nich, pozostawialiśmy ich we własnym środowisku, że stali się zamkniętą społecznością rządzącą się własnymi prawami (s. 107).
Tahar Ben Jelloun
Autor jednak nie poprzestaje na straszeniu i wypunktowywaniu problemów, podaje również rozsądne rozwiązania. Przede wszystkim – edukacja. Walka z niewiedzą, która jest źródłem fanatyzmu. Zarówno w krajach arabskich, jak i europejskich. W tych pierwszych – aby uczyć mądrego czytania Koranu, z uwzględnieniem kontekstu historycznego, w jakim żyjemy, aby przywoływać pamięć o otwartym i tolerancyjnym islamie z pierwszych stuleci jego istnienia, a równocześnie interpretować go w sposób racjonalny, zgodnie z duchem naszej epoki. W tych drugich – by oswoić z islamem, rozwiać atmosferę złowrogiej tajemnicy, jaka go otacza, otworzyć Zachód na kulturę arabską, z której przecież również niegdyś czerpał.

Druga ważna sprawa to rozpoczęcie dialogu z młodymi muzułmanami w Europie, przekonanie ich, że jest tu dla nich i dla ich religii miejsce. Oczywiście aby dojść do tego etapu, potrzebna jest najpierw wspomniana edukacja i uświadomienie społeczeństwa; w obecnym nastroju podejrzliwości i wrogości wręcz w stosunku do islamu takie porozumienie nie wydaje się na razie możliwe.
Europa, gdzie żyje wiele milionów muzułmanów, mogłaby rozpocząć z nimi dialog i dać tym nowym Europejczykom poczucie, że są u siebie, nie wykluczeni, ale zintegrowani, że los europejski jest ich losem, a islam jako religia i kultura ma tu uprawnione miejsce. Taki spokojny islam, jeśli wyznawać go będzie większość, położy kres próbom destabilizacji i terroryzmu (s. 170).
Oczywiście nie pomagają również dawne zatargi, interwencje zbrojne, które muzułmanie wciąż mają w pamięci. Lubię, jak książka wywraca zupełnie do góry nogami moje myślenie. Nie mam w zwyczaju zamykać się w swoich poglądach, nie uznając jakichkolwiek innych racji. Dlatego też, mimo że jeszcze nie tak dawno w recenzji Karbali Piotra Głuchowskiego i Marcina Górki pisałam o interwencji w Iraku: „To nie była misja pozbawiona sensu”, teraz przyznaję, że nie patrzyłam na sprawę w szerszym kontekście. Tahar Ben Jelloun przekonał mnie, że choć kraje arabskie rzeczywiście potrzebują demokracji, to jednak nie powinna być ona aplikowana w sposób tak gwałtowny, techniką burzenia i budowania na nowo, ale poprzez pracę u podstaw, drogą stopniowej przebudowy.
Demokracja nie jest techniką, gadżetem ani czymś w rodzaju tabletki do rozpuszczania w wodzie. Demokracja to kultura, pewna wizja świata, uczenie się życia z innymi. To kultura, która potrzebuje czasu, żeby ludzie ją zaakceptowali i dali się jej przeniknąć, potrzebuje też pedagogii życia codziennego, która rozpoczyna się już w szkole (s. 183).
Ben Jelloun wierzy w to, że porozumienie między Wschodem a Zachodem jest możliwe – przede wszystkim dlatego, że mamy ze sobą więcej wspólnego, niż nam się wydaje. Krytyce poddaje koncepcję Samuela Huntingtona, który pisał o „zderzeniu cywilizacji”; za Edwardem Saidem powtarza, że nie może być mowy o żadnym zderzeniu w przypadku dwóch światów, które tak mocno się zazębiają.

Wizja świata, którą kreśli autor, to trochę takie Imagine Lennona – tylko że zamiast „no religion” jest „many religions”. Wszystkie żyjące obok siebie w zgodzie (bo czy naprawdę warto się kłócić o to, czy kapusta musi po morawsku, „na rzadko”, czy tylko omaszczona?), ale bez wpływu na politykę, jest to więc świat laicki – a laickość, jak wielokrotnie podkreśla Ben Jelloun, nie oznacza zniknięcia religii; przeciwnie, pozostawia nam swobodę wyznania, „daje każdemu człowiekowi wolność wyboru wiary lub niewiary”. Równe prawa przysługują również niezależnie od płci (bowiem „Bóg zwraca się do wierzących mężczyzn i wierzących kobiet w taki sam sposób”).

Znajdzie się pewnie wielu takich, którzy stwierdzą, że to naiwna postawa. Że na nic przyjdzie mi powtarzanie tych natchnionych bzdur o tolerancji i porozumieniu, kiedy islamiści zaleją Europę i wcisną mnie w burkę albo zastrzelą gdzieś na ulicy jak psa, bo modlę się do „innego” Boga. Tak jak Tahar Ben Jelloun wierzę jednak, że dialog i próba zrozumienia to jedyna droga. Marzyciel? Może i tak. Ale „not the only one”.

***
T. Ben Jelloun, Co to jest islam? Książka dla dzieci i dorosłych, tłum. Dorota Zańko, Helena Sobieraj, wyd. Karakter, Kraków 2015.

Fotografie:
[1] chidioc / pixabay.com
[2] Cristina Nichitus / freeimages.com 
[3] Photo Claude TRUONG-NGOC / Wikimedia Commons
[4] Yan Boechat / freeimages.com
[5] Okładka książki ze strony wydawnictwa Karakter 

Getto (przewrotnie) na wesoło – „Towarzystwo opieki nad zwierzętami”, Jiří Robert Pick

$
0
0
Żydowski chłopiec z gwiazdą Dawida, Radom, 1940.

Wydaje się, że humor i holokaust nie mogą iść w parze. Byli jednak tacy, którym udało się pożenić te dwie tak odległe sfery. Najbardziej wyrazisty przykład, jaki przychodzi mi tu do głowy, to Życie jest piękne– film Roberta Benigniego opowiadający historię uwięzionego w obozie koncentracyjnym Żyda Guido, który usiłuje oswoić swojego kilkuletniego synka z obozową rzeczywistością wmawiając mu, że wszystko jest tylko grą.

Książka Jiřiego Roberta Picka Towarzystwo opieki nad zwierzętami przenosi nas co prawda nie do obozu koncentracyjnego, lecz do żydowskiego getta, a jej główny bohater Toni jest już stosunkowo dużym chłopcem, ma bowiem lat czternaście, autor jednak stosuje podobny zabieg jak Benigni w swoim oscarowym dziele – łagodzi okrutne wojenne realia poprzez śmiech.

Rozbawienie budzą przede wszystkim towarzysze małego Toniego ze szpitalnej sali, gdzie chłopiec przebywa lecząc się z gruźlicy. Wiecznie lamentujący pan Abeles, pan Brisch – komunista, Żyd z Berlina, który uwielbia śpiewać czeskie piosenki ludowe, kłótliwy kapitalista pan Glaser (i synowie), właściciel sklepu kolonialnego pan Löwy, snobistyczny pan profesor Steinbach, wiecznie pogrążony w modlitwie pan Adamson – ich nieustanne przekomarzania, dąsy i komiczne uwagi dostarczają naprawdę mnóstwa śmiechu. I przenoszą nas w dawne czasy, kiedy jeszcze przy ulicach miast roiło się od żydowskich sklepików, a w drzwiach raz po raz pojawiały się kosmate głowy właścicieli.
Pan Glaser (i synowie) nie lubił bowiem Hitlera i pana Brischa. Nie było w tym nic dziwnego. Pan Glaser (i synowie) nikogo nie lubił.
Ale pan Brisch również nie lubił Hitlera. – Hitler – powiedział – jest dla mnie szaden święty, tylko agent imperializmu.
Pan Brisch był w partii komunistycznej i przy każdej okazji to przypominał.
Toni jednak i tak miał do niego więcej sympatii niż do innych panów. Nie sądził wprawdzie, że Hitler jest agentem, bo jak na agenta Hitler zbyt głośno krzyczał (…). Całkowicie jednak zgadzał się z nim, że pan Glaser (i synowie) jest zadufanym w sobie kapitalistą, i powinien być usunięty jako klasa (s. 14).
- Ale panu nie podobać się manualna praca, w tym widać klasowe spojszenie.
- Proszę pana, jakie klasowe spojrzenie? – powiedział pan Glaser (i synowie). – Wszyscyśmy tacy sami gruźlicy.
- Jest wielki klasowa rósznica taksze między gruślicy – powiedział pan Brisch – na przykład między pan a ja. Ja dostać gruślicy jako proletariacki skrzypek za Weimarska Republik, a pan ją dostać dopiero za Hitler jako Szyd. Poniewasz nosić worki i się spocić, a spocić się, poniewasz być rozpuszczona kapitalist (s. 17).
- Żydzi – zauważył pan Kohn – są strasznym narodem. Wcale się nie dziwię Hitlerowi. Przeciwnie, dziwiłbym się, gdyby ich zostawił w spokoju. Musiałby na głowę upaść. Niech pan zabierze tę książkę, co mi posłał pan Löwy. Czy poważny kupiec może sobie wziąć pięć tygodni urlopu i latać balonem?
- Ale Hitler – powiedział Toni – przecież nie lubi też innych narodów, nie tylko Żydów. (…)
- Hitler – zaznaczył pan Kohn – nie lubi tych narodów, ponieważ są jeszcze gorsze niż Żydzi.
- A pan myśli, że Niemcy są lepsi? – zapytał Toni.
- Niemcy są w ogóle najgorszym narodem – pouczył go pan Kohn – zaraz po Węgrach (s. 24).
Rodzina Glaserów (choć raczej nie krewnych kłótliwego pana Glasera, towarzysza Toniego ze szpitalnej sali), rok 1938.
Matka wraz z trójką młodszych dzieci zginęła w obozie zagłady w Bełżcu, ojciec – w Auschwitz.
Wojnę przeżył tylko najstarszy syn, Willie Glaser (stojący z tyłu po lewej).   

Humor w książce Picka bywa jednak czarny i wisielczy, niezwykle gorzki. Scena z ratlerkiem esesmana, Fifinką, choć zabawna, jest również na swój sposób wstrząsająca. Na swojej stronie tłumaczka książki, pani prof. Zofia Tarajło-Lipowska, zwraca uwagę, że motyw ten przypomina historię polowania na sarny w Śmierci pięknych saren Oty Pavla – i tu i tu bohaterowie zabijają niewinne zwierzę, by najeść się przed wyjazdem do obozu koncentracyjnego i zwiększyć swoje szanse na przeżycie. Jest jednak różnica między potrawką z sarny, zwierzęcia łownego, a potrawką z psa (zwłaszcza jeśli jego zabicie ma po części charakter złośliwej igraszki – wszak to pupil sturmbannführera SS). Opowieść Picka pozostaje więc zdecydowanie bardziej drastyczna w wymowie.
Protestowano też na inne sposoby. Na przykład, jak mówił pan Löwy, niejaki pan Karl Weiss z Wiednia, w proteście przeciw małym porcjom jedzenia dla starszych ludzi, zdecydował się na głodówkę. W ciągu tygodnia jednak umarł. Skoro jednak w tym tygodniu zmarło w getcie z głodu jeszcze sto sześćdziesiąt innych osób, które głodówki nie prowadziły, więc nikt tego nie zauważył (s. 86).
Jest również coś upiornego w tej trosce Toniego o zwierzęta, przewyższającej momentami, ma się wrażenie, troskę o ludzi. Owszem, chłopiec martwi się o swoich przyjaciół, owszem, cierpi po ich stracie, ale w pewien pozbawiony większych emocji, nieco znudzony wręcz sposób, podczas gdy zwierzęta, jak choćby podarowana mu przez Ledeckiego mysz Helga, budzą w nim więcej entuzjazmu. Na zwierzęce cierpienie i śmierć jest jeszcze wrażliwy, na ludzkie już mniej – w getcie jest to przecież na porządku dziennym. A może to rodzaj ucieczki od rzeczywistości? Może to taka mała misja Toniego – ocalić Helgę, to kruche zwierzęce jestestwo, w małym i skazanym na zagładę żydowskim światku?

Podtytuł nie kłamie – jest to „humorystyczna opowieść z getta”. Ale jest to też historia zmagań się z obozową rzeczywistością, walki o zachowanie resztek wolności osobistej i człowieczeństwa, również poprzez troskę o własne ciało, które hitlerowcy tak pragną unicestwić. Dotyczy to przede wszystkim kręgu Erny, mamy Lizy i reszty starszych przyjaciół Toniego, którzy tak chętnie oddają się rozpuście, szukając tej odrobiny ludzkiego ciepła. Sam chłopiec wchodzi w ten świat w końcówce powieści i trzeba przyznać, że kontrast obecny w tej scenie jest naprawdę poruszający. Trochę jak w Pociągach pod specjalnym nadzorem– niech grzmią dokoła nas wystrzały, niech wojna przetacza się nam nad głowami, ale my zostajemy na łóżku (tudzież na kanapie zawiadowcy) i robimy swoje. Kochamy się na przekór wszystkiemu.

***
J.R. Pick, Towarzystwo opieki nad zwierzętami. Humorystyczna – jeśli to możliwe – opowieść z getta w Terezinie, wyd. Lech i Czech, Katowice 2015.

 
Za tę mieszankę śmiechu i łez z gettem w tle dziękuję pani prof. Zofii Tarajło-Lipowskiej i wydawnictwu Lech i Czech. Zainteresowanym polecam również wizytę na blogu tłumaczki, gdzie pojawiają się m.in. informacje i ciekawostki o książce J.R. Picka.

I jeszcze coś na koniec – jak zauważa w posłowiu pani profesor, Towarzystwo opieki nad zwierzętami jest przykładem utworu wpisującego się w silny nurt w literaturze czeskiej, który opowiada o świecie z perspektywy dziecka. Tłumaczka wymienia przy tej okazji powieść Było nas pięciu Karla Poláčka, ja natomiast dorzucę jeszcze kapitalną książeczkę Dumny Bądźżeś Ireny Douskovej – epoka normalizacji oczyma ośmioletniej Helenki – i przypominam się przy tej okazji ze swoją recenzją.


Fotografie:
[1] Bundesarchiv, Wisniewski / Wikimedia Commons / CC-BY-SA 3.0
[2] Willie Glaser, Alexander Mayer / Wikimedia Commons / CC-BY-SA 3.0
[3] Okładka polskiego wydania książki / bohemistyka.bloog.pl

Perwersyjna rozkosz rozbiórki i zniszczenia – „Hrabal. Słodka apokalipsa”, Aleksander Kaczorowski

$
0
0
W pobliżu wyburzonego już domu przy ulicy Na Grobli, gdzie w latach 50. i 60. mieszkał Bohumil Hrabal, powstał pamiątkowy mural.

Bez fałszywej skromności – o życiu Bohumila Hrabala wiem już tyle, że ciężko mnie czymkolwiek zaskoczyć. Nie spodziewałam się więc po Słodkiej apokalipsieżadnych rewolucji, zwłaszcza że byłam nastawiona na częściową powtórkę z czytanej kilka lat temu Gry w życie tego samego autora. A jednak Aleksander Kaczorowski zgotował mi kilka niespodzianek.

Przede wszystkim – pewne powszechnie znane fakty z życia Hrabala zinterpretował w zupełnie dla mnie nowy sposób. Może to odkrywcze podejście reprezentował już w Grze– trudno mi stwierdzić, bo nie mam tej książki na własność, a prawdę mówiąc w czasie jej lektury wszystkie inne wrażenia przesłoniła mi wściekłość na autora, że odbiera mi taki obraz ukochanego pisarza, jaki sobie sama stworzyłam. Spoglądam więc na Apokalipsęświeżym, chłodnym już okiem i widzę sporo ciekawych pomysłów.

Hrabal wraz ze stryjem Pepinem, rok 1950.
Na przykład ten, że już pierwsze doświadczenia z dzieciństwa – niechęć do stryja Bohuslava i intelektualistów gromadzących się w jego willi w Obřanach – mogły później pchnąć Hrabala w kierunku „proletariatu”, ludzi niewykształconych, prostodusznych i spontanicznych, jak stryj Pepin, Haňťa (wykształcony „mimo woli”) czy zaludniający karty jego opowiadań pabitele. Albo ten, że cytowane w książce serwilistyczne artykuły publikowane przez Hrabala w „Przeglądzie Nymburskim” w latach 1938-39 mogły być wstępem do późniejszych ustępliwych wystąpień pisarza wobec władz komunistycznych.

Kaczorowski analizuje proces kształtowania się Hrabala jako artysty, wymienia ważnych dla niego pisarzy i filozofów, ale nie poprzestaje na stwierdzeniu, że wywarli na niego duży wpływ, lecz opisuje, w jaki sposób wpływ ten się objawiał – Schopenhauer wpoił mu przekonanie o boskiej roli artysty, Klíma nauczył go dystansu do rzeczywistości (wszystko jest fikcją, naprawdę istniejemy tylko my i nasze uczucia)... W końcu zaraz po wojnie, dzięki nauce i doświadczeniom, z nieco oderwanego od rzeczywistości poety zrodził się genialny prozaik – Hrabal, jakiego znamy. Przestał szukać inspiracji gdzieś w chmurach, znalazł ją obok, na swojej Libni, wśród „Cyganów, aktorów, pijaków, uprzejmych kobiet”, w czasach „łagodnej, melancholijnej apokalipsy”.

Lata 70., kiedy w swoich utworach zaczyna wracać do przeszłości, do dzieciństwa w browarze w Nymburku i do lat spędzonych w towarzystwie czułego barbarzyńcy Vladimírka oraz w pakowalni makulatury, to kolejny, nowy etap jego twórczości. To wtedy powstają Postrzyżyny, Taka piękna żałoba, Miasteczko, w którym czas się zatrzymał, Zbyt głośna samotność i Czuły barbarzyńca. Do opowiadań Hrabala wkrada się nostalgia i głęboki smutek, które są jednak źródłem tajemniczej przyjemności, jak w tym fragmencie o rozbiórce starej Libni:
Lecz ja jestem szczęśliwy, że przy tym jestem, że to widzę, że mogę stanąć w samym sercu tego pobojowiska, o które nikt nie dba, i czerpać perwersyjną rozkosz z tej chwili słodkiej apokalipsy, z zagłady starej Libni, ponieważ zawdzięczam jej wspomnienia i klucz do piękna, którym żyłem i będę żyć tak długo, aż i mnie przykryje czas, jak ten żydowski cmentarz i dach warsztatu, na którym pisałem w słońcu te swoje teksty (s. 208).

Nie podobała mi się w Słodkiej apokalipsie chaotyczność niektórych fragmentów i poszatkowany charakter opowieści – brak powiązań między kolejnymi scenkami i anegdotami, jakby autor koniecznie chciał je wszystkie przedstawić, ale nie do końca potrafił nad nimi zapanować. Ogromnie za to podoba mi się lista lektur zamieszczona na końcu. Są tu książki Hrabala (wydane po polsku) i publikacje na jego temat, a poza tym literatura ogólna, rozmowy, eseje, artykuły… Plan na najbliższe 10 lat – przeczytać wszystkie pozycje z tego zestawienia, albo przynajmniej te, do których uda mi się dotrzeć. Na pewno nie będę się nudzić!

Na koniec Kaczorowski ostatecznie rozprawia się z mitem upadku podczas karmienia gołębi. Cytuje wypowiedź profesora Dungla, ordynatora kliniki ortopedycznej Na Bulovce – dwa lata temu przyznał on, że gołębie były wersją „roboczą” (a poza tym, jego zdaniem, bardzo głupią), przyjętą przez policjantów, by szybko zamknąć całą sprawę.


Ale to już tylko oficjalne potwierdzenie. Tego co każdy, kto czytał utwory Hrabala, zarówno te ostatnie – pełne rozgoryczenia i nienawiści do świata – jak i te z lat wcześniejszych – gdzie motyw samobójstwa i upadku z piątego piętra powtarza się jak refren – i bez tych wyjaśnień wiedział. To było długie, długie życie, a pozornie niewyczerpane zapasy zachwytu skończyły się, gdy odeszła rodzina i przyjaciele. Cieszę się jednak, że dziadek Tomáš nie zastrzelił młodziutkiej matki Hrabala, gdy ta oświadczyła rodzicom, że będzie miała nieślubne dziecko, a babcia Kateřina uratowała sytuację, wołając, że zupa na stole. Bo jaki byłby świat bez niego i jego recepty na rzeczywistość? Mój na pewno zupełnie inny.

***
A. Kaczorowski, Hrabal. Słodka apokalipsa, wyd. Czarne, Wołowiec 2016.


Fotografie:
[1] Radek Bednařík / Foter.com / CC BY-NC-ND
[2],[3] Fotografie pochodzące z książki / zdjęcie własne
[4] Okładka książki ze strony wydawnictwa Czarne

Nie pytaj, komu bije dzwon – „Ścieżki Północy”, Richard Flanagan

$
0
0
Wojna o której pisze Flanagan wygląda trochę inaczej niż ta, którą znamy z Europy. Zamiast na wpół zburzonych miast jest duszna dżungla, zamiast bezpośredniego starcia – niewolnicza praca, zamiast oderwanych kończyn i broczących tętniczą krwią ran – ropiejące wrzody. Ale tak naprawdę chodzi o tę samą wojnę. Tę samą, którą człowiek toczy od wieków.

Flanagan opowiada historię jeńców australijskich, którzy w latach 1942-43 brali udział w budowie Kolei Birmańskiej, zwanej, nie bez powodu, Koleją Śmierci. Ten obłąkańczy projekt, który miał być potwierdzeniem potęgi japońskiego Ducha, pochłonął tysiące ludzkich istnień i przez autora zostaje wprost porównany do budowy piramid egipskich czy Petersburga. „Liczbę ofiar szacuje się na 100-200 tysięcy. To więcej niż w Hiroszimie. Więcej niż słów w mojej książce” – mówi pisarz w jednym z wywiadów. Wśród żołnierzy zmuszonych do niewolniczej pracy przy budowie kolei był również jego ojciec.

Autor opisuje warunki panujące w obozie jenieckim w sposób brutalny i pozbawiony skrępowania. Nie brak tu szokujących obrazów ropiejących wrzodów, wystających odbytów i ciemnoczerwonego ludzkiego mięsa. Mimo tych okrutnych realiów jeńcy starają się jednak zachować odrobinę godności, wspominają swoje rodziny, śpiewają, żartują, cieszą się jak dzieci z małych, symbolicznych aktów niesubordynacji – jak wtedy, gdy pewnego ranka śpiący Middleton dostaje wzwodu. (Trochę jak w Towarzystwie opieki nad zwierzętami, gdzie seksualność była pewnym manifestem siły życia na przekór wyniszczającym ciało warunkom życia w getcie).
Był to zatem iście cudowny widok – nie można było go nie zauważyć i się nim nie zachwycać – który zaczynał się podnosić na ich oczach. Kochany Middleton, powiedział Gallipoli von Kessler. Jest jedną nogą w grobie, a stoi mu jak bambus w lesie, kurwa (s. 213).
Australijscy i holenderscy jeńcy pracujący przy budowie
Kolei Śmierci. Wszyscy chorują na beri-beri. Rok 1943.
Na przykładzie właśnie Middletona – mocarza, który utraciwszy wiarę we własną siłę zaczyna więdnąć w oczach – autor pokazuje, jak ważna dla przetrwania jest siła ducha. Źródłem tej siły jest m.in. solidarność, dlatego podkreślone też zostaje znaczenie odpowiedzialności więźniów za siebie nawzajem: „Albowiem odwaga, ocalenie, miłość – to wszystko nie żyło tylko w jednym żołnierzu, lecz w nich wszystkich, a kiedy umierało, umierał każdy z nich” („Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on tobie” – aż chciałoby się dodać…). Dlatego tak tragiczna – i traumatyczna niemal dla wszystkich uczestników zdarzeń – jest historia „Brudasa” Gardinera, który wskutek niesprawiedliwej decyzji dowództwa obozu zostaje brutalnie pobity, a mimo to nikt ze współwięźniów (z wyjątkiem Dorriga) nie ma odwagi zaprotestować.

Oczywiście ten duch, który pozwala jeńcom jakoś przetrwać kolejne dni w obozie, nie ma nic wspólnego z Duchem, o którym mówią bezustannie Japończycy. Wychowani w obsesyjnym posłuszeństwie cesarzowi, znieczuleni na ludzką krzywdę, mordujący ze słowami swoich rodzimych poetów na ustach, są jak zaprogramowane maszyny. Budowana kosztem wielu ludzkich istnień kolej ma być ich „ścieżką północy, która pomoże zanieść piękno i mądrość poezji Bashō w szeroki świat” (s. 140). Niektórzy w ostatnich chwilach życia mają przebłyski zwątpienia, jak Nakamura pytający sam siebie: „A co, jeżeli to wszystko było jedynie kamuflażem dla najgorszego zła?”. Inni nawet stojąc na szubienicy trwają w swoim szaleństwie i oznajmiają dumnie, że umierają za Japonię.

Upada jednak ich wizja świata, a Kolej Śmierci, symbol wyższości nad Zachodem, w końcu zarasta trawą razem z masowymi grobami jej niewolników. Każda idea, w imię której poświęca się ludzkie jednostki, okazuje się wydmuszką i musi kiedyś upaść – zdaje się sugerować autor. W tym sensie opowieść Flanagana ma wymiar uniwersalny – czym bowiem różni się ta obsesja podporządkowania wszystkiego abstrakcyjnemu Duchowi i realnemu cesarzowi od, dajmy na to, nazizmu?
W końcu pozostał tylko upał, deszczowe chmury, owady, ptaki, zwierzęta i roślinność, a one nic nie wiedziały i nic je to wszystko nie obchodziło. Człowiek to tylko jedna z wielu form istnienia, wszystkie formy chcą istnieć, a najwyższą formą życia jest wolność, dzięki której człowiek może być człowiekiem, chmura chmurą, a bambus bambusem (…). Linia pękła, tak jak pękają w końcu wszystkie linie; wszystko poszło na marne i nic z niej nie zostało (s. 323).
Richard Flanagan
Nie znaczy to oczywiście, że tego typu ideologie nie będą się rodzić wciąż na nowo – lub odradzać. Autor sugeruje również, że ludzie będą ginąć pod cudzymi butami i pięściami aż do skończenia świata, bowiem „przemoc jest wieczną, ogromną i jedyną prawdą, większą niż jakikolwiek bóg”. Walka z tym stanem rzeczy wydaje się nie mieć sensu, to donkichotowska walka z wiatrakami, ale mimo to warto ją podejmować – i trzeba to robić.

Powieściowe losy bohaterów Flanagana nie kończą się wraz z wojną i powrotem do domu. Śledzimy je również w kolejnych latach. Ani oprawcy, ani ofiary nie są jednak w stanie wrócić do dawnego życia. Japońscy oficerowie nadzorujący budowę kolei muszą ukrywać swoją tożsamość, niektórzy zostają schwytani i straceni, jak Waran, innym udaje się wykręcić i zająć wysokie stanowiska – jak siejącemu grozę pułkownikowi Kocie. Ich ofiary już do śmierci muszą zmagać się z wojenną traumą, z pozostałymi po niewoli urazami. Po tak dramatycznych przeżyciach wszystko wydaje im się już pozbawione smaku i sensu, a sytuację dodatkowo pogarsza poczucie wstydu.
W dodatku to wcale nie były opowieści bohaterów. Nie chodziło przecież o walki na Kokoda ani o loty lancasterami nad doliną Ruhry. Nie chodziło o zatopienie Tirpitza, o zdobycie Colditz ani o Tobruk. A o co? O to, że byli niewolnikami rasy żółtej (s. 349).
Flanagan zachwyca swoim piórem. Kreśli obrazowe portrety postaci, posługując się niebywałymi metaforami i porównaniami, potrafi zarówno bawić, jak i wstrząsać, choć dotyczy to przede wszystkim opisów wojny – historia miłosnego trójkąta Dorrigo-Amy-Keith zalatuje już banałem (i tu jednak znalazły się fragmenty, które mnie urzekły; na przykład porównanie stosunków małżeńskich do edwardiańskich mebli z końskiego włosia – „były pozapadane i wygodne, jeśli człowiek siadał w miękkich, wysiedzianych miejscach i unikał twardych”).

Największą zaletą tej prozy jest jednak jej niesamowita sugestywność. Ron Charles, krytyk „The Washington Post”, w swojej opinii o Ścieżkach Północy przywołał Drogę McCarthy'ego. I rzeczywiście, to jest ten sam typ pisania – zarówno McCarthy jak i Flanagan operują piórem na tyle sprawnie, że emocje i odczucia bohaterów udzielają się czytelnikowi, zostaje on niemal wciągnięty w powieściowy świat. Na moment przestaje być sobą i wraz z innymi jeńcami leży na spleśniałej pryczy, obawiając się, że zrobi pod siebie zanim dobiegnie do latryny. I choć może nie brzmi to tak zachęcająco jak bym chciała – naprawdę, przeżyjcie to.

***
R. Flanagan, Ścieżki Północy, tłum. Maciej Świerkocki, wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015 (prebook).

Za ten przerażający, a zarazem zachwycający obraz budowy Kolei Śmierci dziękuję pani Marcie Bartosik i Wydawnictwu Literackiemu.

Przy okazji polecam wspomniany wywiad z Richardem Flanaganem. Nie tylko przywołuje w nim historię swojego ojca, ale również opowiada o tym jak w ramach prac nad książką rozmawiał z żyjącymi jeszcze japońskimi oficerami, którzy nadzorowali niegdyś budowę kolei, jakie zrobili na nim wrażenie i jak na jego relację zareagował ojciec.

A plan na najbliższe dni – dwa filmy o budowie Kolei Birmańskiej. Most na rzece Kwai z 1957 roku, który oglądałam dotychczas tylko we fragmentach, i Droga do zapomnienia, obraz sprzed trzech lat z Colinem Firthem i Nicole Kidman w rolach głównych. I choć obydwie to ekranizacje książek, wypadałoby więc najpierw zapoznać się z pierwowzorami literackimi, wyjątkowo zrobię wyjątek, bo temat budowy Kolei Śmierci bardzo mnie zainteresował. A swoją drogą, ciekawe, czy ktoś podejmie się zekranizowania powieści Flanagana?

Fotografie:
[1] Motyw z okładki polskiego wydania Ścieżek Północy / zdjęcie własne
[2] Autor nieznany, dar A. Mackinnona dla Australian War Memorial / Wikimedia Commons
[3], [4] wydawnictwoliterackie.pl

Krwiożercze muflony i goły Pigmej, czyli powrót arystokratki – „Arystokratka w ukropie”, Evžen Boček

$
0
0
Znikający papier toaletowy to jeden z wielu problemów, z jakimi zmierzyć się muszą hrabiostwo Kostkowie...
Po pierwszych kilkunastu stronach tej lektury doszłam do zaskakującego wniosku: druga część przygód arystokratki jest jeszcze zabawniejsza od pierwszej. A może to po prostu lekka zmiana tonu, może to, że Boček w kolejnym tomie cyklu nabiera uszczypliwości, jakby z każdą kolejną stroną czuł się pewniej i odważniej. Dzięki temu pomimo pewnej monotonii tej opowieści – sceneria niespecjalnie się zmienia, zestaw bohaterów również, kluczowych zwrotów akcji brak – dostarcza ona wciąż rozrywki na wysokim poziomie.

A może to fakt, że w drugiej części cyklu wszystkim bohaterom zaczynają puszczać nerwy? I wynika z tego wiele dramatycznych, ale w gruncie rzeczy zabawnych epizodów? Autor podejmuje temat podjęty pod koniec Ostatniej arystokratki– w ramach walki o przetrwanie Kostkowie przyjmują na zamek tłum nieznośnych turystów. Nienasycone muflony nie przestają kraść z łazienki papieru toaletowego nawet gdy zostaje przymocowany łańcuchem, a w dodatku regularnie zapychają toalety i zadają mnóstwo absurdalnych pytań. W takich warunkach trudno o spokój ducha. Skutek? Jeden z odwiedzających w swoim wpisie w księdze gości zastanawia się, czy przypadkiem w zamku nie wybuchła epidemia zespołu Tourette'a, a Milada musi wprowadzić wśród personelu kary pieniężne za każde brzydkie słowo.

Evžen Boček
Największą metamorfozę przechodzi sama narratorka, która z potulnego i dosyć nijakiego dziewczątka przeistacza się we „wściekłą jędzę z pianą na pysku”, jak to zgrabnie określił Józef. Ale czy można jej się dziwić? Chory ze skąpstwa ojciec ani myśli zatrudnić przewodników, więc dziewczyna od rana do nocy na zmianę oprowadza turystów lub przesiaduje na pierdzącym koniu w prowizorycznej koronie zrobionej z części kosiarki. I jeszcze matka ubzdurała sobie, że wyda ją za księcia Williama...

Reszta bohaterów z grubsza rzecz biorąc pozostaje sobą. Józef nieustannie się wyzłośliwia (tragiczną czeszczyznę Vivien Kostki komentuje wysuwając przypuszczenie, że hrabinie udało się niechcący odnowić język prasłowiański, zaś pałający nagłą miłością do prozaku, obejmujący drzewa i rozmawiający z ogniem pan Spock jest jego zdaniem „wiernym odwzorowaniem stanu cywilizacji zachodniej”), Deniska poszukuje mocnych wrażeń (tym razem przechadzając się po katakumbach w średniowiecznej zbroi), pani Cicha systematycznie poszerza słownik hrabianki Marii o nowe wulgaryzmy, i tylko – ku mojemu rozczarowaniu – pan Spock trochę przycichł, już nie układa swoich rozpaczliwych piosenek, już tylko błogo się uśmiecha, a wszystko przez ten prozak.

Na deser Boček serwuje nam księcia Schwarzenberga, który mówi po czesku prawie tak źle, jak hrabina Vivien. I też nie przebiera w słowach…

Na marginesie tych wszystkich zmagań z muflonami dzieje się nie mniej ciekawie – psy aportują granatami, zmumifikowany Pigmej odsłania przyrodzenie a z kominka w sali dla zwiedzających wypada kukła pokojówki (która wedle jednej z koncepcji miała mieć twarz Hitlera). Powieść wieńczy spektakularny nalot wycieczek szkolnych, które sprawiają, że wszelkie żywe stworzenia łącznie z Józefem kryją się w stajni. Po tych niemalże apokaliptycznych wydarzeniach spodziewam się, że w kolejnej części Kostkowie wreszcie dorobią się przewodników. I może hrabiance Marii wreszcie uda się spotkać z Maksem?


***
E. Boček, Arystokratka w ukropie, tłum. Mirosław Śmigielski, wyd. Stara Szkoła, Wołów 2016.

Za rozkosznie uszczypliwy i rozbrajająco niecenzuralny powrót do zamku Kostka dziękuję panu Mirkowi i wydawnictwu Stara Szkoła.

Fotografie:
[1] m01229 / Foter.com / CC BY
[2] Fotografia autora ze strony wydawnictwa Druhé město
[3] Okładka polskiego wydania książki ze strony wydawnictwa Stara Szkoła (stara-szkola.com)

Spotkanie z Aleksandrem Kaczorowskim – 19.02.2016

$
0
0
Jak jest obecnie postrzegany Bohumil Hrabal? Czy dzisiejsi młodzi czytelnicy widzą go już tylko jako obciachowego dziadka od ckliwych historyjek? Takim właśnie pytaniem Szymon Kloska otworzył piątkowe spotkanie z Aleksandrem Kaczorowskim.

Autor nie odpowiedział wprost. Zaczął za to mówić o początkach swojej własnej fascynacji Hrabalem, przez co poczułam się, jak gdyby czytał w moich myślach – był to bowiem właśnie temat, który najbardziej mniej interesował.

Był wtedy studentem socjologii, to była końcówka lat 80. Pamięta dokładnie moment, gdy jechał kolejką WDK czytając pewien tekst krytyczny o Hrabalu i postanowił dowiedzieć się, co to za pisarz. Sięgnął więc po Przerwy w przekładzie Piotra Godlewskiego, później po opublikowane w „Literaturze na świecie” fragmenty Obsługiwałem angielskiego króla w tłumaczeniu Franciszka Bielaszewskiego, i… już wiedział, że jedyne co chce w życiu robić to czytać i przekładać Hrabala. Był tylko jeden problem – nie znał czeskiego.

Potrwało jednak jeszcze kilka lat, nim się go nauczył. Znudził się socjologią, wyjechał na pewien czas za granicę, w końcu jednak wrócił i postanowił skupić się na tym, co najbardziej go interesuje. Po rozpoczęciu studiów slawistycznych bardzo szybko zabrał się do tłumaczenia, bowiem – z uśmiechem zacytował Hrabala – „w wieku 20 lat każdy jest genialny” i „otacza go szczelny dzwon nieświadomości”. Tą pierwszą książką, po którą sięgnął jako tłumacz – głównie dlatego, że sam bardzo chciał ją przeczytać – były Kličky na kapesníku, czyli wywiad-rzeka Drybling Hidegkutiego. (Naprawdę nie dziwię się, że właśnie ta – z każdym kolejnym powrotem, a ostatnio tych powrotów jest sporo, coraz bardziej mnie zachwyca; jaka to wspaniała kopalnia wiedzy o Hrabalu!).

Wydanie tej książki okazało się jednak problematyczne, w tym czasie bowiem Hrabal był już uważany za pisarza przebrzmiałego. Paradoksalnie powrócił po swojej śmierci – tajemniczy upadek z okna praskiego szpitala na nowo ożywił uśpione zainteresowanie czeskim pisarzem. W przywróceniu Hrabala do świadomości polskich czytelników pomogli wówczas również nasi rodzimi twórcy, Andrzej Stasiuk i Paweł Huelle, którzy przysłużyli mu się swoimi entuzjastycznymi tekstami (w przypadku drugiego z autorów hołd dla Hrabala rozrósł się do rozmiarów książki i tak powstał Mercedes-Benz).

Ponieważ głównym powodem spotkania było oczywiście wydanie Słodkiej apokalipsy, prowadzący spytał, czym właściwie różni się ta publikacja od wydanej kilkanaście lat temu Gry w życie. Autor odparł, że Gra była pisana niedługo po śmierci Hrabala i miała być rodzajem pożegnania, ta historia wymagała jednak dopracowania i pogłębienia, chciał w większym stopniu wpisać pisarza i jego losy w czeski kontekst historyczny i polityczny. Skupił się przy tym na swoim ulubionym okresie życia Hrabala – latach 50., czyli właściwym momencie jego pisarskich narodzin.

Kloska pociągnął temat, pytając o periodyzację twórczości Hrabala, wyraźnie widoczną w Słodkiej apokalipsie. Kaczorowski potwierdził, że rzeczywiście można bez problemu wyróżnić pewne etapy w rozwoju pisarskim tego autora, i dodał, że świetnie dostosowali się do tego jego polscy tłumacze – każdy z nich skupił się na jednej fazie lub jednym nurcie w dorobku twórczym Hrabala. Andrzej Czcibor-Piotrowski przełożył utwory, w których pisarz powracał do swojego dzieciństwa, czyli trylogię nymburską i Lekcje tańca dla starszych i zaawansowanych, Piotr Godlewski stał się specjalistą od tych „zakazanych” tekstów, jak Zbyt głośna samotność czy Wesela w domu, a z kolei Józef Waczków skupił się na najwcześniejszych dziełach autora, z lat 40. i początku 50., czyli czasów jego fascynacji surrealizmem.

Kaczorowski podkreślił też, że Hrabal miał wiele różnych pisarskich twarzy. Potrafił pisać zarówno subtelnie, jak i wulgarnie (co widać choćby w dwóch wersjach jego opowieści z dzieciństwa – łagodnej Takiej pięknej żałobie i mniej już cenzuralnym Miasteczku, w którym czas się zatrzymał), ale w każdym rejestrze radzi sobie doskonale. Do tego ma niesamowitą zdolność utożsamiania się z bohaterami swoich powieści, a także adaptowania na swoje potrzeby ulubionych utworów innych pisarzy – i tak w Żałobie czuć bardzo silny wpływ Babla i Schulza, a z kolei Czuły barbarzyńca to, cytując Piotra Bratkowskiego, „książka Jacka Kerouaca napisana przez Bohumila Hrabala”.

Istotny jest również fakt, że Hrabal zawsze trochę balansował na pograniczu poezji i prozy. Zaczynał jako poeta i za poetę zawsze się uważał, ale gdy Jiří Kolář orzekł, że powinien skupić się na prozie, poszedł za jego radą. To były lata 50., sprowadził się właśnie na Libeń, do dawnej kuźni przy ulicy Na Grobli, a jego dom stał się miejscem spotkań lokalnych artystów, dziwaków, Cyganów i prostytutek. Obserwacji i doświadczeń nie brakowało, zaczął więc przetwarzać je na swoje opowiadania o pabitelach, w których zasadniczą rolę grały dialogi, ponieważ to one były najmniej zafałszowane – a w czasach głębokiego stalinizmu wszystko co autentyczne było na wagę złota. Szybko stał się autorem chętnie czytanym i rozpoznawanym.


W latach 70., kiedy powstały m.in. Postrzyżyny, Hrabal zaczyna w swoich utworach wracać do przeszłości. Trylogia Městečko u vody to nostalgiczne wspomnienie utraconego świata Europy Środkowej – i w tym sensie bardzo blisko jej do Sklepów cynamonowych Schulza. Ostatnie natomiast teksty Hrabala to już przykład całkowitego odrzucenia form literackich, a zarazem nagromadzenie tajemnic, różne warianty tych samych historii, duże pole do interpretacji i nasuwające się pytanie „Ilu było Hrabalów?”.

Zdaniem Kaczorowskiego twórczość tego pisarza to przykład niesamowitego pisarskiego rozwoju – nigdy się nie uwsteczniał, stale wymyślał dla siebie nowe formy wyrazu, a w każdej z nich był genialny.

Kim jest właściwie Hrabal dla autora Słodkiej apokalipsy? „Kimś między Janem Pawłem II a Mistrzem Yodą. Mistrzem duchowym!”. Bo silnie inspirował się filozofią Wschodu, a choć nie wierzył w Boga osobowego, pierwiastek duchowy i etyka są silnie obecne w jego prozie. Do tego stopnia, że – jak wspomina Kaczorowski – na pewnej dyskusji w Ołomuńcu Andrzej Stasiuk upierał się, ku zaskoczeniu rozmówców, że Hrabal był pisarzem religijnym, i to w dodatku katolickim. To dobra intuicja, ponieważ cała jego twórczość jest, posługując się tytułem jednego z utworów, rodzajem Schizofrenicznej ewangelii, Dobrej Nowiny. Mnie natomiast przyszedł w tym momencie do głowy Jakub Deml, ksiądz katolicki, którego dzieła (m.in. Zapomniane światło wydane po polsku przez Czarne) również były dla Hrabala ważnym źródłem inspiracji. Wyraźnie widać to choćby w niektórych opowiadaniach z tomu Święto przebiśniegu.

Co za tym idzie – Hrabal reprezentuje w swoich opowiadaniach ciepłe spojrzenie na rzeczywistość, inaczej niż na przykład Hašek, którego proza przesiąknięta jest szyderstwem i nienawiścią do świata. W utworach Hrabala właściwie nie ma złych ludzi, zgodnie bowiem ze słynnym powiedzeniem stryja Pepina – „Ten świat jest piękny do obłędu. Nie, żeby taki był, ale ja go takim widzę” – jeśli nie chce czegoś widzieć, nie widzi tego. Pepin tworzy sobie zupełnie nowy świat, do którego ucieka przed szarą rzeczywistością, i podobnie czyni Hrabal w swojej twórczości. Nie odcina się jednak całkowicie od tego co złe i brutalne – autor Słodkiej apokalipsy przypomina tu motyw worka z odciętymi uszami niemieckich żołnierzy, który pojawia się w Weselach w domu (i który zgodnie z tym mechanizmem sama musiałam chyba wyrzucić ze świadomości, bo zupełnie go nie pamiętam!).

Na koniec poruszona została kwestia kobiet Hrabala, zdaniem Kaczorowskiego – najbardziej zafałszowany temat jego twórczości. Choć bowiem pisarz bardzo swobodnie i otwarcie wykorzystywał w swoich dziełach wątki z własnej biografii, w przypadku relacji z kobietami świetnie się kamuflował. A ponieważ w przeciwieństwie do kochanek Havla jego wybranki były bardzo dyskretne, temat do dziś pozostaje osnuty tajemnicą.

Na własną rękę można oczywiście doszukiwać się aluzji w jego utworach. Kaczorowski podzielił się między innymi swoimi spostrzeżeniami po lekturze późnych tekstów Hrabala, gdzie pojawia się postać Violi Fischerovej, z którą pisarz miał niegdyś romans. Czy w tych wzmiankach można się doszukiwać zazdrości i żalu (Fischerová wyemigrowała i poślubiła innego czeskiego pisarza, Karla Michala)? Prawdopodobnie w twórczości Hrabala, zwłaszcza tej późnej, jest jeszcze wiele kontekstów, które dopiero czekają na odkrycie...


***
Spotkanie odbyło się 19.02.2016 w Bibliotece Jagiellońskiej.

Jako uzupełnienie polecam jeszcze krótki (w przeciwieństwie do mojej relacji) acz treściwy wywiad Łukasza Grzesiczaka z Aleksandrem Kaczorowskim, poświęcony Słodkiej apokalipsie oraz postrzeganiu Hrabala przez współczesnych czytelników.

Trupy w piwnicy umysłu – „Mama umiera w sobotę”, Rafał Niemczyk

$
0
0
Mama umiera w sobotę zdecydowanie nie jest typowym debiutem. Zaskakuje na każdym kroku i zupełnie odbiega od tego, czego spodziewamy się sięgając po dzieło debiutanta. To nie jest pisanie w stylu debiutanta. To jest pisanie w stylu klasyka.

I to nie tylko wtedy, gdy mamy do czynienia ze świadomą archaizacją, jak w cudownym opowiadaniu Przypadek brzydala. Po prostu jest w tym jakieś ostentacyjne odejście od efekciarskich sztuczek i powrót do dawnej, wydawałoby się że przebrzmiałej już, sztuki pisarskiej.

Od razu uprzedzam – to nie jest łatwa książka. Czyta się ją jakby we śnie, pojawiają się zagadkowe obrazy i symbole, i trudno się w tej rzeczywistości odnaleźć. Przyjemność nie polega tutaj jednak na znajdowaniu, lecz na szukaniu, na dociekaniu, na mnożeniu interpretacji. To zdecydowanie rzecz do wielokrotnego czytania, i mam wrażenie, że z każdą kolejną lekturą odkrywa przed czytelnikiem coś nowego.

Niektóre z opowiadań, te osadzone w znanych nam realiach, budzą w nas niepokój, bo wskazują nasze własne ludzkie przywary. Tytułowy i zarazem otwierający zbiór utwór to historia życiowego oportunisty, nieudacznika, który stale wmawia sobie, że świat się na niego uwziął. Gdy zaś umiera jego matka, jest w stanie myśleć tylko o tym, że umarła nie w porę, bo w sobotę – i czy zdąży wybrać z banku jej pieniądze, zanim dotrze do nich informacja o jej zgonie.

Kolejny utwór, Trup w piwnicy, wyraźnie spod znaku Kafki, opowiada z kolei o mężczyźnie, którego spokój ducha zostaje zburzony przez urzędowe zawiadomienie, że w jego piwnicy znajduje się trup. W obydwu tych opowiadaniach zostaje groteskowo ukazana nasza ludzka skłonność do samousprawiedliwień i zrzucania z siebie odpowiedzialności, wyszukiwania sobie kozłów ofiarnych, a tymczasem to właśnie do nas odnoszą się słowa bohatera: „W piwnicy ich umysłów zalega nie jeden trup, a setki!” (s. 28).

Niewątpliwą siłą opowiadań „z naszego podwórka” są też sugestywne opisy tej tak dobrze nam znanej rzeczywistości. Osiedlowe scenki opisywane przez Rafała, choć nie ma ich za wiele, są naprawdę jak żywe.
W uchylonych drzwiach sklepu spożywczego dyskutuje o czymś bardzo ważnym trójka sąsiadów, którzy z daleka sprawiają wrażenie gwiazd niemego kina. Ich występy, oparte na mimice i żywiołowych gestach, podziwiają upchnięte we framugach okien kobiety w podomkach. Na pulchnych twarzach gospodyń ciekawość miesza się z podejrzliwością, toteż wycofać je ze stanowisk obserwacyjnych jest w stanie wyłącznie garnek z kipiącą zupą (s. 49).
Z każdym kolejnym utworem coraz bardziej odrywamy się jednak od znanych nam realiów, przenosimy się w krainę sennych marzeń, a właściwie koszmarów. Im dalej, tym straszniej. W opowiadaniu Ściana jeszcze pozostajemy na znajomym gruncie, śledząc losy nieszczęśliwej, a zarazem – na przekór Tołstojowi – zupełnie przeciętnej rodziny, ale drapieżna rzeczywistość, jakiś tajemniczy inny świat, „drugie miasto” jak u Ajvaza, sięga tu swymi mackami pod postacią siejącej grozy Ściany.

Od Kobiety i mężczyzny z szafy aż po wieńczącą zbiór Stodołę pogrążamy się już na dobre w opresyjnym, nierzeczywistym świecie. Po drodze jest jeszcze mój ulubiony chyba Przypadek brzydala, czyli groza w najlepszym, klasycznym wydaniu, à la Edgar Allan Poe, oraz wspaniała archaizująca stylizacja, dzięki której lektura tego tekstu jest prawdziwą przyjemnością.

Ilustracje dodatkowo budują klimat!
Autor z dużą wprawą buduje mroczny nastrój, posługując się zagadkami i niedopowiedzeniami. Wystarczy mu zaledwie kilka kluczowych elementów – nekrologi, kot z wyłamaną łapą, drapieżny kruk. Zdecydowanie mocną stroną tej prozy jest jej obrazowość:
Ostentacyjny brak młodości rodziców dostrzegałem wtedy aż nazbyt ostro, w groteskowym powiększeniu, jakby błoniaste owadzie skrzydła pod szkłem mikroskopowym. Bolesna starość odciśnięta na twarzach, bruzdy na dłoniach, wyschnięta skóra i rybie oczy, w których nie dałoby się odszukać ani krzty optymizmu. Podejrzewam, że byli starzy już w chwili moich narodzin (s. 164).
Nie chodzi jednak tylko o obrazy, nastrój i grozę. Autor tworzy bardzo różnorodnych bohaterów i dzięki empatii zawsze świetnie wciela się w rolę opisywanej postaci – czy mamy do czynienia z garbusem-zazdrośnikiem, czy z żoną indyjskiego bogacza, czy z dzieckiem. Ukazując ich losy, ich przeżycia i uczucia, wyrywa nas z marazmu, trąca uśpione w nas struny. Skłania do tego, byśmy wyszli na szczyt wzgórza i zobaczyli więcej, lub nawet mieli odwagę wzbić się w powietrze, jak główny bohater opowiadania Stodoła. Byle tylko wyrwać się z metaforycznego zawieszenia. Nawet mimo że „bunt w zawieszeniu nie istnieje, podobnie jak nie istnieje bunt ścinanych drzew ani bunt zarzynanych zwierząt” (s. 201).

***
R. Niemczyk, Mama umiera w sobotę, ilustracje: Kasia Michałkiewicz-Hansen, wyd. Afera, Wrocław 2015.

Pewnie większość z Was wie, ale dla tych, którzy nie wiedzą – autor tego zbioru opowiadań, Rafał, razem z Dorotką, znaną też jako Superchrupka, prowadzą literackiego bloga Experyment. Zajrzyjcie, jest świetny!

I jeszcze jedna informacja. Mama umiera w sobotę otwiera w Aferze nową serię, w której prezentowani będą polscy debiutanci – Nowe Polskie. I już na wstępie duży sukces, bo książka otrzymała nagrodę Promotorzy Debiutów Instytutu Książki i Fundacji Tygodnika Powszechnego. Jak najbardziej zasłużyła :).

Fotografie:
[1] howzey / Foter.com / CC BY-NC-ND
[2] zdjęcie własne
[3] Okładka książki ze strony wydawnictwa Afera (www.wydawnictwoafera.pl)

...a jednak jest źle – „Nie jest źle”, Jan Novák

$
0
0
Choć głównym tematem powieści Nováka wydaje się brawurowa ucieczka grupki młodych Czechów z komunistycznego państwa do Berlina Zachodniego, Nie jest źle to coś więcej niż dobra powieść sensacyjna. To także gorzka lekcja historii i bolesny zapis upadku młodzieńczych ideałów. 

Trudno uwierzyć, że bracia Radek i Pepa Mašínowie i opowieść o ich przedarciu się na Zachód przez trzydziestotysięczną niemiecko-radziecką obławę nie są jedynie wytworem wyobraźni autora. A jednak – to historia z życia wzięta, spisana na podstawie wspomnień samych braci i dostarczonych przez nich materiałów.

Novák uzupełnia jednak te informacje zmyślonymi dialogami i przemyśleniami bohaterów, jest to więc dzieło z pogranicza fikcji i literatury faktu. Sam autor w przedmowie nazywa je „powieścią prawdziwą” i wyjaśnia ten termin tak: „To gatunek literacki oparty na paradoksie: z jednej strony w największej możliwej mierze uwzględnia fakty, z drugiej zaś pozwala autorowi uzupełniać je w sposób dowolny”.

Radka i Pepę poznajemy już na pierwszych stronach książki, jako młodych chłopaków, którzy wraz z kolegą Milanem Paumerem kradną taksówkę i napadają na posterunek w Chlumcu. To początki ich walki z reżimem komunistycznym, walki nierównej, bo cóż mogą zdziałać dwaj chłopcy i grupka ich młodych przyjaciół w starciu z żelazną pięścią Stalina, z komunistyczną władzą i StB?

Ppłk Josef Mašín, ojciec braci Mašínów.
Ale to nie są zwykli chłopcy. By to wyjaśnić, Novák przytacza historię ich rodziny. Pisze o dokonaniach ojca, podpułkownika Josefa Mašína, „cukiernika”, członka grupy Trzej Królowie, jednego z największych bohaterów czeskiego podziemia w walce z nazistowskimi Niemcami. Schwytanego, przez długie miesiące katowanego i wreszcie zamordowanego przez Gestapo.
Postawa życiowa Josefa Mašína seniora niewątpliwie uformowała charakter jego synów, albowiem wychowywał ich mężczyzna, którego nie złamało Gestapo i któremu nikt nie dorównywał pod względem odwagi i wrodzonego autorytetu. Czyżby mieli bohaterstwo we krwi? (s. 25)
Pisze również o matce, Zdenie Mašínovej, pierwszej kobiecie, która ukończyła geodezję na praskiej politechnice. W trakcie wojny Zdena też przetrzymywana była w niemieckich więzieniach, znosiła jednak upokorzenia po męsku, odwagi i hartu ducha nauczona przez męża.

I pisze o babci Emmie, matce matki, postaci niezwykłej, barwnej, silnej, choć kontrowersyjnej, zawsze twardo obstającej przy swoim, a względem swoich dzieci – zaborczej i władczej. „Tygrysicy” i „stugłowym smoku”. By rozdzielić syna i niemiłą jej kobietę Emma nie brzydzi się nawet tak nieczystymi metodami jak donosy i prywatni detektywi, a młodziutką Zdenę wyrywającą się na potańcówkę zatrzymuje w domu, rzucając się na nią z pazurami. Ale Novák pokazuje też inne jej oblicze – na przykład we wzruszającym rozdziale Emma płacze, w którym stara kobieta siedzi na ulicy na stercie swoich rzeczy, bo drzwi mieszkania wnuczki są zamknięte.
Emma opada na krzesło i obejmuje węzełek, w którym ma spódnice, to jej jedyna pociecha, jest sama, nie ma się gdzie podziać, nie ma kluczy, więc nie może wejść, ma osiemdziesiąt lat, pochowała męża, straciła dwoje dzieci, teraz już tylko pragnie umrzeć, siedzi na Letnej na ulicy i po raz pierwszy od dawna płacze (s. 629).
Mašínowie to rodzina silnych, nieustępliwych osobowości. To rodzina bohaterów. Nic więc dziwnego, że już jako trzynasto- i jedenastoletni chłopcy Radek i Pepa niszczą zegary na deskach sterowniczych niemieckich meserszmitów przewożonych pociągiem towarowym przez Podiebrady. Nie próżnują; szybko przejmują schedę po ojcu, który w tym czasie już leży gdzieś w zbiorowej mogile. I mimo że wkrótce wojna się kończy, już szykują się do następnej.
Mašínowie byli za młodzi, żeby walczyć na wojnie, która właśnie się skończyła, ale następnej okazji na pewno nie zmarnują, to oczywiste, że zostaną żołnierzami, przecież są synami „cukiernika”, żadnemu nie przyjdzie do głowy, żeby zostać architektem, wynalazcą czy dyplomatą (s. 133).
Rodzina Mašínów w roku 1943. Od lewej: Nenda, Pepa, babcia Emma, Radek i matka, Zdena.
Po przewrocie lutowym zakładają małą grupę oporu. Dwa razy napadają na posterunki, podpalają stogi siana, planują wysadzić w powietrze pociąg z uranem. Główny cel jest jednak jeden – uciec na Zachód, do mitycznej Ameryki, i pomóc jej rozprawić się z komunistyczną zarazą. W końcu wyruszają w drogę, a jest ich pięciu – Mašínowie, Václav Švéda, Milan Paumer i Zbyněk Janata.

Bez większych problemów przekraczają granicę z NRD. Gorąco robi się dopiero w Uckro – ze strzelaniny na tamtejszym dworcu wszyscy uciekinierzy wychodzą cało, ale w zamieszaniu Janata odłącza się od grupy i zostaje schwytany. Rozpoczyna się prawdziwa obława, „polowanie na zające”, Tchechenkrieg– bo to nie jest już akcja policyjna, to regularna wojna. Na czwórkę wygłodniałych i osłabionych Czechów ruszają kolumny samochodów, tysiące policjantów i żołnierzy.
Na początku października 1953 roku Amerykanie rejestrują w NRD stan podwyższonej aktywności wojskowej, jednostki wywiadowcze meldują o występowaniu działań tego typu na terenach położonych na południe od Berlina, kolumny ciężarówek wojskowych, wojskowe pociągi i tysiące osób, wszystko wali w okolice miasta Uckro, również Armia Radziecka kieruje w te rejony swoje czołgi, co się tam, Chryste Panie, dzieje? (s. 382)
W waldowskim lesie zostają otoczeni, a mimo to – kolejny cud, naprawdę ktoś musiał nad nimi czuwać! – znów udaje im się przedrzeć. Švéda nie może jednak iść już z nimi dalej, dostał w rękę, wykrwawia się, nie chcą go zostawiać, ale nie mają wyboru. W końcu docierają do Berlina Zachodniego we trójkę, dokonali tego, żyją. Tylko co dalej?
Radek (Ray) Mašín jako żołnierz
amerykańskiej armii (ok. 1954 r.).

***
Choć trójka uciekinierów wychodzi z obławy cało i przedostaje się na Zachód, Nie jest źle ostatecznie okazuje się przerażająco smutną historią. Bracia Mašínowie gnają przed siebie co tchu, strzelają do każdego, kto stanie im na drodze, marzną i głodują, ryzykują życiem i narażają na niebezpieczeństwo swoich pozostałych w kraju bliskich i rodzinę, ponieważ wierzą, że kilka miesięcy później wrócą tam wraz z amerykańską armią. Nie przyjmują do wiadomości, że Ameryka może nie zrobić nic, by ukrócić to, co dzieje się za żelazną kurtyną.

A jednak – po wszystkim co przeżyli, po zwierzęcym głodzie, strachu i zwątpieniu, choć na Zachodzie traktowani są jak bohaterzy, szybko uświadamiają sobie, że nic nie jest tak, jak im się wydawało. Zaciągają się do amerykańskiej armii, jadą z misją do Korei, ale o wyzwalaniu ojczyzny mogą zapomnieć. Spędzają kolejne lata na obczyźnie, próbują ułożyć sobie życie, robią mniej lub bardziej udane interesy, żenią się i rozwodzą – i mogą jedynie myślami być przy tych, których zostawili. Kiedy pod koniec lat 80. mury wreszcie runą, większość ich bliskich od dawna już leży w odległym zakątku cmentarza przeznaczonym dla wrogów ludu, zamęczona w więzieniach lub stracona.

W tym kontekście Nie jest źle jest tytułem przewrotnym. To rodzaj mantry, którą powtarzają sobie uciekinierzy za każdym razem, gdy uda im się wyjść z opresji, znaleźć dobrą kryjówkę, zdobyć coś do jedzenia. Mówią sobie: „Nie jest źle”, bo sądzą, że stale zbliżają się do swojego celu, do świetlanej przyszłości w wolnej ojczyźnie. Ale tak naprawdę jest źle, ponieważ na końcu drogi wcale nie znajdą tego, do czego dążyli. Jest źle – tylko jeszcze nie zdają sobie z tego sprawy.

***
Pepa (Joe) Mašín jako żołnierz
amerykańskiej armii (ok. 1954 r.).
Sama historia, choć niezwykła, nie wystarczyłaby jednak, by stworzyć dzieło wybitne – a do takich Nie jest źle na pewno należy. Opowieść Nováka przeraża, wzrusza, bawi, a niekiedy wręcz zapiera dech w piersiach. Czy to przenosi nas do gestapowskiego więzienia, czy do celi śmierci, czy do lasu obstawionego przez tysiące uzbrojonych policjantów – z niezwykłą siłą odczuwamy grozę położenia, w jakim znaleźli się bohaterowie.

Walka z okupantem, ucieczki, pościgi – to wszystko czyta się z wypiekami na twarzy, ale zachwyca też pisarska wprawa i wyczucie, z jakimi Novák przestawia się na perspektywę poszczególnych członków wydarzeń, jak dostosowuje narracje, mówi ich głosem. I to nie są tylko głosy rodziny Mašínów i ich przyjaciół, ale też choćby gestapowskiego dręczyciela Oskara Fleischera czy samego Józefa Stalina. Przypomina to trochę te scenki z udziałem księdza Tity, Klementa Gottwalda i Alexandra Dubčeka w Zdarzyło się pierwszego września Pavla Rankova. Novák mocno ironizuje, przypisując gestapowskiemu katowi myśli, które brzmią prawie jak okrutna parodia słów Václava Havla o prawdzie i miłości: „Fleischer lubi te domysły, to napięcie, uwielbia ten moment, kiedy w końcu z człowieka wyłazi prawda, prawda zawsze w końcu zwycięża”.

W tej relacji, mimo całego tragizmu wydarzeń, nie brak i odrobiny dowcipu, ale kiedy trzeba Novák uderza w najczulsze struny, aż człowieka przechodzą ciarki. Jak w tej scenie, gdy uciekinierzy kryją się w waldowskim lesie, są otoczeni, Švéda się wykrwawia, a wszyscy wyobrażają sobie, co teraz robią ich bliscy. I ten ni to wiersz, ni to przepowiednia:
Fsdejte se, nyc se fam nee stane. Fsdejte se.
Wracaj do domu, królik w brytfannie jeszcze nie ostygł.
Wracaj do domu, wszystko jest wybaczone.
Wracaj do domu, wykonamy plan.
Wracaj do domu, szubienica
jest świeżo pomalowana
na czarno (s. 429).
Zbyněk Janata i Václav Švéda, dwaj schwytani członkowie grupy uciekinierów. Obydwaj zostali straceni w 1955 r.
***
Mašínowie są dziś w Czechach postaciami kontrowersyjnymi. Po upadku komunizmu nie doczekali się w ojczyźnie państwowych odznaczeń, a syn księgowego zastrzelonego przez nich w 1952 podczas napadu na samochód wiozący wypłaty do zakładu metalurgicznego w Kovolisach nazywa ich wprost mordercami.

Jan Novák dostrzega w nich jednak bohaterów, którymi niewątpliwie byli. Jako jedni z niewielu odważyli się rzucić wyzwanie komunistycznemu reżimowi, a wymykając się 27 tysiącom policjantów i żołnierzy dokonali rzeczy zuchwałej i nieprawdopodobnej. Oczywiście bez ogromnego szczęścia lub opieki Opatrzności – czy też, jak sami mówili, „stachanowskiej roboty ich anioła stróża” – nie byłoby to możliwe. Ale nie byłoby też możliwe bez ich nadludzkiej wręcz determinacji i odwagi. Jak mówił po latach pewien gajowy, świadek Tchechenkrieg:
To całe wojsko miało ich tutaj w garści, i co, ci chłopcy im się wymknęli, właśnie tak, po północy ruszyli prosto na te ciężarówki i automaty, i reflektory i przebili się przez to wszystko, byli tacy zdeterminowani, musieli mieć powód, nikomu innemu by się to nie udało, ale oni mieli w sobie tę iskrę, więcej człowiekowi nie trzeba (s. 695).
***
J. Novák, Nie jest źle. Bracia Mašínowie. Największa sensacja z czasów zimnej wojny, tłum. Dorota Dobrew, wyd. Książkowe Klimaty, Wrocław 2015.

Za tę niezwykle wciągającą, chwytającą za serce, uświadamiającą i cudowną na tysiące innych sposobów lekturę dziękuję wydawnictwu Książkowe Klimaty.

Fotografie:
[1] Motyw z okładki polskiego wydania Nie jest źle, wyd. Książkowe Klimaty, Wrocław 2015.
[2] Don.Rumata / Wikimedia Commons
[3] Fotografia pochodząca z polskiego wydania Nie jest źle / zdjęcie własne.
[4], [5] Don.Rumata / Wikimedia Commons
[6] ABS / Wikimedia Commons
[7] Okładka polskiego wydania Nie jest źle.  

Romeo i Julia z arabskiej baśni – „Ciemna strona miłości”, Rafik Schami

$
0
0
Kościół w chrześcijańskiej dzielnicy Damaszku, Bab Tuma.
- I rzeczywiście wierzysz, że nasza miłość ma szansę?
Takie pytanie otwiera ponad 900-stronicową opowieść Rafika Schamiego o miłości, która nie miała prawa bytu. Czym zawinili główni bohaterowie, zakochani w sobie do szaleństwa Rana i Farid? Tym tylko, że pochodzili ze zwaśnionych rodów. A w połowie XX wieku w Syrii wciąż miało to znaczenie. Dlatego zakochani przez kilka długich lat jedynie marzą o wspólnym szczęściu, o swojej wyobrażonej przyszłości, „pełnej ciepła, miłości, książek i muzyki”, wiedząc, że to marzenie spełni się tylko wtedy, kiedy uciekną, ulecą gdzieś daleko i zostawią wszystko za sobą.

Ryzykują, bo za przeciwstawienie się rodzinie można zapłacić najwyższą cenę. Rana doskonale pamięta historię swojej ciotki Jasmin, która związała się z muzułmaninem, po czym została zastrzelona na ulicy przez własnego siostrzeńca. W imię „czci chrześcijańskiej rodziny”. Podobna zbrodnia honorowa, której świadkiem był w czasach nastoletnich Rafik Schami, stała się jedną z inspiracji do napisania tej powieści.

Choć bowiem trudno nam to sobie wyobrazić, takie rzeczy naprawdę się działy i dzieją się wciąż – i to, jak wskazuje Schami, nie tylko w kręgach muzułmańskich, z którymi wielu z nas je kojarzy, ale także wśród chrześcijan. Jak to możliwe, że wyznawcy religii, której podstawowym przykazaniem jest miłość, dopuszczają się zabójstw z zimną krwią, często w imię tejże religii?
Samuel, siostrzeniec Jasmin, zastrzelił ją przed wejściem do kina, jej towarzysz uciekł i wyszedł z tego bez szwanku. Do niego Samuel nie strzelał, stanął za to nad swoją krwawiącą ciotką i, niemal krzycząc, zawołał do przechodniów:
- Uratowałem cześć mojej chrześcijańskiej rodziny, ponieważ moja ciotka przez małżeństwo z muzułmaninem zmieszała ją z błotem!
Wielu przechodniów biło mu brawo (s. 15).
Ta nienawiść, zamknięcie i zacofanie szczególnie widoczne są w fikcyjnej wiosce Mala, z której pochodzą skłócone rody Rany i Farida – Szahinów i Musztaków. Mala to taki mikrokosmos – modelowa syryjska prowincja, gdzie roi się od ponurych, skłonnych do bitki i popitki indywiduów, i gdzie katolicy i prawosławni toczą ze sobą niekończący się bój. W oczach dziecka, jakim jest Farid, gdy przyjeżdża z rodzicami do Mali, jest to kompletnie niezrozumiałe – dlatego oznajmia hardo matce, że gdyby był Jezusem, pojawiłby się choć na chwilę w niedzielę nad ołtarzem i posłałby wszystkich obłudników do diabła.

Spór na linii katolicy – prawosławni jest tu na pierwszym miejscu, islam pojawia się tylko gdzieś na marginesie wydarzeń. W porównaniu jednak z ponurym i zawziętym syryjskim wydaniem chrześcijaństwa wydaje się religią oraz kulturą barwą, pełną życia i nieskrępowaną:
Ludzie byli głośniejsi, nosili kolorowe ubrania i jedli o wiele konkretniej, niż kiedykolwiek gotowała jego mama. Także herbata u muzułmanów była mocniejsza i słodsza niż ta pita w chrześcijańskiej dzielnicy (s. 47).

Autor pokazuje, jak nienawiść i uwarunkowania kulturowe zmieniają młodych, wrażliwych chłopców w zatwardziałych, zaślepionych brutali. Georg Musztak, założyciel katolickiego rodu Musztaków, którego poznajemy, gdy jako sympatyczny młodzieniec podbija serce nieszczęśliwej Sarki i porywa ją z rąk niechcianego narzeczonego, po przybyciu do Mali zajmuje się już tylko uprzykrzaniem życia swojemu miejscowemu antagoniście, prawosławnemu Jusufowi Szahinowi. Elias, syn Georga, przez całe niemal życie odtrącany przez ojca, również podejmuje romantyczną ucieczkę z ukochaną Claire, jednak po osiedleniu się w Damaszku i założeniu interesu cukierniczego żyje wciąż urazą, staje się mrukliwy, nieprzystępny i zimny, a swojego własnego syna – Farida – traktuje z podobną rezerwą, której on sam doznał ze strony ojca.

A kobiety? Wiele z nich kończy w zaaranżowanych małżeństwach. Jeśli dziewczę się opiera, sięga się po bardziej drastyczne środki – zaprasza się do domu „dobrą partię” i aranżuje gwałt, tak aby zyskać pretekst do wydania niesfornej panny za mąż. A sam ślub wygląda na przykład tak:
Rana płakała i krzyczała, ale nie miała żadnych szans. Rozchorowała się i dostała wysokiej gorączki, mimo to trzy dni później została zaciągnięta do salonu, gdzie wtajemniczony w całą sprawę ksiądz w błyskawicznym tempie udzielił parze ślubu i złożył swój podpis pod stosownym dokumentem. Kiedy zapytał Ranę, czy chce wziąć Ramiego za męża, odpowiedziała głośno i wyraźnie: „nie”, jej odmowa zginęła jednak w chóralnym „tak” zebranej rodziny. Rana myślała, że oszalała (s. 667).
Później już nie ma wyjścia – trzeba nauczyć się „grać martwą żonę”, gdy znienawidzony mąż domaga się swoich praw w małżeńskim łożu. Dla wielu z tych kobiet – jak dla Rany – kończy się to głęboką depresją. Innym udaje się wyjść za mąż z miłości, ale i te wkrótce przestają być szczęśliwe – ich mężczyźni z czasem zmieniają się, przestają dostrzegać w żonie kobietę, zamykają się w sobie, i pozostaje nauczyć się żyć z ich humorami, z ich chłodną rezerwą.

To potworna wizja, ale na przekór jej Rafik Schami kreśli również piękny obraz prawdziwej miłości, porównując ją do otwartego okna, przez które wpada powiew świeżego powietrza. Zrozumieć mogą to tylko ci, którzy naprawdę to przeżyli – dlatego Claire, która przed laty odważyła się na ucieczkę ze swoim ukochanym, gorąco kibicuje zakazanej miłości swojego syna. Dobrze wie, że nie ma racji jej własna matka, która tłukła jej do głowy:
Wieczna miłość, dziecko, istnieje tylko w powieściach i wierszach. Im częściej o tym myślę, tym wyraźniej widzę, że ci, którzy o niej piszą, są prawdziwymi oszustami (s. 263).
Powieść Rafika Schamiego to jednak nie tylko historia Rany i Farida. To właściwie długi ciąg luźno związanych lub zupełnie niezwiązanych opowiastek, którymi wątek nieszczęśliwych kochanków jest nieustannie przeplatany. Dzięki temu Ciemna strona miłości przywodzi na myśl Baśnie tysiąca i jednej nocy, jest jak opowieść hakawatiego– tradycyjnego arabskiego opowiadacza. I ma to swój niewątpliwy urok.

Dalsze księgi niestety tracą tę magię i lekkość, ponieważ Schami poświęca w nich więcej uwagi sytuacji politycznej w Syrii w latach 50. i 60. Sam autor w zamykającym opowieść rozdziale Ostatni kamień mozaiki wyjaśnia, że nie mógł tego uniknąć, bowiem „bohater nie może żyć w kraju rządzonym przez jednego z najgorszych despotów Wschodu i pozostać przez niego zupełnie nietkniętym, to znaczy opowiadać tak, jakby wokół nie zdarzały się żadne uprowadzenia, żadne wojny i jakby nie było w ogóle obozów, w których katowano ludzi” (s. 933). Faktem jest jednak, że druga część powieści jest przez to dużo bardziej nużąca.

Pomysł na tę książkę zrodził się podobno w głowie Schamiego już gdy miał szesnaście lat. Pomyślał wówczas, że chciałby napisać „powieść o wszystkich rodzajach zakazanej miłości w Arabii”. Czy mu się udało i czy Ciemna strona miłości jest taką powieścią – nie wiem, ale na pewno mówi sporo o syryjskim świecie oraz otwiera oczy na wiele spraw. I pomaga docenić to, co mamy.

***
R. Schami, Ciemna strona miłości, tłum. Elżbieta Zarych, wyd. Noir Sur Blanc, Warszawa 2016 (premiera: 28 kwietnia).

Za zbiór syryjskich baśni z zakazaną miłością w tle dziękuję pani Joannie i wydawnictwu Noir Sur Blanc.

Fotografie:
[1] Hanadi Traifeh / Foter.com / CC BY-NC-SA
[2] Человек с Урала / Foter.com / CC BY
[3] Okładka ze strony wydawnictwa (noir.pl)
Viewing all 363 articles
Browse latest View live