Uf… Po pierwszych dwóch dniach muszę powiedzieć, że jest naprawdę intensywnie! Literacko, ale i gęsto od emocji. Poniżej – jak zwykle nieprzyzwoicie długa – relacja z pierwszych dwóch dni Festiwalu Conrada. Smacznego!
Spotkanie z Ryszardem Koziołkiem
Michał Paweł Markowski przedstawił Ryszarda Koziołka jako „człowieka, który wyciągnął z lamusa pozytywizm”. Profesor stwierdził, że jego romans z pozytywizmem nie ma charakteru „misyjnego” (może tylko lekko „ekshumacyjny – gdybym ja tego nie czytał, nikt by tego nie czytał”, dodał z uśmiechem), ceni przede wszystkim pozytywistów za dwie rzeczy. Po pierwsze – za to, że rozpoznali literaturę jako narzędzie interwencji społecznej; po drugie – za to, że trafnie odgadli, że podstawowym rywalem literatury stanie się gazeta, czy też, szerzej ujmując – informacja.
Wyznał też, za co tak bardzo lubi Sienkiewicza – za to mianowicie, że należy do pisarzy, którzy „mówią mniej niż wiedzą”. Niektórzy niesłusznie próbują zrobić z nich „głupków”, ale oni doskonale zdają sobie sprawę z tego, że życie jest bardziej skomplikowane, po prostu trzymają się swojej wizji literatury. Sienkiewicz i jego odbiór przez czytelników stał się zresztą przyczyną drobnej sprzeczki między prowadzącym a gościem – prof. Markowski upierał się, że jest naprawdę mało czytelników, którzy są w stanie świadomie, ze znajomością archetypów, czytać Sienkiewicza, na co prof. Koziołek zarzucił mu, że jest protekcjonalny i że nie trzeba być profesorem od literatury, aby czytać w sposób myślący.
Wdzięcznym tematem do dyskusji okazał się również… Szczepan Twardoch. Panowie rozmawiali o wizerunku tego pisarza, częściowo sprzecznym. Raz bowiem Twardoch pisze, że „przemoc nie płynie w jego krwi”, kiedy indziej natomiast mówi o „zwierzęcej przyjemności zwycięstwa” i przyznaje się do zamiłowania do brutalnych sportów. Na pytanie Markowskiego, czy to ten sam Twardoch, prof. Koziołek odpowiedział rozbrajająco: „Może pisze po to, żeby nikogo nie bić”.
Mowa była także o tajemniczym organie, który zanika osobom nieczytającym. Koziołek wyjaśnił, że to po prostu organ do myślenia. Jeśli przestajemy myśleć o tym, co poznane, tracimy również z oczu horyzont przyszłości. A to jest już niebezpieczne, podobnie jak opieranie się na reprodukcji nawyków; tymczasem literatura ćwiczy nas w myśleniu o tym, czego nie wiemy, „zasiewa w nas coś, czego w nas nie ma”.
Były i momenty mniej poważne – gość przyznał, że bardziej niż w trakcie lektury Wojny i pokoju płacze oglądając Piękną i Bestię, kiedy opada ostatni płatek róży :).
Podczas pytań od publiczności jedna z osób nawiązała do tego, co mówił prof. Koziołek o Prouście i Mannie – jak trudno jest dziś przekonać kogoś do tego, aby przeczytał W poszukiwaniu straconego czasu lub Czarodziejską górę, biorąc pod uwagę, że każdej z nich poświęcić trzeba dobre kilka lub kilkanaście tygodni. Słuchacz poprosił w takim razie gościa, aby zareklamował jakoś wszystkim tych wymagających klasyków, na co profesor przywołał swoją niedawną myśl – że każdy uniwersytet powinien być jak czarodziejska góra, pozwalając przez kilka lat nieśpiesznie myśleć i mówić, a nie, jak jest dziś, wypuszczać studentów na rynek pracy niczym produkty. I to była ładna puenta na koniec spotkania.
Spotkanie z Andrzejem Stasiukiem
Niezwykle barwna była również rozmowa z Andrzejem Stasiukiem, podczas której autor uroczo przekomarzał się z prowadzącym, Aleksandrem Nawareckim. Kiedy moderator, rozochocony wcześniej informacją o przewidzianej w trakcie Festiwalu nagrodzie dla najlepszych prowadzących, zaczął w pewnym momencie przepraszać Stasiuka, że rozmawia z nim, patrząc w kartkę z cytatami, pisarz odpalił: „Jak pan będzie przepraszał, to na pewno nie dostanie pan tej nagrody”.
Wszystko zaczęło się zresztą od drobnej prowokacji – Nawarecki przywołał cytat Stasiuka, że „jego serce najbardziej nie bije w Krakowie”, na co pisarz odparł dowcipnie, że skąd!, on bardzo lubi Kraków, jedyne takie miejsce, gdzie samochody zamiast jechać... stoją. Później mowa była o jeżdżeniu autostopem, gość opowiadał o tym, że to lekcja pokory, że wiąże się to z upokorzeniem, ale również cudownym doświadczeniem przypadkowości – bo nie wiadomo, dokąd trafisz, wszystko zależy od kierowcy. Pisarz stwierdził też, że dziś już nie podróżuje w ten sposób, ale chętnie zabiera autostopowiczów, szukając tych podróżniczych „brudów”, smrodu przepoconych skarpetek. Chociaż, dodał, „jak czterech łysych stoi w nocy przy drodze”, to się jednak nie zatrzymuje. Gdy ma zły humor – też nie.
Komentując cytat z książki Michała Książka, Stasiuk stwierdził, że jeżdżenie stopem to nie tylko poświęcenie ze strony autostopowicza, ale również ze strony kierowcy – na przykład jego stopowicze muszą się pogodzić z tym, że on słucha w aucie Radia Maryja (co naprawdę robi, bo lubi), on za to cierpliwie tłumaczy im, kim był Bob Dylan i że pisał przez całe życie o tym, co oni teraz robią.
Dopytywany przez moderatora, pisarz opowiadał o historii swojego podróżowania, o tym, jak w młodości jeździł wyłącznie po Polsce, która mimo to, za sprawą „gówniarskiej wyobraźni”, wydawała mu się ogromna, o tym, że z czasem zaczyna się to zdradzać i jeździć własnym samochodem, bo tak jest wygodniej, a zresztą w pewnym wieku człowiek stopując zaczyna się czuć głupio („Co temu dziadkowi się dzieje? Może pogotowie potrzebne?”). Mimo to jeszcze mając 42-43 lata jeździł z żoną, Moniką Sznajderman, stopem po Rumunii.
Mowa była także o granicach – o tym, że to europejska fikcja, że zniknęły, bo przecież cały świat jest nimi poprzecinany, i że ich trudne przekraczanie, jak dawniej, z budkami i celnikami, jest na swój sposób piękne. Po czym rozmowa przeszła na temat Bałkanów oraz zwyczajów tamtejszych kierowców, którzy sikają na swoje koła. Czy to dla nich jakiś rodzaj rytuału? „To temat na wielki projekt antropologiczny”, stwierdził pisarz. Duże rozbawienie wywołał też wątek krowich kup przylepionych do podwozia po jeździe bałkańską drogą, które to kupy Stasiuk przyrównał do… proustowskich magdalenek :).
Na pytanie zaś, dlaczego nie pisze o jeździe na rowerze, skoro to tak lubi, autor odparł, że nie lubi „gangów rowerowych”, z ich filozofią „Pieszych trzeba skasować” oraz ich zamiłowaniem do obcisłych strojów :). Wreszcie – przyszedł czas na literackie inspiracje. Prowadzący zasugerował trzy nazwiska: Nowakowski, Stachura i Haupt. Stasiuk odparł, że Nowakowski to całkowite pudło, bo nie czytał żadnej jego książki, Stachura – niezbyt, za to Haupt – bardzo. Prócz tego oczywiście Dylan („Cieszę się z tego Nobla, prawie jakbym sam go dostał”), a na sugestię pani z widowni – tak, również Bobkowski.
Stasiuk mówił też o swojej najnowszej książce, Osiołkiem, która ma premierę dokładnie dziś. Zdradził, że na przekór tytułowi jest to opowieść o „samochodach, które jadą przez Rosję”. Oraz że to książka „wesoła”, popadająca trochę w liryzm, „ale jaja są”.
Pod koniec pisarz zademonstrował swój brak zainteresowania psychologią i portretami ludzi („Powiem pani szczerze: ludzie mnie mało interesują. Sorry, ludzie!”), i dodał, że dla niego ciekawsza niż psychologia jest „zmysłowość świata”. Poza tym zdradził, że chciałby napisać książkę o tym, jak umierała jego mama – i wyznał, że wracając do Warszawy, kładzie się na łóżku, na którym umarła, nie czując strachu.
Pytanie o media społecznościowe zbył prostym: „Nie mam, nie wiem, jak to działa, i bez tego mam tylu kumpli, że nie wyrabiam się, żeby się z nimi spotykać”. Zapytany natomiast o to, czy będzie jeszcze jeździł i pisał o Rumunii, Albanii i Macedonii, zupełnie innych już dziś, odpowiedział, że „ni hu hu, nie pojadę już do Macedonii!”, i stwierdził, że „faceci zdradzają” (na co rezolutna pani słuchaczka odparła, że „niektórzy jednak są wierni”, więc może jednak tam wróci…). Wszystko zakończyło się wspomnieniem „starego Janika”, który całe życie jeździł na rowerze, a w latach 70. był w stanie sam wejść na słup elektryczny. Zacne zakończenie zacnego spotkania!
Spotkanie z członkami grupy OuLiPo
Równie ciekawie było na rozmowie z trzema przedstawicielami grupy OuLiPo – Marcelem Bénabou, Frédérikiem Forte i Ianem Monkiem. Jak dowiedzieliśmy się od dyrektora programowego Festiwalu Conrada, Grzegorza Jankowicza, data spotkania nie była przypadkiem – wszak 25 października 2016 to dokładnie trzy lata po wydaniu po francusku pewnej publikacji, zainspirowanej nowelą Podróż zimowa Georgesa Pereca. Już na samym początku zostaliśmy również uprzedzeni, że w trakcie wydarzenia czeka nas pewna niespodzianka… Ale o tym na razie cicho sza.
Wspomniana nowela Pereca, powstała w roku 1979, była głównym tematem spotkania. Autor opisuje w niej historię młodego literaturoznawcy Vincenta Degraëla, który podczas wakacyjnej wizyty u przyjaciela natyka się na tomik autorstwa nieznanego mu poety, Hugo Verniera. Zaczyna go czytać i stwierdza, zniesmaczony, że to jeden wielki plagiat z najwybitniejszych XIX-wiecznych twórców francuskich, z Verlainem i Rimbaudem na czele. Kiedy jednak okazuje się, że rok wydania tomiku to 1864, Degraël uświadamia sobie, że trzyma w rękach książkę-źródło, z której bez skrupułów czerpali najwybitniejsi… Cenne znalezisko ginie jednak w wojennej zawierusze, i wiele następnych lat nieszczęsny Degraël spędza na jego bezowocnych poszukiwaniach.
Zainspirowani opowieścią Pereca, członkowie OuLiPo zaczęli spisywać własne historie, oparte na podobnym schemacie fabularnym i motywie zaginionego arcydzieła. Tak powstała Podróż wczorajsza, Podróż Hitlera i… jeszcze 19 innych opowiadań, które zebrane zostały w jednym tomie. To właśnie on został opublikowany 25 października 2013, a obecnie, dzięki wydawnictwu Lokator, jest również dostępny w polskim tłumaczeniu.
Goście w najlepsze rozprawiali o tym, że każdy następny utwór jest po części krytyką poprzedniego, że w ten sposób powstaje pewien ciąg polemiczny, oraz o pojęciu „plagiatu przez antycypację”, którym to okrzyknięte zostało przez oulipijczyków niezwykłe dzieło Verniera opisane przez Pereca. Wtem pojawił się znów dyrektor Jankowicz w gustownych, kolorowych rękawiczkach, dzierżąc tajemniczą paczuszkę. Po wyznaniu, że nigdy wcześniej przemawiając do widowni na Festiwalu Conrada tak się nie denerwował, wyciągnął i zaprezentował cienką książeczkę, która okazała się być legendarnym dziełem Verniera, odnalezionym przez ekspertów Festiwalu Conrada :). Rok wydania – 1864, autor i tytuł się zgadza, układ typograficzny charakterystyczny dla tomików powstających w tym czasie we Francji… Czyli – mityczne arcydzieło naprawdę istnieje!
Odkrycie wywołało u gości w pierwszym momencie szok, a następnie – skrajne emocje. Ian Monk stwierdził, że to przekreśla całą ich twórczość, łącznie z tomem opowiadań zainspirowanych Podróżą zimową, który, jak sugerował, należałoby od razu zniszczyć, ale Bénabou uznał, że odkryty tomik Verniera może być cennym materiałem do porównań… Na koniec Grzegorz Jankowicz przekazał niezwykłe znalezisko członkom OuLiPo :).
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Lokator, 100 egzemplarzy tomu opowiadań zainspirowanych utworem Pereca (na szczęście nikt nie uskutecznił planu ich zniszczenia) trafiło w ręce słuchaczy. Wystarczyło odpowiedzieć na pytanie, jak nazywa się zespół muzyczny, w którym gra Frédéric Forte :).
Spotkanie z Idą Linde
Na festiwalowe spotkania lubię chodzić także wtedy, kiedy zupełnie nie znam twórczości autora. Liczę wtedy na to, że wypadnie na tyle ciekawie, że będę chciała zacząć go czytać. W przypadku Idy Linde tak właśnie się stało – choć zaczęło się niespecjalnie porywająco, od rozmowy o mniej lub bardziej znanych poetkach, z czasem szwedzka pisarka zaczęła opowiadać więcej o sobie i zrobiło się naprawdę ciekawie.
Najbardziej urzekła mnie jej opowieść przywołana w odpowiedzi na pytanie, co widziała pod powiekami jako mała dziewczynka. „Konie” – odpowiedziała pisarka i wyznała, że jako dziecko marzyła o jeździe konnej, ze względów finansowych rodzice nie byli jednak w stanie zrealizować tego jej marzenia. Jeździła więc konno w swoich fantazjach. Zwykła jazda samochodem stawała się w ten sposób przygodą – podczas wjeżdżania na most wyobrażała sobie, że siedzi na koniu i pokonuje właśnie przeszkodę. Kiedy później napisała utwór o koniu, który odmawia przeskoczenia przeszkody, ludzie zajmujący się jazdą konną nie mogli uwierzyć, że pisarka nigdy nie siedziała na koniu – tak przekonująco opisała to doświadczenie.
Zapytana o to, dlaczego w swoich utworach zawsze pisze o pewnych peryferiach, nigdy o centrum – czy jest to jakiś symboliczny powrót do dzieciństwa, czy po prostu centrum jest dla niej mniej interesujące – odparła, że „centrum jest tam, gdzie w danym momencie się znajdujemy”. I dodała, że ta sceneria nie ma nic wspólnego z wracaniem do dzieciństwa, był to bowiem dla niej nieszczęśliwy okres i nie chciałaby powrotu. „Błogosławieństwem jest dla mnie bycie osobą dorosłą” – wyznała.
Przy okazji stwierdzenia, że twórczość Idy Linde przybiera coraz bardziej polityczny charakter, Justyna Czechowska zapytała o funkcje, jakie zdaniem pisarki spełniać powinna literatura w najbliższej przyszłości. Odpowiedź brzmiała: pozwalać spoglądać na świat z wielu różnych perspektyw. Zapytana o jej doświadczenia jako tłumaczki Linde odparła, że to trochę katowanie siebie – tym, że „to nie ja coś tak świetnego napisałam”. Równocześnie przyznała, że to doskonała lekcja pisania.
Na koniec zaś podzieliła się swoimi refleksjami na temat tegorocznej Literackiej Nagrody Nobla – zastrzegając, że pewnie wielu osobom się narazi, stwierdziła, że w przypadku Boba Dylana tekst jest nierozłączny z muzyką, wyróżnienie powinno więc raczej trafić do kogoś, kto skupia się tylko na słowie pisanym. Dodała, że chciałaby, aby był to ktoś jej nieznany, kto ją zaintryguje i wprowadzi w nowy świat.
Spotkanie oceniam bardzo pozytywnie, szkoda tylko, że słabo radził sobie na nim tłumacz. Nie znam szwedzkiego, nie potrafię więc stwierdzić, na ile dokładne było jego tłumaczenie – moje ucho ścisłowca wyłapało tylko, że pominął w pewnym momencie nazwę „ciąg Fibonacciego”, zapewne słysząc o nim po raz pierwszy – ale kilkukrotnie musiał prosić o pomoc prowadzącą spotkanie tłumaczkę Idy Linde, lub bywał wprost przez nią poprawiany. Trema?
W Polsce, czyli gdzie? Dyskusja z udziałem Dominiki Kozłowskiej, Michała Łuczewskiego, Włodzimierza Nowaka i Ziemowita Szczerka
Oj, na tym spotkaniu naprawdę iskrzyło! Można jednak było się tego spodziewać – w końcu to nie nowość, że kwestia polskości budzi duże emocje… Częściowo potwierdziło się w ten sposób również to, co powiedziała prowadząca Agata Bielik-Robson – że w jednolitej na pozór polskiej wspólnocie rozbrzmiewa coraz głośniej pewien spór, wynikający z kryzysu tożsamości.
Kontrowersje wzbudziła wypowiedź Michała Łuczewskiego, który stwierdził, że Polska „to prowincja, ale piękna prowincja” i choć nie mamy kapitału politycznego ani finansowego, mamy bogaty kapitał kulturowy. Jego zdaniem najmocniej czuć to w Krakowie, do którego ma duży szacunek, ponieważ tutaj właśnie przez wiele lat krzewił kulturę późniejszy papież Karol Wojtyła. Dodał też, że kulturową siłę Polski odczuwa wyraźnie podczas wizyt w krakowskich kościołach.
Prowadząca delikatnie zakwestionowała tę tezę, sugerując, że nasz kapitał kulturowy nie jest aż tak silny, skoro wciąż nie potrafimy przepracować kwestii naszej tożsamości i historii. W sposób bardziej zdecydowany skrytykował myśl Łuczewskiego Ziemowit Szczerek. Stwierdził, że pan Michał mówi chyba wyłącznie o swoich własnych emocjach, większość Polaków nie podziela jednak zachwytu towarzyszącego mu podczas wizyt w krakowskich kościołach. Swoje trzy grosze dorzucił Włodzimierz Nowak, stwierdzając, że musimy otworzyć się na nową opowieść, zamiast zamykać się w konserwatywnych, kościelnych, krakowskich klimatach. Uporządkować naszą przeszłość, opowiedzieć Polskę w nowy sposób.
Burzliwie zrobiło się, kiedy padło słowo „skansen”. Szczerek zasugerował, że Michał Łuczewski i podobni mu ludzie chcieliby zamknąć Polskę w micie jej romantycznej prowincjonalności, tworząc coś w rodzaju skansenu. Łuczewski odebrał to jako określenie obraźliwe, o czym świadczy jego komentarz, że „lubi takie mocne słowa”. I „odgryzł się” opowieścią o pewnej sztuce Josepha Conrada, w zakończeniu której bohater mówi: „Umieram za idee, których nienawidzę”. „Choć była to sztuka o Meksyku, możemy ją równie dobrze przenieść na polski grunt – tutaj też są tacy ludzie, którzy, jak pan Ziemowit, buntują się przeciwko polskim tradycjom i wartościom, ale później i tak za nie umierają” – powiedział Łuczewski.
Szczerek, mocno już zdenerwowany, odpowiedział, że on osobiście afirmuje polskość, za co krytykują go czasem środowiska lewicowe, ale nie uznaje potrzeby tego rodzaju „służby na kolanach”. Później głos zabrała Dominika Kozłowska, dyplomatycznie mówiąc o biedzie, która łączy zarówno środowiska lewicowe, jak i prawicowe, faktem jest jednak, że całe spotkanie zdominował wyraźny konflikt poglądów między Michałem Łuczewskim a Ziemowitem Szczerkiem, i na tym tle pozostała dwójka rozmówców wypadła jednak dosyć blado (co zresztą zauważył sam Nowak, stwierdzając, że „właściwie nie brał udziału w tej dyskusji”).
Niespokojnie było też podczas dyskusji z udziałem publiczności – jeden z panów po tym, jak skrytykował całe towarzystwo za brak wzajemnego szacunku i zwykłej ludzkiej dobroci, zaczął się dość niegrzecznie wcinać w wypowiedzi gości, krzycząc głośno „Proszę nie być złośliwym!”. Na koniec, za sprawą pytania zadanego przez jedną ze słuchaczek, dyskusja zaczęła niebezpiecznie schodzić na temat aborcji. Czas zaplanowany na spotkanie dobiegł jednak końca – i chyba dobrze. Atmosfera zrobiła się bowiem naprawdę gęsta.
Spotkanie z Michelem Faberem
Prowadząca Olga Szmidt otworzyła spotkanie pytaniem, czy Michel Faber kiedykolwiek jeździł autostopem. Oczywiście ze względu na powieść Pod skórą– w której ten sposób podróżowania pojawia się, ale w nieco bardziej „drapieżnej” odsłonie, jako sposób zdobywania ludzkiego mięsa na pożywienie.
Pisarz odpowiedział, że owszem, wiele razy zdarzyło mu się jeździć autostopem, nigdy jednak nie znalazł się w sytuacji zagrożenia. Został za to pewnego razu zabrany przez niezwykłą starszą panią – i tę osobistą historię postanowił opowiedzieć na dobry początek spotkania. Wracał ze Szkocji do Londynu, był akurat w Walii, późny wieczór, ciemność. Pomyślał, że utknął na dobre, kiedy nagle zatrzymał się przy nim samochód prowadzony przez bardzo drobną, szczupłą, „ptasią” damę. Po pół godziny zwyczajowej pogawędki, czując, że zdobył już jej zaufanie, postanowił spytać, dlaczego właściwie postanowiła go podwieźć – przecież są na odludziu, on jest duży i silny, ona maleńka i słaba, mógłby bez problemu połamać jej nadgarstki i odjechać jej samochodem. Odpowiedziała mu, że zdecydowała dawno temu, że nie będzie żyła w świecie, w którym cały czas się boi. Postanowiła po prostu zaufać ludziom.
„I think that woman’s crazy” – podsumował Faber, ale stwierdził, że to, co powiedziała mu tamta staruszka, miało ogromny wpływ na jego pisanie. To między innymi jej zawdzięcza ciepłe, ludzkie tony w swojej prozie. Również motyw zaufania stał się dla niego bardzo ważny – chętnie pisał zarówno o strasznych rzeczach, które dzieją się, gdy ludzie tracą do siebie zaufanie, ale i cudownych, gdy zostanie ono spełnione. Za esencję swojej prozy uważa słowa, które w Szkarłatnym płatku i białym wypowiada do pewnego wystraszonego dziecka Sugar: „Trust me”. Zaufaj mi.
Zapytany o to, czemu zapowiedział, że Księga Nowych Dziwnych Rzeczy będzie jego ostatnią książką dla dorosłych, Faber wyjaśnił, że czuł, że ma jeszcze w sobie dokładnie tyle opowieści, i nie chce już tworzyć kolejnych – nie czuje się zresztą profesjonalnym nowelistą, który regularnie publikuje kolejne książki. Poza tym coś zmieniło się w nim po tym, jak na raka zmarła jego żona (Eva – ta, której dedykowane są wszystkie jego powieści). To ona skłoniła go do tego, by po 25 latach pisania do szuflady zaczął wreszcie wysyłać swoje utwory wydawcom – jego uwagi, że książka nie musi być czytana, ma wartość sama w sobie, kwitowała dosadnym „Bullshit” :). Później zawsze go wspierała, każde jego dzieło w pewien sposób współtworzyli, dlatego nie sądzi, by było jeszcze możliwe, aby pisał dalej.
Dla dorosłych – dodał, i zdradził, że tworzy właśnie książkę dla dzieci. Nie chce oczywiście zabierać najmłodszych do tego „jądra ciemności”, o którym pisał w swoich powieściach (oraz niewydanym jeszcze po polsku tomiku poetyckim, Undying) – śmierć, nienawiść, korupcja, seks – ale zamierza stworzyć dla nich barwny, magiczny świat.
W trakcie spotkania Faber opowiedział sporo osobistych historii. Jedną z nich, dość niesamowitą, była ta, że przewidział śmierć Davida Bowiego – kiedy w 2014 zobaczył go na okładce czasopisma, dostrzegł na jego twarzy pierwsze ślady chemioterapii, te same, które widział wcześniej u swojej żony i innych pacjentów jej oddziału. Natychmiast skarcił sam siebie, ale jego podejrzenia wkrótce się potwierdziły.
Pisarz podzielił się też tym, jakich polskich twórców słucha (Czesława Niemena i zespołu SBB) i uważnie przysłuchiwał się wypowiedziom po polsku – pochwalił się m.in. znajomością słowa „samochód” :). Zdradził, jacy pisarze go inspirują (Vonnegut, Lewis – z którego Opowieści z Narnii silnie czerpie przy tworzeniu własnej książki dla dzieci, Zelazny), opowiedział o tym, czego nauczył go zawód pielęgniarza oraz wyznał, że jest teraz w nowym związku, z kobietą, która również utraciła kogoś, kogo bardzo kochała. Na pytanie o swoje pasje odpowiedział przekornie: „Po pierwsze – muzyka, po drugie – sztuki wizualne, po trzecie, daleko, daleko – literatura”.
Urocza była również końcówka spotkania. Zapytany o to, dlaczego wyjechał z Australii, odpowiedział, że jego żona zakochała się w pewnej farmie w Szkocji – a on kochał ją tak bardzo, że zgodziłby się nawet gdyby zażyczyła sobie przeprowadzki na Syberię. Jak do tej pory była to najpiękniejsza, najbardziej podtrzymująca na duchu rozmowa ze wszystkich, których miałam okazję wysłuchać na tegorocznym festiwalu, i cudownie osłodziła ona gorycz poprzedniej, buzującej negatywnymi emocjami dyskusji. Faber zaś okazał się nie tylko bardzo wszechstronnym, intrygującym pisarzem, ale również cudownym, ciepłym człowiekiem.
Festiwal trwa! Lekko opadam z sił, już zdrowie nie to co kiedyś, ale dzielnie będę relacjonować dalej. Do usłyszenia!
(A nowe miejsce festiwalu, Pałac Czeczotki, jest piękne!)
Fotografie: moje własne