Quantcast
Viewing all 363 articles
Browse latest View live

Nabokoviada, czyli Czytanie z Mistrzem!

Niektórzy twierdzą, że lato to niezbyt dobry czas na klasyków. My z Pyzą uważamy jednak, że na klasyków zawsze jest dobry czas – i dlatego w lipcu startujemy z naszą Nabokoviadą!
Choć czytamy za pomocą mózgu, siedzibą artystycznych rozkoszy jest miejsce między łopatkami. Dreszczyk, który tam odczuwamy, jest z pewnością najwyższą formą emocji, jaką zdołała osiągnąć istota ludzka w procesie ewolucji czystej sztuki i czystej nauki. Czcijmy zatem te ciarki wzdłuż krzyża. Bądźmy dumni z tego, że jesteśmy kręgowcami, bo jesteśmy kręgowcami zwieńczonymi głową, w której płonie boski ogień. Mózg jest tylko przedłużeniem kręgosłupa; knot biegnie na całej długości świecy.
Tak pisał Vladimir Nabokov w swoich Wykładach o literaturze. I zgodnie z zaleceniami tego lata będziemy czcić literackie ciarki wzdłuż krzyża. O co chodzi? Sięgniemy po książki omówione w Wykładach. A potem będziemy o nich pisać, dyskutować, przyglądać im się ze wszystkich stron, roztrząsać to, co o nich napisał mistrz. Zmierzymy się z siedmioma lekturami, w tym z siejącym postrach Ulissesem. I ze wszystkiego zdamy szczegółową relację. Oto nasza lista lektur:

Jane Austen, Mansfield Park 
Charles Dickens, Samotnia 
Gustave Flaubert, Pani Bovary 
Robert Louis Stevenson, Dziwny przypadek doktora Jekylla i pana Hyde’a 
Marcel Proust, W stronę Swanna 
Franz Kafka, Przemiana 
James Joyce, Ulisses

A ponieważ w kupie zawsze raźniej, nie zamykamy się w swoim dwuosobowym klubie dyskusyjnym. Zapraszamy i Was, abyście się przyłączyli! Może to dobra okazja, żeby nadrobić czytelnicze zaległości? Przeczytać wreszcie coś, co zawsze przeczytać się chciało, ale brakowało motywacji czy odwagi?

Czasu jest sporo – o naszej pierwszej lekturze, Mansfield Park, rozmawiać będziemy 27 lipca
Kto przyłączy się do Nabokoviady? :)

Zainfekowana wirusem zachwytu – „Listy”, Katherine Mansfield

„Nie można uciec od piękna… jest wszędzie”.

Lektura listów Katherine Mansfield to cudowny rzut oka za kulisy życia pisarki. Na jej codzienność, na to, co chciałaby pewnie ukryć przed czytelnikiem – zmienność nastrojów, kaprysy i złośliwostki, ale i na to, co najbardziej w niej urzeka – gorączkowe pragnienie życia, nieustanny zachwyt światem i umiejętność spojrzenia na niego oczyma dziecka.

Kasia JEST zresztą dużym dzieckiem, co sama wiele razy podkreśla. Ze swoim entuzjazmem i zadziwieniem wszystkim co widzi, z marzeniami, które bezustannie snuje, nawet ze swoimi humorkami i dąsami. W liście do męża pisze, że są jak parka siedząca pod liściem rabarbaru i pokazująca sobie nawzajem cuda wyjęte ze swoich kieszeni. I wciąż roztacza przed nim wizje ich wspólnej szczęśliwej przyszłości, małego domku, w którym na stole pachną róże, i gdzie obydwoje oddają się swoim twórczym aspiracjom.

Marzyć nie przestaje ani na chwilę, nawet wtedy, gdy – co my już wiemy, ona jeszcze nie – zostaje jej tylko kilka miesięcy do śmierci. Wydaje się, że wtedy właśnie, jakby przeczuwając swój los, marzy najbardziej desperacko i rozpaczliwie, próbuje się tych marzeń uchwycić, pisze o domu, w którym kiedyś zamieszka, o ogródku, który założy, o wszystkich rzeczach, które napisze wiosną, gdy już wyzdrowieje, o „nowym życiu”, które zamierza rozpocząć. Przez to jej listy z ostatniego roku życia wywierają szczególnie wstrząsające wrażenie.
Czuję się „chora” i tęsknię – tęsknię za Tobą, za naszym domem, naszym wspólnym życiem i za malutkim dzieciątkiem. A w mojej duszy podnosi się coś bardzo ciemnego, nieokreślonego i przerażającego, co zagraża tym marzeniom… (s. 151).
Ale obok smutku i zadumy jest tu też dużo uśmiechu. Listy Kasi bywają też rozczulająco zabawne. Pisze, że chciałaby być krokodylem, bo to jedyne zwierzę, które nie kaszle. Spacerującym po pokoju muchom przypisuje dyskusję o ratyfikacji traktatu pokojowego „między nami a Mucholandią”. Nie znosi fasoli, bo to „jarzyna wyzuta z fantazji”. A czekoladki z likierem wraz z tajemnicą, którą kryją, są dla niej „przerażające”. W dniach gorszego nastroju (co naprawdę da się wyczuć) bywa cudownie ironiczna, jak we fragmencie o Szwajcarii:
A jedzenie zupełnie pozbawione nerwu, rozumiesz? Zdaje się leżeć i czekać na człowieka; nawet befsztyki są pokorne. Nie ma sposobu nawiązania kontaktu z tym jedzeniem; niczym nie pociąga, nie rozbudza ciekawości ani chęci bliższego zapoznania się i zadzierżgnięcia stosunków. Szparagi są zawsze martwe, a do purée de pommes de terres ma się ochotę mówić: „wuju”. (…) A przy tym ludzie w tym hotelu wyglądają jak żywy cmentarz. Nie widziałam nigdy takich mumii; to znaczy ludzi należących do minionej epoki. Kołnierze na fiszbinach (pamiętasz je?) są ostatnim krzykiem mody, jak również siatki na włosy i srebrne klamry do pasków, i zapinane buciki. Puder nie został jeszcze wynaleziony (s. 338).
Image may be NSFW.
Clik here to view.
Leżaczek i gazetka. Rok 1917.
Ironiczna za to bywa rzadko, gdy pisze o współczesnych jej pisarzach brytyjskich – wtedy po prostu wpada w gniew. Krytykuje, gani, widzi w nich jedynie grupę zaabsorbowanych sobą komediantów, cierpiących na erotyczną obsesję. „Mogłoby to być śmieszne, gdyby nie było takie wstrętne” – pisze. Są oczywiście chlubne wyjątki, jak zaprzyjaźniony z nią D.H. Lawrence – któremu również wytyka pewne rzeczy, jak podejście do miłości, ale przyznaje, że „namiętność robi z niego prawdziwego pisarza” – czy jej główna rywalka, Virginia Woolf („Psiakrew, Virginio, jak Ty dobrze piszesz! Wściekle dobrze”!).

Choć jednak stan angielskiego piśmiennictwa wyraźnie leży jej na sercu, stanowczo przykazuje samej sobie, by nie tracić czasu na roztrząsanie tej kwestii. Uważa, że jej zadaniem, podobnie jak wszystkich artystów, jest robić swoje najlepiej jak się potrafi, nie oglądając się na innych.

Idąc tym tropem – wiele uwagi poświęca również samemu pisaniu, swoim metodom twórczym, swojemu warsztatowi. Żali się, że pisanie jest dla niej wyczerpujące, ponieważ za każdym razem musi całkowicie wejść w rolę tego, o kim pisze, „zagubić się całkowicie w jego duszy”, ale zaraz później podkreśla, że „każda chwila bez pracy jest nieszczęściem”. Dzieli się tym ze swoimi przyjaciółmi artystami, podkreślając łączącą ich więź oraz fakt, że wszyscy ludzie sztuki tworzą plemię, którego reszta świata nie rozumie.
Mieszkam tu u „krewnych”, są najdrożsi, tylko – to nie artyści. Wiesz, co to znaczy. Kocham ich, byli dla mnie niesłychanie dobrzy i mili, ale nie należą do naszego świata. Tęsknię za moim ludem, za swoim własnym koczowniczym plemieniem (s. 253).
Wracam jednak do tego, co dla mnie osobiście najpiękniejsze. Kasia jest niesamowitą obserwatorką, godziny spędza na obserwowaniu owadów i innych zwierząt w ogrodzie, jej pisarstwo ma swoje korzenie w zadziwieniu i zachwycie, i jest zarazem nieustannym słaniem tych miłosnych liścików do świata, o którym pisał Hrabal.
Ja lubię straszliwie niemodne rzeczy – i ludzi. Lubię zasiadać na progach domów i rozmawiać ze staruszką, co przynosi pigwy, i jeździć na spacery trzęsącym wózkiem, i słuchać orkiestry, która w ciepłe wieczory grywa w publicznych ogrodach, i rozmawiać z kapitanami małych, zniszczonych parowców, a właściwie to lubię rozmawiać z różnego rodzaju ludźmi w najróżniejszych miejscach. Cóż to za straszliwie długie zdanie; ciągnie się bez końca. Chcąc go dokończyć, można by nad nim spędzić całe życie (s. 396).
Image may be NSFW.
Clik here to view.
Śliczna 24-latka. Rok 1912.
W jej piersi płonie szał życia, w głowie ma tysiące planów i marzeń, co rusz zapala się jak pochodnia. Tryska entuzjazmem, śmieje się, podskakuje jak mała dziewczynka. Niektórzy twierdzą, że podobny napad radosnego uniesienia doprowadził ją do śmierci – dostała krwotoku po tym, jak co tchu wbiegła po schodach, chcąc pokazać mężowi, jak dobrze się czuje. Nie wiem, czy to prawdziwa historia, ale jeśli tak – to było piękne odejście. Takie, na jakie zasłużyła.

Z tą radością i zachwytem była trochę jak istota z innej planety. Nie czuła się dobrze wśród ludzi, nazywała ich „mechanicznymi tworami”, porównywała z roślinami cisnącymi się w małych doniczkach, podczas gdy dawno już ktoś powinien przesadzić je do ogrodu. Narzekała, że większość z nich „nie potrafi stać się dziećmi”. „Dlaczego ludzie nie chcą żyć szczerzej i swobodniej?” – pytała. U osób spotkanych na swej drodze stale wypatrywała symptomów własnej „choroby”.

Na szczęście miała blisko siebie kogoś również zainfekowanego wirusem zachwytu, kogoś, kto ją rozumiał i zapalał się podobne jak ona. Męża, Johna Middletona Murry’ego. Adresata większości listów, towarzysza jej dziecięcych zabaw, człowieka, z którym chciała dziesięć lat wędrować w słońcu, ale niestety nie było jej to dane.
Co do mnie wierzę w małżeństwo, wydaje mi się jedyną zadowalającą formą stosunku. Jakże inaczej zdobyć spokój ducha, niezbędny do radowania się życiem i do pracy? Czyż wzajemne poznanie się nie jest ciekawszą przygodą od wymiany pocałunków z licho wie ilu osobami? Całe życie schodzi na owym poznawaniu się, a staje się ono z czasem coraz „bardziej cudowne”. Brzmi to zapewne po staroświecku, ale trudno. Smażenie z M. konfitur, wyszukiwanie w „Alpine Flora Book” nazw kwiatów, których tam nigdy nie ma, rozmowa, a nawet przyglądanie się jak M. ceruje swoje skarpetki n a  c y t r y n i e, zajmuje mi cały czas wolny od pracy (s. 378).
Wszystko to samo w sobie wystarczyłoby, żebym zachwyciła się listami Katherine Mansfield. Ale było jeszcze coś – tym razem pojawiła się akurat w momencie, w którym jej potrzebowałam. Towarzyszyła mi w ważnym okresie w moim życiu i dodawała mi odwagi, kreśliła śmiałe wizje, podsuwała mi w swoich listach odpowiednie słowa. Pomogła mi lepiej zrozumieć (i wyrazić) siebie. I stała się przez to najbliższą mi ze wszystkich pisarek, a do niej i do jej listów już zawsze będę wracać z sentymentem. Jak do przyjaciółki.

***
K. Mansfield, Listy, tłum. Maria Godlewska, wyd. Czytelnik, Warszawa 1978.

A tutaj pisałam o opowiadaniach Kasi, kilka zdań poświęcając również jej relacji z Virginią. Tym, których interesują powiązania między tymi dwiema pisarkami i chcieliby się dowiedzieć więcej, odsyłam W zacisze biblioteki, gdzie znajdziecie obszerne fragmenty dziennika Virginii dotyczące Katherine: tu i tu.

Fotografie:
[1] Archives New Zealand / Wikimedia Commons
[2] Ottoline Morrell / Wikimedia Commons
[3] Wikimedia Commons

Góry, pisanie i striptiz – „Jak tata przemierzał Afrykę”, Ota Pavel


Jak tata przemierzał Afrykę nie jest książką tak niezapomnianą, jak Śmierć pięknych saren, ale porusza nowe, świeże tematy. Pavel zachwyca się tu pięknem Czech, pisze o urokach wspinaczki wysokogórskiej i… zdradza swoje pisarskie rytuały.

Szczerze – moje odczucia towarzyszące tej lekturze zmieniały się trochę jak krajobraz czeskich gór, ustawiczne wznoszenie się i opadanie, jak wędrówka po Karkonoszach, tych „bochenkach pachnącego domowego chleba”.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Ota Pavel
Otwierający zbiór tekst Pisanie to moja praca z miejsca podbił moje serce osobistym tonem, zakulisowym życiem pisarza i uroczym obrazem relacji z żoną, Wierą. Ale już tytułowy utwór, drugi na liście, mimo egzotycznej scenerii i wielu zwrotów akcji lekko mnie przytłoczył i znudził. (A może właśnie ta egzotyka i dynamiczna akcja były problemem? Wszak właśnie za rodzime czeskie krajobrazy i leniwy rytm opowieści cenimy prozę Pavla…).

I podobnie w dalszej części. Po cudownym Biegu przez Pragę– gdzie w lekko dowcipny, ale podszyty smutkiem sposób autor opisuje upadek ideałów komunistycznych ojca – jest nijaki Plecak z jeleniej skóry, po którym z kolei uśmiech na twarz przywraca urocze Nagie piękno, czyli wspomnienie z wizyty w klubie ze striptizem. I dalej jeszcze kilka wzlotów i upadków, teksty mdłe i niezapadające w pamięć przeplatały się z rozkosznymi impresjami, pochwałami wygłaszanymi na cześć piękna południowych Czech, prostego życia wśród przyrody, niezwykłych ludzi.

O swoich ukochanych rejonach ojczystego kraju Pavel pisze z autentyczną miłością. Miasto, w którym ze względów praktycznych musi mieszkać, porównuje do żony, z którą żyje na co dzień, natomiast „do południowych Czech jeździ tak, jak się jeździ do kochanki” (s. 98). I to nie jest przypadkowe porównanie, bowiem bliskość z naturą ma dla niego wymiar niemal erotyczny, jak u Hrabala w Wariacji na temat pięknej panny:
Zagrzebuję się w siano, bawię się jego łodyżkami i listkami jak ustami kochanki. Całuję je, śmieję się i zapadam coraz głębiej jak w kobiece łono (s. 101).
Tym, co najbardziej urzeka w prozie Pavla, jest prostota, i tutaj widać to choćby w sposobie pisania o relacjach międzyludzkich. „Ale gdy umarła Rużena, to tak, jakby słońce ostygło” – i nie potrzeba już więcej słów, aby uzmysłowić ogrom rozpaczy bohatera po stracie żony. „Musiałem go czasami zobaczyć i posłuchać, tak jak potrzebuję powietrza, wody i słońca” – i od razu jest jasne, jak silna więź łączyła dwójkę przyjaciół.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Zdjęcie z czechosłowackiej wyprawy na Hindukusz w 1965, w której wziął udział również Vilém Heckel,
wybitny fotograf i przyjaciel Oty Pavla.
Dla bohaterów Pavla życie jest nieustannym cudem – jak dla rybaków, którzy „raczej ryb nie jedzą, a łowią je dlatego, że to takie piękne”. Dla takich ludzi wszystko jest świętością – góry, potok, narty, na których zjeżdżają ze stoku.
Raz przyjechaliśmy na nartach na pasterkę, zatrzymaliśmy się przed samym ołtarzem; mszę odprawiał proboszcz Prokeš i strasznie się wściekał. Nie chcieliśmy zrobić nic złego, tylko uważaliśmy, że narty to święta rzecz, dlatego należy na nich jeździć właśnie do kościoła (s. 105).
Pojawiają się tu również postaci w stylu świętych szaleńców Kerouaca i czułych barbarzyńców Hrabala. Na przykład Vilém Heckel – fotograf-alpinista, który zapomina o świecie, gdy widzi szansę na dobre ujęcie, który gotów jest zaryzykować życiem, byle tylko przywieźć z wyprawy jedną zapierającą dech fotografię. I w górach zginął, lecz nie w trakcie wspinaczki, a w obozie – podczas lawiny spowodowanej trzęsieniem ziemi w Peru. To ważna postać dla historii czeskiej fotografii, dla Pavla jednak – przede wszystkim przyjaciel, dlatego pisarz funduje mu piękny utwór-pomniczek.
Wtedy dopiero zrozumiałem, że prawdziwy fotograf powinien być przy wszystkim, w każdej chwili musi być gotów przepłynąć brudną rzekę, która wystąpiła z brzegów, po to tylko, żeby zrobić zdjęcie jaszczurki, która uniknęła śmierci, chroniąc się na liściu lilii wodnej. Wtedy dopiero można o nim powiedzieć: Pan Fotograf (s. 142).
Image may be NSFW.
Clik here to view.
Vilém Heckel
Ten hołd dla zmarłego przyjaciela zmienia się w hołd dla wszystkich wspinaczy i dla samych gór, dla tej potężnej siły, która przyciąga ludzi jak magnes, łamie im serca, rzuca ich w szczeliny, ale przed niektórymi otwiera się ze wszystkimi swoimi bogactwami. I ta końcówka pięknie łączy to, co jest siłą całego zbiorku – fascynujących ludzi i naturę.
To nie byli zwyczajni ludzie. Wielki poeta napisał kiedyś, że drzewa umierają, stoją. Także alpiniści umierają, stojąc (s. 157).
Dla tych kilku chwytających za serce tekstów, dla umiejętności spojrzenia na świat z uwagą i zachwytem, na jaki zasługuje, oraz dla ludzi – tych imponujących i tych na pozór „zwykłych”, bez których świat jednak byłby pusty – warto mimo wszystko sięgnąć po ten nierówny zbiór. Bo:
Nie każdy wie, że większą sztuką jest iść powoli i rozglądać się wokół siebie, niż gnać szybko i niczego nie rozumieć (s. 119).
***
O. Pavel, Jak tata przemierzał Afrykę, tłum. Urszula Lisowska, Jan Stachowski, wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2004.

A gdyby ktoś był ciekaw, zdjęcia Heckela  – naprawdę piękne! – można obejrzeć tutaj.

Fotografie:
[1] Okładka polskiego wydania / Zdjęcie własne
[2] ? / Wikimedia Commons
[3] www.vilemheckel.cz / Wikimedia Commons
[4] www.vilemheckel.cz / Wikimedia Commons

Diabelski pasożyt opowieści – „Podróż na południe”, Michal Ajvaz

Image may be NSFW.
Clik here to view.
To tutaj, w Loutró, w knajpce na wybrzeżu Morza Libijskiego, narrator powieści Ajvaza
słuchał co wieczór historii o Tomášu Kantorze i jego niezwykłym Dziele-Sieci.

Zmyślone kraje, ludzie, roboty i demony, medytujące mrówki, podmorskie robaki piszące fosforyzującym pismem i żelki w kształcie tajemniczych symboli. U Ajvaza jak zwykle roi się od podobnych cudów, ale to nie sztuka dla sztuki, ot, efektowna zabawa, a oryginalny sposób na opowieść o… opowieści. Tej, która bierze nas w posiadanie i zamienia się w chorobliwe szaleństwo.

Zaczyna się tak: spotkany przez narratora powieści w Loutró na Krecie rodak Martin, doktorant filozofii, opowiada o tajemniczym morderstwie w praskim teatrze Żółw, kiedy to biznesmen Petr Quas zostaje zastrzelony w trakcie baletu opartego na motywach Krytyki czystego rozumu przez aktora odtwarzającego rolę Rzeczy Samej w Sobie. Martin zdradza, że podjął wyprawę na południe tropem zabójcy, można więc powiedzieć, że wyruszył na poszukiwanie Rzeczy Samej w Sobie – urocze, prawda?

I choć na tym etapie powieść Ajvaza przypomina skrzyżowanie kryminału z powieścią filozoficzną, z czasem okazuje się, że chodzi o coś zupełnie innego. Zarówno wątek kryminalny, jak i filozofia Kanta są jedynie punktem wyjścia dla dziesiątek innych historii opowiadanych przez wielu narratorów. Wśród powieściowych opowiadaczy jest Martin, ale również Tomáš Kantor, tajemniczy pisarz, autor baletu wystawionego w teatrze Żółw i zarazem brat przyrodni zastrzelonego w trakcie spektaklu Quasa, a także cały szereg postaci pojawiających się na kartach legendarnej powieści Kantora – wykładowca akademicki Marius, dziadek jego ukochanej Hector, wymyślony przez Hectora więzień polityczny w fikcyjnym państewku Floriana Północna Fernando Vieta, bohater jego powieści – uwięziony w szklanej wieży projektant Leo...

Im głębiej wchodzimy w tę skomplikowaną strukturę narracyjną, im głębiej położoną szkatułkę otwieramy, tym robi się bardziej niezwykle, fantastycznie, psychodelicznie wręcz. Wraz z Mariusem poznajemy historię fikcyjnego narodu Ligdów, objęty zakazem pisania człowiek z opowieści Hectora „spisuje” swoją wielką powieść, wyginając litery w drucie, z kolei wspomniana powieść traktuje o projektancie, który zostaje uwięziony w szklanej wieży przez zakochaną w nim córkę najbogatszego człowieka w mieście, a po ucieczce zaprzyjaźnia się z poszukiwaną przez mściwą panią naukowiec kobietą-robotem oraz leczącą rany po wielkim starciu z pobratymcami kobietą-demonem.

Kręci wam się już w głowie? Mnie w trakcie lektury kręciło się często, bo czasem nie sposób już połapać się w tych zazębiających się światach, nie sposób nie pogubić się na różnych poziomach narracji. Zarówno kunsztowna konstrukcja, jak i intryga kryminalna zostają jednak zepchnięte w cień przez główną bohaterkę tej książki – opowieść. To wirus opowieści, rozrastającej się niczym żywy organizm, pulsującej obrazami i powiązaniami, wirus, którym zarażeni są niektórzy spośród bohaterów, gra tu pierwsze skrzypce.

Nie bez przyczyny porównanie z wirusem – opowieść z wizji Ajvaza nie budzi bowiem pozytywnych skojarzeń. Jest obrzydliwa, odstręczająca, groźna, niczym toksyczny grzyb wypełzający z dusznych i wilgotnych zakamarków naszej wyobraźni. Wyrastający z pustki „diabelski pasożyt” wypuszczający „natrętne, lepkie pędy zdań” niepostrzeżenie bierze w posiadanie umysły bohaterów i karmi je okrutnymi, wstrętnymi wizjami. Raz rozbudzony, nie daje się już uśpić i sprawia, że od tej pory poczciwy bohater, za dnia skryty za fasadą oddanego swej pracy, życzliwego lekarza, nocą przemienia się w mrocznego brata markiza de Sade, rozmiłowanego w „obrazach przemocy, rozkładu i obrzydliwości”.
Nie zdawał sobie sprawy – lub raczej nie chciał do siebie dopuścić takiej myśli – że nie istnieją żadne czyste źródła opowieści, że każda opowieść jest straszliwa; wszystkie opowiadane fabuły pochodzą z jednego dziwnym odorem trącącego zdroju, którego wody przesiąkają przez fałdy rzeczy i pojawiają się w brudnych kątach naszej przestrzeni (…). I rzeczywiście, po kilku zdaniach, o których niemądrze myślał, że są niewinne, poczuł, że jego opowiadania porywa dobrze mu znany nurt, że bierze w posiadanie wypowiadane zdania i kształtuje je w zgodzie z własnym rytmem, że do ich załomów przynosi skądś przerażające słowa (s. 259).
Image may be NSFW.
Clik here to view.
Michal Ajvaz na Miesiącu Spotkań Autorskich (2015).
Ten element zagrożenia i niepokoju jest charakterystyczny dla pisarstwa Ajvaza. Typowe jest jednak również to, że autor przełamuje ten mroczny nastrój odrobiną humoru i ironii. W historii Ligdów pojawiają się elementy – jak choćby motyw pisanych w XIX wieku wierszy pochwalnych na cześć ligdyjskiego narodu, na fali odrodzenia narodowego uznanych za starodawne zabytki – przypominające epizody z historii Czech (patrz: rękopis zielonogórski i królowodworski), relacje między fikcyjną Florianą Północną a Florianą Południową przywodzą na myśl dwie Koree, a cały wątek powieści napisanej przy pomocy drutu i jej przyjęcia przez czytelników to pretekst do uroczego ironizowania na temat intelektualistów, krytyków i wszystkich, którzy dążą do zaszufladkowania literatury i jej podporządkowania określonym celom, na przykład politycznym.
Miało się wręcz wrażenie, że Fernando z góry wiedział, czego będą się spodziewać czytelnicy, i stroił sobie z nich żarty. Intelektualiści mogliby ewentualnie przyjąć powieść, gdyby miała formę trudno zrozumiałego, bezkształtnego strumienia świadomości, rozmazującego kontury rzeczy, przyczynowo-skutkową ciągłość narracji i tożsamość osoby; po prostu oznajmiono by, że chodzi o „dzieło modernistyczne” (…); poza tym nie byłoby trudno modernistycznego tekstu zideologizować – powiedziałoby się: chodzi o protest przeciwko skostniałym formom klasycznym, które poprzedni reżym w sztuce popierał, a walkę o swobodę ekspresji dałoby się przedstawić jako element walki o wolność w ogóle. Drut Fernanda wyginał się jednak, tworząc słowa układające się w klasyczne okresy, za pomocą których autor długo i szczegółowo opisywał postaci i miejsca i opowiadał wprawdzie dziwną, ale spoistą fabułę (s. 142). [Czy to nie brzmi trochę jak opis twórczości samego Ajvaza?].
Michal Ajvaz po raz kolejny funduje czytelnikowi niełatwą przeprawę. Były momenty znużenia, kiedy czułam się przytłoczona nadmiarem słów, niektóre fragmenty zaś – jak choćby rozdziały poświęcone zawiłej historii Ligdów – zwyczajnie mnie nudziły. Zaraz potem jednak autor zaskakiwał mnie, w swoim stylu, jakimś zupełnie nieprawdopodobnym pomysłem, na nowo wciągał w swój tajemniczy, fascynujący świat. Warto więc zmierzyć się z tą opowieścią. Także tą, która żyje własnym życiem, rozrasta się, pączkuje i oplata jak bluszcz.

***
M. Ajvaz, Podróż na południe, tłum. Leszek Engelking, wyd. Książkowe Klimaty, Wrocław 2016.

Za niezwykłą podróż na południe i w zakamarki wyobraźni ogarniętych mrocznym szaleństwem opowiadaczy dziękuję wydawnictwu Książkowe Klimaty!

Zainteresowani mogą się też zapoznać z moją relacją ze spotkania z autorem w ramach zeszłorocznego Miesiąca Spotkań Autorskich.

Ilustracje:
[1] Postsumptio / Foter.com / CC BY-NC-ND
[2] Okładka czeskiego wydania książki, wyd. Druhé město / www.druhemesto.cz
[3] Rafał Komorowski / Wikimedia Commons
[4] Okładka polskiego wydania książki / ksiazkoweklimaty.pl

Zbrodnia i znaki zodiaku – „Mężczyzna na dnie”, Iva Procházková

Kilka miesięcy temu natknęłam się na serial o praskich śledczych, który z miejsca rozbawił mnie swoją koncepcją – miał łączyć rozwiązywanie kryminalnych zagadek z astrologią. Nazywał się Zabójstwa w kręgu (Vraždy v kruhu). Zaczęłam go oglądać od niechcenia – trochę z nadzieją na kupę śmiechu, trochę dla osłuchania z czeskim – ale z czasem bardzo mnie wciągnął i obejrzałam wszystkie odcinki z niekłamaną przyjemnością. To naprawdę produkcja na światowym poziomie.

Dlatego kiedy tylko dowiedziałam się, że po polsku ma się ukazać kryminał będący literackim wprowadzeniem do tego serialu, napisany przez autorkę jego scenariusza (a prywatnie też żonę reżysera, Ivana Pokornego) – Ivę Procházkovą, wiedziałam, że muszę przeczytać tę książkę.

Ofiara czy kat?

Procházková pochodzi z rodziny, w której była praktycznie skazana na pisanie. Córka słynnego czeskiego pisarza, scenarzysty i działacza politycznego Jana Procházki, siostra pisarki Lenki Procházkovej, sama ma też na koncie liczne sukcesy – m.in. dwukrotnie zdobyła najważniejszą czeską nagrodę literacką, Magnesia Litera. Jest znana i nagradzana przede wszystkim jako autorka książek dla dzieci.

W Mężczyźnie na dnie, podobnie jak w całej serii Vraždy v kruhu, krąży jednak wokół bardziej krwawej tematyki. Jak to w kryminale, jest trup – znaleziony w samochodzie na dnie zalanego kamieniołomu – rozpoczynają się więc poszukiwania zabójcy. Zapoznajemy się z relacjami przesłuchiwanych, stopniowo poznajemy historię zamordowanego policjanta Osvalda Zapletala i przekonujemy się, że był „mężczyzną na dnie” nie tylko w dosłownym tego słowa znaczeniu. Alkohol, trawka, szantaże, wyłudzenia, gwałty i zabawy z nieletnimi dziewczętami – to tylko niektóre z jego grzeszków. A intryga robi się coraz ciekawsza, bo jest naprawdę wiele osób, którym mogłoby zależeć na jego śmierci.

Astropsychologia

Gdzieś na marginesie autorka opowiada historię prowadzącego śledztwo podinspektora Mariána Holiny – uzależnionego od rogalików poczciwca, który romansuje z żoną kolegi z pracy, astrolożką Sábiną. Ta trójka już na zawsze będzie mieć dla mnie twarze serialowych aktorów – Holina to szpakowaty Ivan Trojan, Sábina – śliczna Hana Vagnerová, a mąż Sábiny, Rosťa Bor, wygląda jak Richard Krajčo, frontmen zespołu Kryštof.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Od lewej: Ivan Trojan (serialowy Marián Holina), Richard Krajčo (Rosťa Bor), Hana Vagnerová (Sábina Borová)
i Marek Němec (Diviš Mrštík) w serialu Zabójstwa w kręgu (Vraždy v kruhu).
Holina to nietypowy śledczy – w swoich posunięciach często kieruje się intuicją, a rozwiązując zagadkę śmierci Zapletala korzysta ze wsparcia Sábiny i zaczyna się dodatkowo posiłkować astrologią. I choć wizja policjanta kryminalnego dumającego nad sylwetką zabójcy z tabelami astrologicznymi w ręku jest naprawdę zabawna („Tylko w Czechach takie rzeczy” – myślałam, bo może nie wiecie, ale Czesi, choć w Boga nie wierzą, są równocześnie najbardziej zabobonnym narodem na świecie), serial i książka tak naprawdę za wiele śmiechu nie dostarczają, bo w metodach Holiny więcej jest psychologii niż czystej astrologii. Znaki zodiaku i wpływy planet stanowią dla niego tylko wskazówki, podpowiadają pewne rzeczy jeśli chodzi o osobowość sprawcy i nakierowują na motywy zbrodni.
Astrologia potrafiła odkrywać te powiązania. Nie była metodą śledczą, nie mogła dostarczyć dowodów, które dałoby się przedstawić w sądzie, większość kryminalnych zresztą zapewne w ogóle nie chciałoby o niej słyszeć, nawet jako o metodzie wspomagającej śledztwo, ale Marián przez te wszystkie lata zrozumiał, że trzeba wykorzystywać wszystko, co mogło pomóc (s. 197).

Korzenie zbrodni

To nie astrologia, a psychologia gra więc pierwsze skrzypce w kryminale Procházkovej. Autorka wnikliwie portretuje wszystkich uczestników zdarzeń, łącznie z zamordowanym policjantem, choć akurat w jego odczucia i przemyślenia nie mamy wglądu – poznajemy go jedynie z relacji innych bohaterów. Historie te, sięgające również dzieciństwa i dorastania Zapletala, pozwalają zrozumieć (choć oczywiście nie usprawiedliwić) jego zachowanie, w tym pogardliwy stosunek do kobiet. Jak mówi profesor Györffy:
Jeśli chcesz zacząć stosować astropsychologię w śledztwie, musisz zrozumieć, że podstawą nie jest samo wydarzenie, czyli zbrodnia, ale problem psychologiczny, który je poprzedza i który można zobrazować za pomocą astrologii. To z nim wiążą się konkretne przejścia osobiste. Zbrodnia jest reakcją na ten problem (s. 23).
Mężczyzna na dnie to ciekawy, przemyślany, trzymający w napięciu kryminał, przełamujący ponury nastrój i ciężki temat odrobiną humoru. Jego najsłabszym – ale zarazem w pewien sposób najmocniejszym – punktem jest zakończenie. Ale o tym chętnie już porozmawiam z tymi, którzy sami zdecydują się na lekturę.

***
I. Procházková, Mężczyzna na dnie, tłum. Julia Różewicz, wyd. Afera, Wrocław 2016.

Za literacki powrót do świata mojego ulubionego kryminalnego serialu – tęskno mi było po obejrzeniu ostatniego odcinka! – dziękuję Julii i wydawnictwu Afera.

A wszystkim tym, którzy choć trochę rozumieją po czesku, polecam oczywiście wspomniany serial z Ivanem Trojanem w roli głównej. Można go oglądać on-line, dla ułatwienia także z napisami czeskimi.

Fotografie:
[1]  Motyw z okładki polskiego wydania Mężczyzny na dnie, projekt: Kasia Michałkiewicz-Hansen, wydawnictwo Afera, Wrocław 2016.
[2] Česká televize
[3] Okładka polskiego wydania Mężczyzny na dnie / www.wydawnictwoafera.pl

Futbolowa bajka – „Jedenastka Kłapząba”, Eduard Bass

Sport to nie bajka. To godziny treningów, hektolitry potu, setki wyrzeczeń i mordercza dyscyplina. Ci najwytrwalsi i najbardziej pracowici mogą jednak liczyć na bajkowy sukces. I o tym właśnie pisze Eduard Bass w swojej Jedenastce Kłapząba.

O życiu i o sporcie

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Eduard Bass
Nie ma wątpliwości, że licząca prawie sto lat powiastka Bassa o biednym rolniku Kłapząbie i jego jedenastu synach, którzy jako drużyna podbili cały futbolowy świat, to przede wszystkim propozycja dla najmłodszych. Jej cudowne odrealnienie, niezwykłe przygody młodych piłkarzy, humor, a zarazem naszpikowanie morałami to coś, co jak najbardziej potwierdza pozycję Jedenastki w czeskim kanonie literatury dziecięcej.

Ale można tę powieść odczytywać też na inne sposoby, zwłaszcza dziś. Pisząc o poczciwych, szlachetnych i pracowitych Kłapząbach Bass pokazuje młodym czytelnikom, jakimi wartościami powinni kierować się w życiu. Ale pokazuje również, nie tylko najmłodszym, jakimi wartościami należy kierować się w sporcie. Kłapząbowie docierają na sam szczyt, bo są braćmi, bo się kochają i szanują, bo grając zapominają o sobie, myślą o drużynie. Bo przestrzegają zasad fair play i nie wiedzą, co to brutalny futbol. Bo jak dzieci – którymi zresztą są – cieszą się z gry w piłkę. I nie dbają o pieniądze. W momencie, gdy pewien wyrostek uświadamia im, że grają dla pieniędzy – czar pryska, znika dziecięca radość z gry.
To prawda, że zarabialiśmy dzięki grze w piłkę, ale to nie znaczy, że graliśmy dla pieniędzy (s. 95).
To wizja idealistyczna, oczywiście, ale czy nie o to właśnie powinno chodzić w sporcie? O pasję, zdrową rywalizację, satysfakcję z pokonywania swoich słabości, radość z efektów ciężkiej pracy? Dlatego właśnie ta bynajmniej nie bajkowa droga doprowadziła Kłapząbów do bajkowego sukcesu.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Inwazja ludzików Michelin? Nie, to tylko Kłapząbowie i ich sposób na brutalnych rywali!
Uroku tej publikacji dodają oryginalne ilustracje autorstwa Josefa Čapka.

Od Bassa do Pavla

Czytając Jedenastkę zrozumiałam, jak silnie Bass inspirował innych czeskich pisarzy – jak choćby piszącego o sporcie Otę Pavla. W Bajce o Raszku, choć jej bohaterem jest postać autentyczna, mamy do czynienia z tym samym fantastycznym wyolbrzymianiem, z tym samym dziecięco naiwnym i zarazem barwnym sposobem opowiadania. Obydwa utwory są też równie silnie przesiąknięte morałem – jeśli czegoś bardzo chcesz, będziesz uczciwie pracował i włożysz w to całe swoje serce i energię, wszystko jest możliwe.

Jednastka Kłapząba to ładna opowieść o więzach rodzinnych, pochwała skromności, uczciwości i pracowitości, ale również, a może przede wszystkim – piękny wyraz miłości autora do piłki nożnej. W powieści Bassa futbol to radość, futbol to emocje, uprawia się go w każdym zakątku nieba i ziemi – grają w niego nie tylko ludożercy, ale nawet aniołowie w niebie (choć nie wszędzie wygląda tak samo...). Bohaterowie myślą futbolem i futbolem mówią. Futbol to życie, a życie jest futbolem.
A Jezusku, Panie Wasza wysokość królu, jak może się mieć taki rolnik jak ja? Gdyby nie moi chłopcy, wciąż byłoby u mnie zero-zero, a nawet jeśli wpadłby jakiś gol, to i tak zawsze okazałoby się, że był spalony (s. 46).
E. Bass, Jedenastka Kłapząba, tłum. Mirosław Śmigielski, wyd. Stara Szkoła, Wołów 2016.

Za uroczą opowieść o pięknie sportu, tak aktualną mimo upływu czasu, dziękuję panu Mirkowi i wydawnictwu Stara Szkoła.

[1] Denis Dervisevic / Foter.com / CC BY
[2] Wikimedia Commons
[3] Ilustracja autorstwa Josefa Čapka / zdjęcie własne z książki Jedenastka Kłapząba, wyd. Stara Szkoła
[4] Okładka książki / wyd. Stara Szkoła

Miłość to dotyk i jeszcze nie dotyk. „Oona i Salinger”, Frédéric Beigbeder

Zdarza się, że jakaś postać, żyjąca lub już nie, zawładnie naszą wyobraźnią. Zobaczymy jej zdjęcie w gazecie, natkniemy się przypadkiem na artykuł o niej, napotkamy wzmiankę w czytanej właśnie książce. Ulegamy fascynacji, zaczynamy drążyć temat, fantazjujemy. Nie możemy przestać o niej myśleć. Dla Frédérica Beigbedera taką postacią była Oona O’Neill.

Córka laureata Literackiej Nagrody Nobla, Eugene’a O’Neilla. Bywalczyni najmodniejszych nowojorskich lokali, Glamour Girl klubu Stork. Wieloletnia żona Charliego Chaplina i matka jego ośmiorga dzieci. Oraz dziewczyna, która w wieku lat 16 złamała serce J.D. Salingerowi.

Beigbeder zobaczył jej zdjęcie – to, które zamieszczone zostało potem na okładce Oony i Salingera– w kafeterii w Hanower, w New Hampshire. Zafascynowała go ta „ciemnowłosa królewna o pięknie nakreślonych łukach brwi”, tak jak kiedyś oczarowała jego ulubionego pisarza. A ponieważ ich historia jest pełna tajemnic, a listy wojenne wysyłane przez Jerry’ego do Oony są pilnie strzeżone przez spadkobierców żony Chaplina, postanowił spisać własną wersję wydarzeń. Oraz oddać swój hołd pięknej Oonie.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Oona w roku 1944.
Bezdomny kotek z Nowego Jorku

Pochodziła z rodziny, której przy najszczerszych chęciach nie sposób nazwać szczęśliwą. Ojciec nie interesował się nią i jej dwójką braci – dzieci przeszkadzały mu w pisaniu. I choć sam był zaniedbywany przez swoich rodziców i bardzo z tego powodu cierpiał, powtórzył dokładnie ten sam schemat we własnej rodzinie. „Jeśli chodzi o szczęście, Eugene był wyjątkowym antytalentem” – kwituje Beigbeder. A w usta Salingera wkłada stwierdzenie: „To wielki autor i mały człowiek”.

Obydwaj dorastający w takim środowisku bracia Oony jako dorośli mężczyźni popełnili samobójstwo. Ona natomiast, spragniona ojcowskiej troski i uwagi, ukojenia szukała w wielkomiejskim życiu, w nocnych klubach, alkoholu, zachwyconych spojrzeniach. Przedwcześnie dojrzała, ozdobą nowojorskiego Stork Club została już jako piętnastolatka.

Daleko było jej jednak do prowokacyjnej lolitki. Mimo podziwu, jakim była otaczana, wciąż brakowało jej pewności siebie i była bardzo nieśmiała. Choć olśniewała powierzchownością pięknej młodej kobiety, tak naprawdę była wciąż dzieckiem. Nieszczęśliwym i odtrąconym.
Oona była najmilsza z trójki, a także najbardziej nieśmiała mimo czarnej sukni odważnie odsłaniającej ramiona (…). Niezręczność, brak pewności siebie, jąkanie się, dodawały uroku każdemu gestowi – sposób, w jaki przyciskała do siebie kieliszek, mieszała kostki lodu palcem wskazującym, a potem go ssała, jakby krwawił, wieczne przepraszanie, jakby nie wiedziała, że Stork Club jej potrzebuje, żeby być modnym miejscem. Przymiotnik clumsy wymyślono chyba tylko po to, żeby opisać jej nieporadność. Chciało się zaadoptować tego bezdomnego kotka (s. 33).
Beigbeder poleca czytelnikowi obejrzeć na YouTube film z castingu do filmu Dziewczyna z Leningradu, na którym możemy zobaczyć siedemnastoletnią Oonę. I nie szczędzi dla niej zachwytów. Dla jej urody, jej naturalności, ponadczasowego wdzięku. Jest przekonany, że gdyby jej losy potoczyły się inaczej, zostałaby wielką gwiazdą. Pisze: „Oona to nie kobieta, to byt absolutny”. I cytuje za Trumanem Capote: „Miała tylko jedną wadę: była idealna. Poza tym była idealna”.


Wstrzemięźliwi, ale zmysłowi

I taką właśnie – piękną, olśniewającą, idealną – dostrzega ją pewnego razu w Stork Club dwudziestojednoletni Salinger. Podchodzi, zaczynają rozmawiać. Beigbeder ze szczegółami odtwarza przebieg tej pierwszej wymiany zdań, z całą jej nieporadnością, a zarazem przekonaniem każdego z tej dwójki, że spotkało właśnie kogoś wyjątkowego.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Stork Club w 1944. Przy stoliku na pierwszym planie, z cygarem w zębach,
siedzi Orson Welles, który zresztą też zabiegał o względy Oony. Jak pisze Beigbeder
„Oonie podobał się głęboki dźwięk jego głosu, ale uważała, że ma brzydki nos,
i ich romans nie doszedł do skutku. Nie możemy się w kimś zakochać,
jeśli nie lubimy jego nosa, bo ciągle będziemy narażeni na ten przykry widok”.
Później śledzimy jeszcze przebieg pewnego sowicie zakrapianego wieczoru na plaży, który kończy się problemami żołądkowymi małej Oony. Od tych kilku godzin zakończonych wstydliwym wspomnieniem rozpoczyna się jednak związek tej dwójki młodych ludzi. Nie trwający co prawda zbyt długo, ale za to niezwykle ważny dla Salingera i całego jego późniejszego życia.

Beigbeder pięknie pisze o łączącej ich więzi, o jedzeniu kasztanów, czytaniu razem czasopism filmowych, ulubionych ławkach w parku i ulubionych księgarniach, o bliskości, o erotyce – o tych pierwszych niewinnych zbliżeniach, niepełnych, ale upajających. „Love is a touch and not yet a touch” („Miłość to dotyk i jeszcze nie dotyk”) – pisał Salinger.
Nie wierzył we własne szczęście, że może trzymać ją w ramionach, wsuwać czubek języka w czerwone usta, głaskać jedwabiste włosy, przebierać rozcapierzonymi palcami po gołych plecach, udając pająka, który sunie w górę kręgosłupa, godzinami czuć przy sobie drżące ciało, a na szyi oddech. Co za luksus! Choć wstrzemięźliwi, oboje byli bardzo zmysłowi; trudno to zrozumieć w XXI wieku, kiedy penetracja zastąpiła dzień dobry, ale te niezbyt daleko posunięte pieszczoty im wystarczały (…). Jerry był przystojny i mógłby stracić cnotę z łatwiejszymi dziewczynami, ale wolał pieścić tę infantylną gwiazdkę. Sposób, w jaki opierała się jego zalotom, był tysiąc razy bardziej erotyczny niż noc z jakąś cycatą pindą, której na imię Samanta (s. 89).
Życie z Salingerem nie było jednak łatwe. Miał swoje humory, był kłótliwy, zaborczy, zapatrzony w siebie. Robił Oonie wyrzuty, że nie jest wystarczająco ambitna, że spędza czas w taki a nie inny sposób. Nie potrzebowała posępnego pisarza, potrzebowała kogoś, kto ją rozbawi, pocieszy, dowartościuje. Z czasem zaczął ją męczyć i nudzić. Kiedy więc wyjeżdżał, by w Europie walczyć z nazistami, nie było jej już przy nim i nie stała na brzegu, machając koronkową chusteczką.

Wojna i szampan

Wkrótce po wyjeździe Jerry’ego Oona poznała Charliego Chaplina. Ten, oczarowany nią od pierwszej chwili i pewien, że spotkał miłość swojego życia, szybko postanawia ją poślubić. Kiedy stają przed ołtarzem, ona ma 18 lat, on – 54.
Image may be NSFW.
Clik here to view.
Rodzina Chaplinów w roku 1961.
Beigbeder w sposób bardzo filmowy zestawia obrazki z życia młodziutkiej żony bogatego reżysera z dantejskimi scenami rozgrywającymi się 6 czerwca 1944 u wybrzeży Normandii, a później w lesie Hürtgen. Oona je obiad w eleganckiej restauracji, Jerry przedziera się przez morze trupów swoich zastrzelonych chwilę wcześniej w czasie lądowania towarzyszy broni. Oona w słoneczny poranek uczy się grać w tenisa, Jerry leży w rowie pełnym lodowatej wody, odmraża sobie palce i zastanawia się, czy to on będzie następny. Ten kontrast nie jest jednak po to, aby potępić bohaterkę – ostatecznie Beigbeder nie ma do niej pretensji o to, że wybrała dobrobyt i stabilizację.

O jej małżeństwie i ciąży Salinger dowiaduje się z gazet. Z wojennych okopów śle do niej listy, których treści nie znamy (z wyjątkiem fragmentów – jeden z nich na poniższym wideo czyta córka Oony, Annie Chaplin). Wyobraźnia nie znosi jednak próżni, więc Beigbeder próbuje je zrekonstruować. Jego wersja tej korespondencji jest utrzymana w płomiennym tonie, pełna pretensji, ale również miłosnych wyznań. Jerry Beigbedera nazywa samego siebie „oonistą” i wyznaje: „Twoja twarz jest moją religią”.
Będę się bić, wybacz patos, nie za mój kraj ani za wolność, dobro i wszystkie te pierdoły, ale za twoje różowe policzki, duże siekacze, delikatne ramiona, jedwabiste jak brzoskwinia. Tym będzie moja wojna: będę pisał do Ciebie listy, które zostaną bez odpowiedzi (…). Będę do Ciebie pisał listy przez całe życie, a później, kiedy ukażą się moje książki, wszyscy pomyślą, że to powieści, bo tak przeczytają na okładce, ale Ty będziesz wiedziała, że to są listy, zaadresowane jedynie do Ciebie (s. 113).

Beigbeder nie ma wątpliwości – ta pierwsza, niespełniona i utracona miłość ukształtowała Salingera na całe życie, również jako pisarza. W wyzwolonym Paryżu Jerry spotyka swojego idola, Ernesta Hemingwaya. Odbywają długą rozmowę o życiu i o pisaniu, w trakcie której Papa przekonuje młodszego kolegę po piórze, że „każdy pisarz powinien wiedzieć, co to znaczy mieć złamane serce”. Tak właśnie, w bólu miłosnego zawodu i w wojennej zawierusze, rodzi się J.D. Salinger, autor Buszującego w zbożu.

Książka o Beigbederze

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Frédéric Beigbeder
Oona i Salinger, choć z założenia o wybitnym amerykańskim pisarzu i jego pierwszej wielkiej miłości, jest w dużym stopniu również książką o Frédéricu Beigbederze. Na marginesie historii słynnej dwójki autor szczerze, bezpośrednio i z humorem opowiada o sobie, o własnej miłości, swoim kryzysie wieku średniego i próbach odmłodzenia się. Z miejsca urzekł mnie otwierającą utwór opowieścią o wyprawie do Cornish, do domu Salingera, by przeprowadzić wywiad, który w końcu nie doszedł do skutku, bo „Fred” stchórzył. („Przecież nie mogłem zadzwonić do drzwi pustelnika jak nieznośny bachor domagający się cukierków w Halloween” – tłumaczy, zakłopotany). I – jak się należało spodziewać – oczarował opisem pierwszego wieczoru i nocy spędzonej z ukochaną Larą Micheli, łącznie z opisem mycia zębów swojej wybrance. To zresztą Larze dedykowana jest ta powieść.

Nawet w rozdziałach, w których skupia się na opowieści o Oonie i Jerrym, Beigbeder nie pozwala o sobie zapomnieć. Poufały ton, jakim pisze o tej dwójce, jak gdyby byli jego dobrymi przyjaciółmi, jego wtrącenia, jego „patrzę na nich, mimo że dzieli mnie siedemdziesiąt lat od tamtego letniego wieczoru...”. Przedstawiana historia staje się też dla niego pretekstem do snucia refleksji na różne tematy – rozpisuje się na temat miłości, dowodzi okrucieństwa i bezsensu wojny (z głębokim przekonaniem, że już wkrótce czeka nas kolejny podobny koszmar), jako wierny uczeń Salingera krytykuje współczesny świat.
Świat zamieszkują dziś ludzie straszliwie niezależni, skomplikowani, niezadowoleni; zakochani niezdolni do miłości, barany, które nie chcą być baranami, lecz mimo wszystko skubią trawę, śniąc, że nie należą do stada; krótko mówiąc, klienci Freuda, Buddy, Fashion TV i Facebooka (s. 61).
Przyznaję – nie wszystkie jego zmyślenia na temat Oony i Salingera mi się podobały. Wolałabym, żeby niektóre wymiany zdań zostały przemilczane, bo jako element fikcji literackiej brzmiały sztucznie i afektowanie. Pominęłabym przedśmiertną rozmowę Eugene’a O’Neilla z Jerrym, pominęłabym zmyślone spotkanie samego autora z Ooną w pewnego sylwestra w Szwajcarii. Ale mimo to książka Beigbedera ma w sobie dużo cudownej lekkości, nawet przy całym tragizmie niektórych fragmentów. Urzeka familiarnym tonem i nawiązaniami do popkultury, zachwyca plastycznością i filmowością opisów i zaskakuje świetnie dobranymi mottami. Łącznie z tym otwierającym całą powieść – XVI-wiecznym poematem Scarborough fair anonimowego barda z Yorkshire w wersji zespołu Simon & Garfunkel z 1966 roku (dopisane przez Paula Simona wersy – w nawiasie):
Are you going to Scarborough fair?
(War bellows blazing in scarlet battalions)
Parsley, sage, rosemary and thyme
(Generals order their soldiers to kill)
Remember mi to one who lives there
(And to fight for a cause they’ve long ago forgotten)
She once was a true love of mine.
W przekładzie Anny Michalskiej: 
Czy idziesz na targ do Scarborough?
(Miechy wojny rażą szkarłatnymi batalionami)
Pietruszka, szałwia, rozmaryn i tymianek
(Generałowie rozkazują żołnierzom zabijać)
Wspomnij o mnie dziewczynie stamtąd,
(I walczyć za dawno przebrzmiałą sprawę)
Która była moją wielką miłością.
I to wszystko. 

*** 
F. Beigbeder, Oona i Salinger, tłum. Anna Michalska, wyd. Noir Sur Blanc, Warszawa 2016. 

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Za tę fascynującą, choć na wpół zmyśloną historię pierwszej wielkiej miłości jednego z moich ulubionych pisarzy dziękuję pani Joannie i wydawnictwu Noir Sur Blanc

Zachęcam też do lektury mojego dłuższego tekstu o J.D. Salingerze, w oparciu o biografię Shane’a Salerno i Davida Shieldsa. Książka Beigbedera jest dobrym wprowadzeniem do życiorysu pisarza, ale skupia się tylko na okresie do końca wojny. W przywoływanym tekście piszę również o tym, jak niespełniona miłość do Oony wpłynęła na dalsze życie Salingera.

Ilustracje:
[1] Zdjęcie z okładki Oony i Salingera / wyd. Noir Sur Blanc
[2] Ogiyoshisan / Wikimedia Commons
[3] Time Inc., Alfred Eisenstaedt / Wikimedia Commons
[4] Associated Press photographer / Wikimedia Commons
[5] JFpg / Wikimedia Commons
[6] Okładka książki ze strony wydawnictwa / noir.pl

Nabokoviada i Jane Austen – zapowiedź!

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Vladimir Nabokov w Uniwersytecie Cornella w roku 1957. Fot. Cornell University Faculty Biographical Files
„Jak być dobrym czytelnikiem” lub „Życzliwość wobec autorów” – tak mniej więcej mógłby brzmieć podtytuł do tych rozważań o różnych pisarzach, zamierzam bowiem zająć się z miłością, przypatrując się czule i bez pośpiechu wszystkim detalom, kilkoma arcydziełami literatury europejskiej (s. 33).
Takimi oto słowami Vladimir Nabokov otwiera swój cykl wykładów o literaturze, wygłoszonych na Uniwersytecie Cornella na przełomie lat 40. i 50. XX wieku. Reprezentując oryginalne, niezwykle wnikliwe podejście do czytania, biorąc pod lupę najmniejsze szczegóły, analizując drobiazgowo wygląd bohaterów, wystrój opisywanych wnętrz czy rozkład pokojów w posiadłości, gdzie rozgrywa się akcja, Nabokov wprowadzał młodych miłośników literatury w światy stworzone przez Prousta, Joyce’a czy Kafkę. O tym, jak niełatwym zadaniem jest zgłębienie literackiego dzieła i jak na ogół jako czytelnicy nieznośnie ślizgamy się tylko po jego powierzchni, przekonywał swych słuchaczy słowami Flauberta.
Sto lat temu Flaubert poczynił w liście do swej kochanki następujące spostrzeżenie: Comme l’on serait savant si l’on connaissait bien seulement cinq á six livres. „Jakimże mędrcem byłby człowiek, gdyby poznał dobrze choćby pięć lub sześć książek!” (s. 33).
Image may be NSFW.
Clik here to view.
Strona tytułowa pierwszego wydania
Mansfield Park. Fot. Lilly Library,
Indiana University / Wikimedia Commons
Listę Nabokova otwiera Mansfield Park, napisana w roku 1814 powieść Jane Austen, trzecia z kolei w dorobku autorki. Wybór nieoczywisty, propozycja podsunięta Nabokovowi przez przyjaciela Edmunda Wilsona, do której długo nie mógł się przekonać – stwierdzając z rozbrajającą szczerością, że jest „uprzedzony do wszystkich piszących pań” – zyskała jednak w końcu jego uznanie i zaskoczyła go misternością konstrukcji i błyskotliwością. W wykładach mówił o niej tak:
Powieść miss Austen nie jest tak oszałamiająco żywym arcydziełem, jak inne omawiane tu książki. Powieści takie jak Pani Bovary czy Anna Karenina są zachwycającymi, cudownie kontrolowanymi eksplozjami. Mansfield Park natomiast jest dziełem damy i dziecięcą grą. Ale z koszyka do robótek wyłania się urocza wyszywanka, majstersztyk misternego haftu, a w dziecku wyczuwamy olśniewający talent (s. 44).
I od tej właśnie lektury zaczynamy wraz z Pyzą naszą Nabokoviadę. 27 lipca opublikujemy nasze teksty o Mansfield Park i zaprosimy Was do dyskusji. Wszystkich chętnych raz jeszcze serdecznie zapraszamy – został jeszcze ponad tydzień, zdążycie! :)

***
Cytaty: V. Nabokov, Wykłady o literaturze, tłum. Zbigniew Batko, wyd. Muza SA, Warszawa 2005.

Nabokoviada po raz pierwszy: „Mansfield Park”, Jane Austen

Zacznę od siebie. Mój stosunek do Jane Austen najlepiej wyrażają słowa panny Rachel Vinrace z Podróży w świat Virginii Woolf: „Ona jest jak ciasno zapleciony warkocz!”. Nie przepadam za pisarstwem Jane – zawsze wydawało mi się nieznośnie powściągliwe i chłodne. Nie sposób odmówić mu elegancji, ale brakuje mi w nim kolorytu, rumieńców, życia.

Również Nabokov nie wydaje się darzyć miss Austen i jej twórczości wielką sympatią. W liście do Edmunda Wilsona pisze zresztą wprost: „Nie lubię Jane” [s. 22]. Polecona mu jednak przez przyjaciela powieść Mansfield Park ostatecznie okazuje się dla niego fabularnie i konstrukcyjnie na tyle interesująca, że postanawia włączyć jej omówienie do swojego cyklu wykładów.

Na wstępie co prawda zastrzega: „Powieść miss Austen nie jest tak oszałamiająco żywym arcydziełem, jak inne omawiane tu książki” [s. 44] i nazywa Mansfield Park„dziecięcą grą”. W dalszej części wykładu nie omieszka też wytknąć autorce braku oryginalności – stwierdza, że jej styl jest mało efektowny i ubogi w metafory i porównania. Równocześnie jednak docenia zwięzłość i precyzyjność tego stylu, inteligentną ironię, a także umiejętne budowanie powieściowej intrygi i wykorzystywanie rozwiązań fabularnych dla celów opowieści. I to tym elementom poświęca w swoim wykładzie najwięcej uwagi.

Ja o fabule

Powstałe w 1814 roku Mansfield Park to historia Fanny Price, dziewczyny z ubogiej rodziny, którą przyjmują na wychowanie jej zamożni krewni, pryncypialny sir Thomas Bertram i jego żona, apatyczna lady Bertram. W całym przedsięwzięciu macza również palce wścibska i skąpa ciotka Norris, która przez kolejne lata skutecznie uprzykrza życie przygarniętej siostrzenicy (i przy okazji doprowadza do szału czytelnika).

Fanny wychowuje się wśród dzieci Bertramów – lekkoducha Toma, próżnych i utrzymywanych w przekonaniu o własnej doskonałości Marii i Julii oraz spokojnego Edmunda, do którego żywi więcej niż siostrzane, ale skrzętnie skrywane uczucia. Życie w Mansfield Park płynie leniwie i bez większych trosk, aż do czasu, kiedy w okolicy pojawiają się goście z Londynu – rodzeństwo Mary i Henry Crawfordowie. Parka ta rozkochuje w sobie kilku członków rodziny i wprowadza spory zamęt w ospałym światku Bertramów.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Crawfordowie w ekranizacji Mansfield Park z roku 1999 (reż. Patricia Rozema).
W roli Mary – Embeth Davidtz, w Henry'ego wcielił się zaś Alessandro Nivola.
Nabokov o kompozycji

Jednym z centralnych punktów powieści jest projekt amatorskiego wystawienia w Mansfield Park sztuki teatralnej Elizabeth Inchbald Śluby miłosne (w tłumaczeniu Hanny Pasierskiej, które czytałam, pod tytułem Przysięgi kochanków; w oryginale – Lovers’ Vows). Ten kluczowy dla całej opowieści motyw – wszak próby stają się dla uczestników wydarzeń pretekstem do zbliżeń – nie jest jedynym, co łączy powieść Jane Austen z teatrem; zdaniem Nabokova cała powieść przypomina sztukę teatralną. I w takim ujęciu okazuje się najciekawsza – najbardziej pasjonujące w lekturze Mansfield Park jest śledzenie rozgrywek między bohaterami, ich powiązań, ich sekretnych lub jawnych posunięć, które prowadzą do takiego a nie innego rozwiązania.

Nabokov zwraca też uwagę na to, jak autorka wykorzystuje pewne niewinne motywy jako elementy towarzyskich rozgrywek. Przykładowo moment gry w spekulację to zarazem moment spekulacji nad różnego rodzaju krokami – jak w przypadku Mary Crawford, która rozważa, czy powinna wyjść za Edmunda. Z kolei zdobny łańcuszek do krzyżyka, który panna Crawford usiłuje wcisnąć Fanny, okazuje się również narzędziem miłosnych intryg – w końcu otrzymała go od brata, który zawzięcie zabiega wówczas o względy młodziutkiej siostrzenicy Bertramów.

Bardzo podobały mi się również spostrzeżenia Nabokova na temat Podróży sentymentalnej. Dzięki nim wiem, że powiązania Mansfield Park z dziełem Sterne’a nie ograniczają się do „Nie mogę się wydostać!” szpaka, ale i że cały motyw oczekiwania przed zamkniętą bramą jest zaczerpnięty z tego XVIII-wiecznego dzieła.

Ja o wymowie utworu

O ile wiele uwagi Nabokov poświęca elementom kompozycyjnym, które najbardziej przykuły jego uwagę – i są to oczywiście ciekawe obserwacje – o tyle zupełnie pomija wymowę powieści, wnioski na temat współczesnego Jane Austen świata, jakie płyną z opowiedzianej przez nią historii. Jak się domyślam, były to dla niego rzeczy zbyt oczywiste, aby wspominać o nich w swojej analizie, ale ja poświęcę im kilka słów, ponieważ w moich oczach pozytywnie wyróżniają one Mansfield Park na tle innych dzieł autorki – są wyjściem poza nudny światek zalotów i gier towarzyskich.

Crawfordowie reprezentują zepsuty „wielki świat”, Londyn z jego wszystkimi pokusami, rzeczywistość, w której obowiązują inne standardy moralne, gdzie króluje obłuda i dbałość o własne korzyści i przyjemności. Burzliwe wydarzenia z końcówki powieści, udział Henry’ego Crawforda w całej sprawie oraz reakcja jego siostry Mary, „gruboskórność” obojga rodzeństwa, o której pisze również Nabokov, mają nas przekonać, że mimo przyjemnej powierzchowności i pozorów dobrego charakteru są to ludzie zepsuci i bezwzględni. Równocześnie, w opozycji do nich, Mansfield Park, nawet z nieco anachronicznym sir Thomasem i nieco ślamazarną lady Bertram, jawi się jako ostoja tradycyjnych wartości, kolebka moralności.

Można więc stwierdzić, że Mansfield Park jest wyrazem obaw autorki co do kierunku, w jakim zmierza świat i zarazem oznaką przywiązania do tego, co stare i sprawdzone. Wszak Fanny Price – ponoć ulubienica samej Jane Austen, bohaterka obdarowana przez nią imieniem ukochanej siostrzenicy – jest przedstawiona jako osoba, która nade wszystko ceni sobie przyzwyczajenie i z niechęcią przyjmuje wszelkie zmiany.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Frances O'Connor jako Fanny Price w ekranizacji z roku 1999.
Nabokov o miss Austen

Oprócz zawiłości kompozycyjnych Nabokov pochyla się również nad stylem Austen, ale już na wstępie stwierdza, że nie ma na jego temat za wiele do powiedzenia. Ocenia go jako elegancki, ale mało efektowny. Jeden z fragmentów przyrównuje do joyce’owskiego strumienia świadomości, ale zaraz potem wyrzuca autorce brak rozmachu, chwali ją za perfekcjonizm, by chwilę później, przy okazji omawiania pewnej przenośni, stwierdzić, że jest to „jedyna oryginalna metafora w książce” [s. 80]. Sugeruje więc, że miss Austen jest zręczną pisarką, sprawną rzemieślniczką, ale brak jej świeżości i błysku pisarskiego geniuszu.

Całe to opracowanie szczególnie mnie nie zaskoczyło, nie było tu uwag na tyle odkrywczych, aby wyrwały mi z piersi okrzyk „wow, nie wpadłabym na to!”, ale wydało mi się ciekawe głównie ze względu na stosunek Nabokova do pisarki – nie pozbawiony szacunku, ale i z lekka ironiczny, może nawet odrobinę pobłażliwy. W swoich notatkach wykładowca kpi z „filisterstwa” miss Austen (które objawia się jej zainteresowaniem kwestią dochodów), wyrzuca jej, że w końcówce powieści poszła na łatwiznę i posłużyła się formą epistolograficzną, zwraca uwagę na to, że bez powodu przez tak długi czas wstrzymywała zaręczyny Edmunda: „Edmund wciąż się nie oświadczył, a jego ślamazarność zakrawa na farsę” [s. 91]. (Ale równocześnie broni prawa Fanny do zakochania się w „nudnym” Edmundzie, a poświęcony temu zagadnieniu fragment urzekł mnie chyba najbardziej z całego wykładu). Wreszcie – zamyka wykład osobliwym stwierdzeniem, które może być zarówno protekcjonalną uwagą, jak i powściągliwą pochwałą.

Nabokov się zachwyca

Najbardziej rozbrajające w pisaniu Nabokova o literaturze są jednak emocje, które czuć w jego słowach, mimo całego tego analitycznego i pełnego powagi podejścia. To nie jest typ zasuszonego akademika produkującego długie, nudne, naszpikowane mądrymi słowami wywody, których hermetyczny język poza samym autorem rozumie ledwie garstka osób. W sposobie, w jaki potrafi się zapalić do pewnych zagadnień, w tych momentach zachwytu („ta scena jest cudowna”, „ten opis jest przepyszny” itp.) widać, że ten człowiek naprawdę czuje literaturę i wie, o czym mówi, gdy pisze o towarzyszących lekturze ciarkach w kręgosłupie. I jeszcze coś – wtrącenia na temat współczesnego świata, trochę w stylu zrzędliwego dziadka, ale jakże przy tym urocze!
Nasze kulturalne lub tak zwane kulturalne środowiska są być może bardziej zróżnicowane i liczniejsze niż w pierwszych dziesięcioleciach ubiegłego wieku, ale kiedy pomyślę o wulgarności radia, wideo lub niewiarygodnie banalnych współczesnych magazynach dla pań, zastanawiam się, czy nie należałoby odnieść się z większym uznaniem do tego zatapiania się Fanny w lekturze poezji, bez względu na to, jak była ta poezja rozgadana i nudna [s. 60].
Słowem – przekonałam się raz jeszcze, że czytanie wykładów Nabokova o literaturze to czysta przyjemność. I już się cieszę na jego omówienie Samotni, o którym będę pisać za miesiąc. Zacny wykładowca stwierdza, że „szokiem jest przejście do hałaśliwego, rozbuchanego, krzepkiego Dickensa po spotkaniu z delikatną, filigranową, subtelną i bledziutką Jane” [s. 99]. Mając za sobą pierwsze sto pięćdziesiąt stron tej następnej lektury z jego listy stwierdzam, że po raz kolejny ma rację.

***
J. Austen, Mansfield Park, tłum. Hanna Paiserska, wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2008.
V. Nabokov, Wykłady o literaturze, tłum. Zbigniew Batko, wyd. MUZA SA, Warszawa 2005.

***
Sprawdźcie też, co ma do powiedzenia na temat Mansfield Park i wykładu Nabokova Pyza Wędrowniczka – tutaj!

Przypominam, że w ramach Nabokoviady omawiamy z Pyzą utwory analizowane przez Nabokova w jego Wykładach o literaturze. W następnej kolejności – Samotnia Charlesa Dickensa. Na dyskusję o tej powieści zapraszamy za dwa miesiące, 27 września :)

Wszystkie cytaty pochodzą z Wykładów o literaturze Vladimira Nabokova (wyd. MUZA SA, Warszawa 2005).

Fotografie:
[1] Motyw z okładki jednego z brytyjskich wydań Mansfield Park, wyd. Penguin Classic, 1999.
[2],[3] Facebook.com
[4] Giuseppe Pino (Mondadori Publishers) / Wikimedia Commons
[5] Grafika autorstwa Pyzy :)

Piękna panna z ciężarówki – „Ja, Olga Hepnarová”, Roman Cílek

Olga była ładną, ciemnowłosą dziewczyną. Trochę przygarbioną, trochę dziwnie chodziła, ale wielu wspomina jej delikatną urodę. „Piękna panna” – mówił o niej kat z opowiadania Bohumila Hrabala.

W szkole dzieci się z niej śmiały. Była wrażliwa, bardzo to przeżywała. „Czułam się jak kamień, który każdy może kopnąć” – mówiła. W domu również nie doświadczała czułości. Matka rzadko okazywała uczucia, a rodzice często się kłócili.

Wyrosła na inteligentną dziewczynę. Uwielbiała kino. Dużo czytała. „Lubię książki. Mam z nich zresztą więcej pożytku niż z ludzi” – mówiła. Jej ulubionym pisarzem był Jean-Paul Sartre. Autor słynnego „Piekło to inni”.

Nie była głupia. Więc wymyśliła sobie własną filozofię. Ponieważ inni ją krzywdzą, ona ma prawo skrzywdzić innych. Nie konkretne jednostki. Losowych ludzi. Całe społeczeństwo.

***
Olga była zagubiona. „Jakby bez przerwy się bała i nie tylko nie rozumiała świata wokół, ale też samej siebie” – mówili. Ale nie była zupełnie sama. Miała zapatrzonego w nią jak w obrazek przyjaciela, Miroslava Davida. Miała również znajomych, którzy próbowali przekonać ją, że nieuzasadniona wrogość społeczeństwa wymierzona w jej osobę jest tylko w jej głowie. Że wiele zachowań sama prowokuje.

Nie dała się przekonać. W niektórych punktach przyznaje się jej rację. Dobrze, że nie chciała czczych rozmów o niczym, babskich pogaduszek. Ale nie chciała też szczerych uśmiechów, powitań, „dzień dobry” i „do widzenia”. Żądała ciepła, ale sama bombardowała chłodem. „Wokół tej dziewczyny zawsze panowała taka gęsta atmosfera” – mówili.

Była pokrzywdzona i niezrozumiana. Ale też zapatrzona w siebie i przewrażliwiona. Zamiast dźwignąć się po ciosach, wolała leżeć i rozkoszować się swoim bólem. Z masochistyczną satysfakcją rozdrapywała własne rany. Czuła się męczennicą, bohaterką. Mścicielką.

***
Olga lubiła szokować. Chodziła do klubów w kurtce na nagie ciało. Służbowym autem zjeżdżała po schodach. W swoim trabancie za szybą woziła ludzką czaszkę, kupioną od studenta medycyny. Umieszczone w oczodołach żarówki służyły jej za migacze.

Uwielbiała jazdę autem. Pewnie też dlatego wybrała taki, a nie inny sposób zemsty na społeczeństwie. Wypożyczyła ciężarówkę, rozpędziła się i wjechała w grupę osób stojących na przystanku. Trzy zginęły na miejscu, kolejne pięć umarło potem.

Nie próbowała się bronić. Żądała najwyższego wymiaru kary. „Wolałabym zostać stracona, mój czyn miałby wtedy większą wartość” – mówiła. Sąd spełnił jej życzenie – niecały rok po zajściu została skazana na karę śmierci. Ale przed śmiercią przyszedł strach. Jak mówi kat w opowiadaniu Podziemne rzeczki Bohumila Hrabala (Cílek pominął te słowa jako „niezbyt smaczne”): „Zanim ją zaprowadziłem, a potem powiesiłem, zesrała mi się i zeszczała, i na dodatek porzygała”… Wszak nie była demonem, szatanem, złym duchem. Była tylko skrzywdzonym człowiekiem.

***
Roman Cílek opowiada historię Olgi Hepnarovej w sposób obiektywny, unikając osobistych komentarzy. Czasem jednak nie może się powstrzymać i przestaje być niewidzialny jako autor – jak wtedy, gdy ironicznie nazywa „wybitnym znawcą ludzkich dusz” psychiatrę, który odmówił pomocy dziewczynie. I dobrze. Bo nie otrzymujemy suchej relacji, ale opowieść, w której czuć prawdziwe emocje. Cílek nie usprawiedliwia Olgi. Ale współczuje jej. Sprawia, że przez chwilę widzimy świat jak ona, budzi w nas uśpione demony, domagające się krwi za nasze własne przykrości, otrzymane wyzwiska i drwiny.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Pewien młody Czech wszedł w tę opowieść aż za bardzo. Po lekturze tej książki, zafascynowany Olgą, sam zaczął zabijać. Historia otrzymała swój smutny epilog – trzy kolejne ofiary nienawiści. Dlatego autor zastrzega – to nie jest instruktaż, to ostrzeżenie. A fakt, że trzeba to komukolwiek wyjaśniać, jest chyba najbardziej w tym wszystkim przerażający i smutny.

***
R. Cílek, Ja, Olga Hepnarová, tłum. Julia Różewicz, wyd. Afera, Wrocław 2016.

Za przejmujący i dający do myślenia reportaż o dziewczynie, która zabijała, bo nie potrafiła żyć, dziękuję Julii i wydawnictwu Afera.

Ilustracje: 
[1] Fotografia z książki Ja, OlgaHepnarová, wyd. Afera / zdjęcie własne
[2] Okładka książki ze strony wydawnictwa Afera (www.wydawnictwoafera.pl)

Czeska literatura jest kobietą


XX-wieczna literatura czeska to przede wszystkim męskie pióra. Hašek, Čapek, Hrabal, Škvorecký, Kundera – wielkie nazwiska można mnożyć, kobiet jest jednak w tym gronie jak na lekarstwo. Dzisiaj sytuacja się zmienia. W najnowszej czeskiej literaturze kobiety coraz częściej dochodzą do głosu. I jest to zdecydowany, mocny głos!

Jarmila Flaková w artykule Česká moderní literatura psaná ženami na łamach portalu CzechLit.cz stawia tezę, że dzisiejsza literatura naszych południowych sąsiadów ma kobiecą twarz. Kreśli obraz współczesnej czeskiej pisarki oraz prezentuje nazwiska, które wypada znać.

Jaka jest więc česká moderní spisovatelka? Utalentowana, wykształcona, otwarta. „Nie boi się szokować, przekraczając granice – nie zna bowiem granic. Nie przeszkadza jej, że między linijkami serwuje krytykom i czytelnikom – bynajmniej nie na srebrnej tacy – szczegóły swojego własnego życia intymnego”.

O czym pisze i jak pisze?„O czeskiej historii i losach ludzi przez nią naznaczonych. Interesuje się odległymi kulturami, a o mieszkańcach dalekich krajów opowiada tak, jak gdyby byli naszymi bliskimi sąsiadami. Pisze o miłości kobiety do mężczyzny i o miłości kobiety do kobiety. Na nowo odkrywa budzący niesłabnące zainteresowanie temat seksualności i orientacji seksualnej. Współczesna czeska pisarka nie zna słowa tabu. Lubi kontrowersje, ale nie prowokuje dla samego prowokowania. Zna swoją cenę”.

O kim mowa? W artykule zaprezentowanych zostało kilkanaście autorek, które najbardziej liczą się dziś na czeskiej literackiej scenie. Spośród nich wybrałam te, których książki są już dostępne po polsku. Oto damski panteon najnowszej literatury czeskiej!

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Daniela Hodrová
Daniela Hodrová. Zdobywczyni czeskiej Nagrody Państwowej w dziedzinie Literatury i Nagrody Franza Kafki oraz zeszłoroczna laureatka nagrody Magnesia Litera. Jej twórczość, określana jako postmodernistyczna, naszpikowana jest metaforami i alegoriami, dlatego postrzega się ją jako trudną, skierowaną do ambitniejszych czytelników. Do jej najważniejszych dzieł należy trylogia Trýznivé město (Miasto utrapienia), na którą składają się: Podobojí, Kukly oraz Théta. Pierwsza z nich została wydana po polsku w roku 2001 przez Fundację Anima „Tygiel Kultury” pod tytułem Pod dwiema postaciami (tłum. Leszek Engelking) – o moich wrażeniach z tej lektury możecie poczytać tu. Ważną bohaterką twórczości Hodrovej jest Praga, zaprezentowana jednak jako miasto groźne, mroczne, raniące, „miasto utrapienia”. Wiele uwagi poświęca życiu duchowemu, a w jej utworach nasz ziemski żywot i życie pozagrobowe mocno się przenikają.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Radka Denemarková
Radka Denemarková. Jedna z najczęściej tłumaczonych współczesnych autorek czeskich. Zdobywczyni nagrody Magnesia Litera za powieść Peníze od Hitlera. Letní mozaika (opublikowaną po polsku w roku 2008 przez Wydawnictwo Atut w tłumaczeniu Tomasza Timingeriu pod tytułem Pieniądze od Hitlera– więcej o niej tutaj). Historia Gity, czeskiej Niemki o żydowskich korzeniach wypędzonej po wojnie z rodzinnego domu, to mocna, miejscami brutalna opowieść, której, jak pisze Jarmila Flaková, aż do ostatniej kropki przyświeca cytat z Franza Kafki: „Książka musi być jak siekiera, która rozłupuje zamarznięte morze wewnątrz nas”.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Petra Hůlová
Petra Hůlová. Zdobywczyni nagrody Magnesia Litera w roku 2002 za powieść Paměť mojí babičce (którą, nie wiedzieć czemu, wydawnictwo W.A.B. wydało w Polsce pod zupełnie innym, już nie tak pięknym tytułem – Czas Czerwonych Gór, w tłumaczeniu Doroty Dobrew; o książce piszę tutaj). Akcja tego utworu rozgrywa się w Mongolii, a autorka – z wykształcenia mongolistka – wykorzystała przy jej pisaniu doświadczenia ze swoich podróży do tego kraju. Z kolei za swoją kontrowersyjną, kipiącą seksem powieść Umělohmotný třípokoj (brawurowo przetłumaczoną przez Julię Różewicz i wydaną w wydawnictwie Afera jako Plastikowe M3– moja recenzja tutaj) Hůlová otrzymała Nagrodę Jiřiego Ortena. Po polsku ukazała się również nagrodzona w roku 2008 Nagrodą Josefa Škvoreckiego Stanice Tajga (Stacja Tajga, tłum. Piotr Godlewski, wyd. W.A.B. – mam, przeczytam i opowiem Wam o niej niedługo).

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Kateřina Tučková
Kateřina Tučková. Znana stała się dzięki swojej pierwszej powieści, wydanemu w roku 2009 Vyhnání Gerty Schnirch (na razie nie tłumaczonemu na polski), poruszającemu, podobnie jak powieść Denemarkovej, temat wypędzenia Niemców z Czech po wojnie. Z najcieplejszym przyjęciem czytelników spotkała się jednak wydana trzy lata później powieść Žítkovské bohyně (czyli wydane przez Aferę w 2004 roku Boginie z Žítkovej w tłumaczeniu Julii Różewicz – pisałam o nich tu). Książka otrzymała m.in. Nagrodę Josefa Škvoreckiego, nagrodę Czeski Bestseller oraz Nagrodę Czytelników Magnesia Litera. Była najczęściej wypożyczaną książką w czeskich bibliotekach w roku 2013 i doczekała się przekładu na osiem języków.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Irena Dousková
Inną często tłumaczoną czeską pisarką jest Irena Dousková. Sławę przyniosła jej przede wszystkim wydana w 1998 roku powieść Hrdý Budžes (czyli wydany w roku 2007 przez Zysk i S-kę w tłumaczeniu Joanny Derdowskiej Dumny Bądźżeś– zachwycam się nim tutaj) – tragikomiczna opowieść o epoce czeskiej normalizacji widzianej oczami dziecka. Określa się ją jako jedno z najważniejszych czeskich dzieł opublikowanych po Aksamitnej Rewolucji.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Petra Soukupová
Wśród autorek wymienionych w artykule Flakovej pojawiają się jeszcze trzy, których książki dostępne są po polsku – Petra Soukupová, Markéta Pilátová i Iva Procházková. Petra Soukupová jest m.in. zdobywczynią Nagrody Jiřiego Ortena za powieść K moři, która ze względu na wymowę i styl bywa ponoć porównywana z Do latarni morskiej Virginii Woolf (a ponieważ Do latarni morskiej to jedna z moich książek życia, pytam: jak to możliwe, że jeszcze nie znam K moři?!). Jej kolejna powieść, Zmizet (czyli przetłumaczone na polski przez Julię Różewicz i wydane przez Aferę w roku 2012 Zniknąć– mam, też przeczytam niedługo i Wam o niej opowiem, obiecuję!), przyniosła jej natomiast nagrodę Magnesia Litera. W swojej twórczości Soukupová koncentruje się na problematyce relacji rodzinnych.

Pisarka, dziennikarka i autorka tekstów piosenek Markéta Pilátová zasłynęła swoim debiutem prozatorskim, wydaną w roku 2007 powieścią Žluté oči vedou domů (po polsku wydane w roku 2011 przez Good Books jako Żółte oczy prowadzą do domu w tłumaczeniu Tomasza Grabińskiego i Katarzyny Dudzic – czy mam, nie jestem pewna, bo od jakiegoś czasu mam duży i podzielony na dwie odległe części księgozbiór :) jeśli mam, też wkrótce o niej napiszę). Iva Procházková jest natomiast przede wszystkim chętnie tłumaczoną autorką książek dla dzieci, zdobywczynią licznych nagród literackich. W Polsce wyszedł ostatnio po polsku jej kryminał Vraždy v kruhu – Muž na dně (czyli wydany w tym roku przez Aferę w tłumaczeniu Julii Różewicz Mężczyzna na dnie – pisałam o nim tu).

Cytaty (w moim tłumaczeniu) pochodzą ze wspomnianego artykułu Jarmili Flakovej. Jest on w całości dostępny na stronie CzechLit.cz.

Fotografie:
[1] Zdjęcie własne
[2] Zofia Tarajło-Lipowska, Historia literatury czeskiej. Zarys, wyd. Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Wrocław 2010 / zdjęcie własne
[3] Literaturhaus / Wikimedia Commons
[4] Pavel Hrdlička / Wikimedia Commons
[5] Robert Hédervári / Wikimedia Commons
[6] Martin Kozák / Wikimedia Commons
[7] Pavel Hrdlička / Wikimedia Commons

Świnka, pająk i mysz – Elwyn Brooks White i jego wesoła kompania

Niezbyt często zdarza mi się sięgać po literaturę stricte dziecięcą. Bywa jednak tak, że przytłoczona wielostronicowymi opowieściami, trudnymi tematami i intelektualnymi gierkami potrzebuję odetchnąć, wybierając lekką, ciepłą opowiastkę skierowaną do najmłodszych, która przecież wcale nie musi być płytka czy głupia. Przeciwnie – w literaturze dziecięcej kryje się czasem więcej mądrości, niż w przeintelektualizowanych tomiskach. Przykładem takich opowieści mogą być pewnością te spisywane przez E.B. White’a.

Wydana po raz pierwszy w roku 1952 Pajęczyna Charlotty z miejsca podbiła moje serce już samym faktem, że jej główną bohaterką jest… pajęczyca, Charlotta. Pełnym nazwiskiem – Charlotta A. Cavatica. Tak, tak, bohaterowie White’a, także ci zwierzęcy, mają imiona i nazwiska, bardzo ludzkie cechy charakteru i nawyki i rozmawiają ze sobą językiem, którego nie powstydziłby się niejeden erudyta.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Wiluś próbuje utkać sieć, „bo to przecież takie proste”.
Jego wysiłkom sceptycznie przygląda się szczur Tymoteusz.
Do tego wiele z nich przewyższa swoich ludzkich braci pod względem wrażliwości i empatii. Świat White’a nie jest jednak czarno-biały i podzielony na dwa obozy, nieczuli ludzie i czułe zwierzęta, co mi się szalenie podoba. Wszak biedny Wiluś nie zostaje miło przyjęty na farmie, a wyniosłe jagniątko kwituje jego nieśmiałe próby nawiązania kontaktu bezwzględnym: „Towarzystwo świń mnie nie interesuje. Świnie to dla mnie mniej niż zero”. Ciekawym przypadkiem jest też szczur Tymoteusz, moja chyba ulubiona postać z tej książki. Choć kreowany na czarny charakter, interesownego typka, który o nikogo nie dba i myśli tylko o własnym brzuchu, w potrzebie potrafi okazać „ludzkie” odruchy i ratuje innych bohaterów z opresji.

Nic dziwnego, że ten barwny zwierzęcy świat fascynuje małą Franię. Dziewczynka reprezentuje dziecięce, otwarte i nie ulegające uprzedzeniom spojrzenie na świat, które oczywiście zderza się z niezrozumieniem dorosłych – przede wszystkim jej matki, pani Arable. To nie jej syn Antoś, niesforny łobuziak, dostarcza jej powodów do niepokoju, ale grzeczna Frania, rozmawiająca ze zwierzętami i preferująca ich towarzystwo nad ludzkie. Postawa pani Arable: „Jeśli czegoś nie rozumiem, to mi się to nie podoba” jest typowa dla zamkniętych na świat dorosłych. Tymczasem, jak mówi doktor Dorian:
Być może gdyby ludzie mówili mniej, zwierzęta zaczęłyby z nami więcej rozmawiać. Ludzie nieustannie gadają – tego jednego jestem pewien (s. 154).
Pajęczyna Charlotty w piękny sposób uczy, że nie należy ulegać uprzedzeniom. To naturalne, że do niektórych rzeczy z początku podchodzimy z rezerwą; grunt, aby przełamać się i dostrzec więcej – tak jak Wiluś, który zobaczył w Charlotcie nie tylko odrażający sposób zdobywania pożywienia, ale i jej dobre serce. Uczy też zwracać uwagę na to, co w naszym otoczeniu piękne, choć zwyczajne i na... tych najmniejszych wokół nas, często niedostrzeganych i niedocenianych.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Stuart jako nauczyciel.
Takich jak Stuart Malutki, główny bohater kolejnej powieści E.B. White’a, wydanej w roku 1945. Mały Stuart, myszka, która przyszła na świat w ludzkiej rodzinie Malutkich, musi stale udowadniać innym, że mimo mikrej postury w odwadze i zręczności dorównuje większym niż on.

Stuart też jest postacią złożoną. Choć to bohater pozytywny, bywa też odrobinę przemądrzały i wyniosły. Nazwisko bardzo mu pasuje, bo to taki „stary malutki” – jeździ samochodem, chodzi w garniturze i z laseczką oraz domaga się brandy (na rozgrzanie, po tym jak pół godziny spędza zamknięty przez przypadek w lodówce). Dzięki jego postaci jednak w Stuarcie Malutkim jest trochę więcej humoru – do moich ulubionych scen należy ta, w której Stuart prowadzi lekcję w szkole w zastępstwie za nieobecną nauczycielkę.
- Henry Rackmeyer, powiedz nam, co jest ważne.
- Ostatni promień słońca w ciemny dzień, każda nuta melodii i zapach szyjki niemowlęcia, pod warunkiem że mama codziennie je myje – odpowiedział Henry.
- Bardzo dobrze – pochwalił go Stuart. – To są faktycznie ważne rzeczy. Ale o czymś zapomniałeś. Mary Bendix, o czym zapomniał Henry?
- O lodach z polewą czekoladową – rzuciła szybko Mary.
- Właśnie – przytaknął Stuart. – Lody są niezmiernie ważne (s. 122).
Image may be NSFW.
Clik here to view.
Elwyn Brooks White
Stuart, podobnie jak Pajęczyna Charlotty, podkreśla znaczenie przyjaźni – uratowany niegdyś z opresji przez uczynnego ptaszka Margalo, po zniknięciu przyjaciela zdeterminowany Stuart rusza na jego poszukiwanie. I tylko szkoda, że nie dowiadujemy się ostatecznie, czy odnajduje ptaszka – ale może nie cel się liczy, lecz sama obfitująca w przygody (także miłosne) droga?

Najpiękniejsza nauka płynąca z opowieści White’a jest taka, że warto czasem spojrzeć pod nogi lub na zapomniany kąt stodoły. Że odrażający pająk potrafi zadziwić świat i ocalić przyjaciela, najsłabsza świnka w miocie może zdobyć nagrodę na jarmarku, a maleńki myszoczłowiek jest kimś więcej niż tylko zabawnym kuriozum. To przesłanie, a do tego wciągająca akcja i przepiękne ilustracje – te wydania prezentują się naprawdę wspaniale! – sprawiają, że Pajęczyna Charlotty i Stuart Malutki to świetny wybór na prezent dla małego człowieka. I nie tylko dla małego, bo w końcu każdy czasem potrzebuje odrobiny czytelniczego wytchnienia :).

***
E.B. White, Pajęczyna Charlotty, ilustracje: Garth Williams, tłum. Maria Jaszczurowska, wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016.
E.B. White, Stuart Malutki, ilustracje: Garth Williams, tłum. Maria Jaszczurowska, wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016.

Fotografie:
[1],[2],[3] Zdjęcie własne
[4] White Literary LLC / Wikimedia Commons

Goliat triumfujący – „Wilimowski”, Miljenko Jergović

Tak na pierwszy rzut oka Ernest Wilimowski niewiele ma wspólnego z opowiedzianą w tej książce historią. Tak na pierwszy rzut oka – liczy się tu przede wszystkim profesor Mieroszewski i jego relacja z chorym synem, jego przeszłość, jego zmarła żona, wszystko to, od czego w pewien sposób ucieka lub ku czemu zmierza latem 1938 roku, wspinając się wraz ze swoim dzieckiem i tragarzami do położonego w Dalmacji małego hotelu, o którym kiedyś opowiedział mu poznany przypadkiem bośniacki student. Hotel, zwany Niemieckim Domem, miał być miejscem, w którym chory na gruźlicę młodzieniec cudownie odzyskał zdrowie i powrócił do świata żywych.

Podobnie jednak jak w wielu powieściach środkowoeuropejskich, których akcja rozgrywa się w XX wieku, pierwsze skrzypce gra tu Wielka Historia. Spycha na margines wspomnienia profesora, jego relację z umierającym synem, quasi-miłosny związek z Katariną, właścicielką hotelu, i bezczelnie wkrada się między bohaterów. „Niemcy!” krzyczy ze złością profesor w trakcie pamiętnego meczu Polska-Brazylia, węsząc sabotaż w polskiej drużynie, w której roi się od zawodników o korzeniach niemieckich, i przez dłuższą chwilę okrzyk ten wisi złowrogo między nim a jego niemiecką gospodynią.

Mecz – to on stanowi centralny punkt całej powieści i łączy losy Mieroszewskich z Wilimowskim. Profesor przypisuje temu sportowemu wydarzeniu niemałe znaczenie – wlecze do hotelu skonstruowaną przez siebie antenę, aby odsłuchać wraz z synem transmisji z meczu, licząc na to, że radość z wygranej w magiczny sposób ułatwi mu porozumienie się z dzieckiem.
Dotarli do miejsca, do którego nie prowadzi żadna droga, i to tylko – albo przede wszystkim – z jednego powodu: ojciec wyobraził sobie, że właśnie tutaj Polska pokona Brazylię, a potem będzie walczyła o tytuł mistrza świata. I w ten sposób w ciągu dwóch tygodni swego wielkiego marszu, jak ten Napoleona, i narodowego triumfu, który nie miałby sobie równych w tragicznej i niepewnej historii Polski, piłkarska reprezentacja ułatwi ojcu to, co ma do załatwienia z synem” (s. 71). „Piłka nożna w gruncie rzeczy go nie interesowała. Zastępowała mu jedynie coś ważniejszego, coś, czego nie mógł mieć. Piłka nożna była metaforą (s. 77).
Image may be NSFW.
Clik here to view.
Wilimowski (pierwszy z lewej) w barwach Ruchu Hajduki Wielkie.
Mecz z Wartą Poznań, 15 maja 1937.
Jak wiemy jednak, mecz kończy się wynikiem 6:5 dla Brazylii. Staje się tym samym metaforą okrutną, symbolem wielkiej przegranej sprawy. Nawet mimo tego, że okazuje się jednym z najpiękniejszych i najbardziej emocjonujących starć sportowych w historii, i że Polacy, na czele z Wilimowskim, dzielnie stawiają czoła pełnej herosów drużynie brazylijskiej – niczym Dawid walczący z Goliatem. To chyba nie przypadek, że mały Mieroszewski nosi właśnie imię tego biblijnego bohatera. Ale w tej wersji historii drobny chłopiec ulega mocarzowi.

W tej przegranej kryje się równocześnie jakaś ponura zapowiedź wojny. Atmosfera jest już bardzo napięta, w niemieckim radiu rozbrzmiewa straussowska „histeria symfonicznych finałów”, krążą pogłoski o tym, co Hitler robi z Żydami, i że się zbroi. Wielka Historia już rusza swoim defiladowym krokiem, gotowa zmiażdżyć największych śmiałków.

Miażdży też Wilimowskiego. Bo mimo wszystko jest to też opowieść o nim – o sportowym herosie, którego wojna zrównała z innymi nieszczęśnikami. Nie pomógł fakt, że jako jedyny w dziejach podczas mundialu strzelił Brazylii cztery gole w jednym meczu – i tak musiał rozliczyć się ze swojego pochodzenia. A sprawa nie była prosta. Jergović pisze o ciężkiej sytuacji Górnoślązaków, którzy byli trochę Niemcami, trochę Polakami, „wrośli między sąsiednie tak różne narody niby jakiś żywy cud”. Wojna wymogła na nich jednoznaczną deklarację, i zostały im tylko dwie drogi – mogli zostać „albo zbrodniarzami, albo męczennikami”.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Ernest Wilimowski, rok 1936.
I tak – Fritz Scherfke, strzelec pierwszego gola w tym sławnym meczu, kilkanaście miesięcy później był już szoferem szych gestapo. A Wilimowski? Wilimowski nie wysługiwał się nazistom, ale krótko grał w piłkarskiej reprezentacji Trzeciej Rzeszy, i to wystarczyło Polakom, by uznać go za zdrajcę. Straszny był jego los po wojnie – dla Niemców Polak, dla Polaków Niemiec, nigdzie u siebie, wszędzie obcy, pozbawiony został ojczyzny. Bał się wrócić do kraju. I nikt już nie pamiętał o jego bohaterskich czterech golach. Jak pisze Jergović w zamieszczonej na końcu książki „Nocie o Erneście Wilimowskim”: „Smutek Ernesta Wilimowskiego i ludzi o podobnym losie należałoby opowiedzieć, gdyby jeszcze się dało”.

Pięknie pisze ten chorwacki mistrz pióra o Wielkiej Historii i jej smutnym wpływie na losy jednostek. Ale nie tylko o tym. Tematem, któremu poświęca w swojej opowieści wiele uwagi, jest również choroba – ciężka, nieuleczalna, jak gruźlica, na którą cierpiał bośniacki student, i gruźlica kości, która powoli zabijała małego Dawida Mieroszewskiego. Bohaterowie godzą się ze swoim losem, z poczuciem tymczasowości, uczą się żyć z widmem śmierci:
To żadna tragedia. Człowiek nawet nie czuje się nieszczęśliwy. Może tylko wpada w lekką melancholię wobec tak pewnego i szybkiego odejścia. Nie zaczyna czytać grubych książek, bo nie wie, czy dotrze do końca. On na przykład nigdy nie przeczytał Wojny i pokoju Lwa Nikołajewicza Tołstoja. I choć jest pisarzem – a przecież usiłuje nim być – nie pisze powieści, tylko wiersze i opowiadania. To, czego miarą są dni, tygodnie lub miesiące, w żadnym razie lata. Powieści piszą zdrowi ludzie (s. 43).
Wreszcie – sport. Profesora Mieroszewskiego piłka „w gruncie rzeczy nie interesowała”, poza jej znaczeniem metaforycznym, ale Jergović czuje i kocha futbol, to widać w jego opisach. Fragmenty poświęcone relacji z pamiętnego meczu są tak malownicze i obrazowe, że czytelnik sam zaczyna czuć sportowe ciarki; wydaje mu się, jakby tam był, w czerwcu ‘38, wierząc głęboko, że Polska może pokonać potężną Brazylię i jeszcze wszystko będzie dobrze. Tym boleśniej odczuwa się gorycz porażki. I z tym większym współczuciem myśli się o losach pewnego strąconego z piedestału piłkarskiego bohatera – i pewnego chorego, pozbawionego ojcowskiej czułości chłopca.

***
M. Jergović, Wilimowski, tłum. Magdalena Petryńska, wyd. Książkowe Klimaty, Wrocław 2016.

Za sportowe emocje, „romantyczny smutek” i środkowoeuropejską melancholię dziękuję wydawnictwu Książkowe Klimaty. 

A wszystkich zainteresowanych historią Wilimowskiego odsyłam do tekstu Marka Bobakowskiego.

Fotografie:
[1] Motyw z okładki polskiego wydania Wilimowskiego, wyd. Książkowe Klimaty / ksiazkoweklimaty.pl
[2] Tygodnik „Światowid” / Wikimedia Commons
[3] Autor nieznany / Wikimedia Commons
[4] Navaey / Wikimedia Commons
[5] Okładka polskiego wydania książki / ksiazkoweklimaty.pl 

Nabokoviada po raz drugi: „Samotnia”, Charles Dickens

Zacznę znów od tego cytatu, bo nie bez powodu znalazł się właśnie w rozdziale poświęconym Samotni Charlesa Dickensa:
Choć czytamy za pomocą mózgu, siedzibą artystycznych rozkoszy jest miejsce między łopatkami. Dreszczyk, który tam odczuwamy, jest z pewnością najwyższą formą emocji, jaką zdołała osiągnąć istota ludzka w procesie ewolucji czystej sztuki i czystej nauki. Czcijmy zatem te ciarki wzdłuż krzyża. Bądźmy dumni z tego, że jesteśmy kręgowcami, bo jesteśmy kręgowcami zwieńczonymi głową, w której płonie boski ogień (s. 107).
Nie bez powodu, bo już lektura pierwszego akapitu tej książki serwuje nam potężną dawkę kręgosłupowych dreszczy. „Geniusz” – chce się krzyknąć, po raz pierwszy czytając ten fragment, po raz drugi – uświadamiając sobie, za sprawą wykładu Nabokova, jak bogata jest jego metaforyka. Panie i Panowie, przed Państwem Samotnia!


Niewiele jest stwierdzeń w tym akurat wykładzie, z którymi bym się nie zgodziła. Bo niewątpliwie rację ma Nabokov, pisząc, że siła prozy Dickensa tkwi w jej obrazowości. Zaskakuje niecodziennymi, ale niezwykle trafnymi metaforami i porównaniami, zachwyca malowniczością, bawi, budzi sympatię lub doprowadza do szewskiej pasji za sprawą swoich wielowymiarowych, barwnych bohaterów. No i niesamowita zdolność operowania nastrojem – jak w przerażającym rozdziale opisującym śmierć Krooka czy tym, w którym pani Rouncewell wieczorem przy kominku snuje swoją opowieść o Chodniku Widma.

Do dziś Dickens jest pod tymi względami niedościgłym wzorem, a jego powieści to, także moim zdaniem, lektura absolutnie obowiązkowa dla młodych autorów. I to niezależnie od tego, czy marzy im się pisanie obyczajówek czy kryminałów, romansów czy powieści grozy, utworów psychologicznych czy sensacyjnych – na wszystkich tych polach Dickens błyszczy swoim talentem. Jak pisze Nabokov: „Współcześni autorzy wciąż mogą się upijać jego starym, szlachetnym trunkiem” (s. 107). I powinni!

Sprawne pióro i wrażliwe serce

Nasz zacny wykładowca analizuje oczywiście opisy Dickensa pod różnymi kątami, klasyfikuje je i charakteryzuje, bogato ilustrując przykładami. Pisze o „żywej ewokacji” czy „opisach w formie pospiesznej wyliczanki”, poświęca mniejsze rozdziały metaforom, porównaniom, powtórzeniom i pytaniom retorycznym. Zwraca uwagę na aliteracje (które Dickens naprawdę uwielbiał; jaka szkoda, że większość z nich ginie w polskim przekładzie!), gry słów i znaczące nazwiska. To wszystko pozwala w pełni docenić kunszt brytyjskiego mistrza pióra.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Zaułek Tom-Sam-Jeden.
Gdyby jednak wielkość prozy Dickensa opierała się wyłącznie na zręczności językowej i lingwistycznych sztuczkach, prawdopodobnie nie byłby do dziś jednym z najbardziej uwielbianych w swojej ojczyźnie (i nie tylko) autorów. Siłą jego pisarstwa jest również wrażliwość i serce. Nabokov podkreśla, że Dickens to jeden z pierwszych autorów, którzy wprowadzili do literatury prawdziwe ludzkie współczucie – coś, czego nie mieli starożytni.
Jak różny jest na przykład świat Dickensa od świata Homera czy Cervantesa? Czy bohater Homera naprawdę odczuwa boskie pulsowanie współczucia? Zgrozę, owszem – i coś w rodzaju ogólnego rutynowego miłosierdzia – ale czy jest w tej ujętej w daktyle przeszłości ów dojmujący, szczególny rodzaj współczucia, rozumianego tak, jak rozumiemy je dzisiaj? (s. 134)
To fakt – opisy, w których u Dickensa pojawiają się dzieci, zwłaszcza te zaniedbane, niekochane, brudne, naprawdę wyciskają łzy z oczu. Jeśli chodzi o małych bohaterów Samotni, szczególnie przejmujące są losy biednego ulicznika Jo, bezdomnej sieroty, zamiatacza ulic, popychanego i przeganianego przez wszystkich. Scena jego śmierci poprzedzonej modlitwą „Ojcze nasz” to chyba najbardziej wzruszający opis spod pióra Dickensa, jaki było mi dane czytać.

Postaci z krwi i kości

Pojawia się w tej powieści również niejaki pan Skimpole, który jest kimś w rodzaju „fałszywego dziecka”. Z początku rozbrajający ze swoim „ja nic nie wiem, jestem dzieckiem”, z czasem zaczyna swoją postawą coraz bardziej drażnić, aż w końcu okazuje się podłym wyzyskiwaczem, oszustem i manipulantem. Na tle jego groteskowej postaci prawdziwe dzieci rysują się tym bardziej niewinnie i anielsko, a doktor Woodcourt – jako szlachetny przedstawiciel profesji medycznej, a nie – przypadek Skimpole’a – jak nędzna karykatura lekarza.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Pani Bagnet (ze swoim szarym płaszczem i parasolem)
przyprowadza panią Rouncewell do George'a.
Ten bohater to dobry przykład tego, jak cudownie niejednoznaczne postaci potrafi budować Dickens. Zauroczona w pierwszej chwili panem Skimpole’em, z miejsca oznajmiłam Facebookowej społeczności, że to mój ulubiony bohater Samotni, z każdą kolejną stroną jednak moja sympatia słabła. Podobne przemiany w oczach czytelnika przechodzą również lady Dedlock i jej mąż, sir Leicester. Pierwsza – z pozoru nadęta dama z wyższych sfer, drugi – bogaty idiota, na końcu powieści okazują się kimś zupełnie innym.

Niejednoznaczności, niedoskonałości, zmienności – to wszystko sprawia, że powołani do życia przez Dickensa bohaterowie nie sprawiają wrażenia papierowych, lecz bardzo prawdziwych, z krwi i kości. „Jego postaci są żywymi ludźmi, nie zaś przebranymi za ludzi ideami i symbolami” – chwali Nabokov. I tak, po barwnej ferajnie opisanej na kartach Dawida Copperfielda, moją galerię ulubionych postaci zasilają kolejni: dzielna mała Charley, poczciwy, świadom własnych niedoskonałości dragon George, zaradna pani Bagnet i jej parasol-torebka…

A od siebie jeszcze mała osobista obserwacja: jak wielka jest siła woli i opanowanie bohaterek Dickensa! W przypadku lady Dedlock jest to wielokrotnie podkreślane, ale przecież i Estera właściwie była gotowa bez mrugnięcia okiem poświęcić swoją miłość, w imię słowa danego swemu opiekunowi. Przywodzi mi to namyśl Agnieszkę z Dawida Copperfielda, która cierpliwie przeczekała pierwsze małżeństwo Dawida, skrzętnie skrywając swoje uczucia. Mój podziw (z lekką nutą niedowierzania) jest bezgraniczny.

Wybitny czarodziej i kulejący gawędziarz

Oprócz tego, że Samotnia jest pięknie napisaną historią, jest również w pewnym stopniu satyrą społeczną i w pewnym stopniu kryminałem. Dickens otwarcie naśmiewa się z popularnego w jego czasach zaangażowania w działania charytatywne (na czym cierpią najbliżsi – pani Jellyby bardziej dba o małe Murzyniątka w Afryce, niż o własne dzieci) i krytykuje sąd kanclerski (w którym procesy ciągną się w nieskończoność, a całe to prawnicze bagno przywodzi skojarzenia z wszechobecną londyńską mgłą i błotem).

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Sala z portretami Dedlocków w Chesney Wold.
Te wątki nie są jednak zdaniem Nabokova specjalnie ważne; satyra, choć zjadliwa i smakowita, jest nieco daremna, gdyż Dickensa opis funkcjonowania sądu kanclerskiego nie odpowiada realiom tamtych czasów – a w naszych okazuje się już zupełnie nieciekawy – natomiast wątek kryminalny nieco się gmatwa. Mimo to pod względem spójności fabuły i dokonań artystycznych Samotnia pozostaje jednym z najwybitniejszych dzieł swoich czasów. Jak podsumowuje Nabokov:
W najlepszych partiach na plan pierwszy wysuwa się Dickens-czarodziej, Dickens-artysta. W nieco słabszych widoczny jest wyraźnie w Samotni Dickens-moralista. W najsłabszych Samotnia ukazuje nam gawędziarza potykającego się co krok, choć ogólna struktura pozostaje wspaniałym osiągnięciem (s. 182). 
Po raz kolejny kończę lekturę wykładu Nabokova z uczuciem przyjemnej sytości. Za co jestem mu wdzięczna? Za aliteracje, za rozbiór na części pierwsze magicznych opisów Dickensa i za świetne analizy niektórych postaci, na czele z demonicznym panem Krookiem. A samemu Dickensowi? Za postaci, za miejsca, za nastroje, za śmiech, wściekłość, wzruszenie, oraz za to, że po raz kolejny udało mu się przenieść mnie do XIX-wiecznej Anglii. To wielka sztuka!

***
C. Dickens, Samotnia, tłum. Tadeusz Jan Dehnel, wyd. Czytelnik, Warszawa 1975.
V. Nabokov, Wykłady o literaturze, tłum. Zbigniew Batko, wyd. MUZA SA, Warszawa 2005.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
***
A co na to Pyza? Sprawdźcie u niej na Pierogach pruskich!

Polecam Wam też wpisy Pyzy (wraz z bardzo ciekawą dyskusją w komentarzach!) i Tarniny na temat Samotni, opublikowane w ramach Pikników z klasyką.

Przypominam, że w ramach Nabokoviady omawiamy z Pyzą utwory analizowane przez Nabokova w jego Wykładach o literaturze. W następnej kolejności – Gustave Flaubert i Pani Bovary. O tym klasyku literatury francuskiej porozmawiamy 27 listopada. Zapraszamy!

Poprzednie teksty spod znaku Nabokoviady:
Jane Austen, Mansfield Park

Ilustracje: Wikimedia Commons 

Ucieczka w nieistnienie – „Punkt Omega”, Don DeLillo

Opowiedziana przez Dona DeLillo w Punkcie Omega historia hipnotyzuje niemal tak silnie, jak spowolniona Psychoza oglądana przez jednego z bohaterów. Kim był ten tajemniczy widz? Czy czas naprawdę ma znaczenie? I czym właściwie jest punkt Omega?

Nowojorskie muzeum. Sala, w której w spowolnionym tempie wyświetlany jest czarno-biały film. Psychoza Alfreda Hitchcocka. Pod ścianą stoi mężczyzna. Od kilku dni przychodzi tu codziennie, od otwarcia muzeum aż do jego zamknięcia wpatrując się w czarno-białe kadry i przyglądając się odwiedzającym. Zaczyna rozumieć, że im mniej widać, tym więcej. Każdą scenę widzi tak, jak gdyby oglądał ją po raz pierwszy. Nie liczy czasu. W cieniu wielkiego ekranu czuje się bezpiecznie. Chowa się tu przed życiem.

Przed życiem – i czasem – chowa się też profesor Richard Elster, były doradca Pentagonu, „filozof obronności”. Jego kryjówka to stary dom na pustyni, kilkadziesiąt kilometrów od najbliższej ludzkiej osady. Tu jest bliżej przyrody niż gdziekolwiek indziej, a czas płynie zgodnie z naturalnym rytmem, nieskrępowany miejskim systemem zegarków i innych „ponaglaczy”, nieustannie przypominających nam o zbliżającej się śmierci.

Tu właśnie odwiedza go młody reżyser Jim Finley, który liczy na to, że namówi Elstera do wystąpienia w jego filmie dokumentalnym. Zaplanowana kilkudniowa wizyta rozciąga się do wielu tygodni przesiadywania na tarasie, przyglądania się górom i wysłuchiwania wywodów Elstera. Jak bumerang powraca w nich temat punktu omega – według francuskiego teologa Pierre’a Teilharda de Chardin punktu końcowego, do którego zmierza Wszechświat, kresu ewolucji.
Oto bowiem zaczyna się ruch do wewnątrz. Ojciec Teilhard wiedział o tym i nazwał owo stadium punktem omega. To skok poza sferę biologii. Proszę sobie zadać to pytanie. Czy na zawsze musimy pozostać ludźmi? Świadomość się wyczerpała. Pora wrócić do materii nieorganicznej. Tego właśnie chcemy. Pragniemy stać się polnymi kamieniami (s. 54).
Po pewnym czasie na scenę wkracza córka Elstera, Jessie. Ubóstwiana przez ojca, szybko staje się też obiektem fascynacji jego młodego gościa. Jest coś niezwykłego w tej bladej dwudziestoparolatce – coś, co Elster określa następująco: „Ona słyszy słowa od ich wewnętrznej strony”. Nic, co mówi, nie jest błahe ani banalne, a jej kwestie przypominają niesamowite rozmowy innych istot wtajemniczonych – małego Goulda i Shatzy Shell z mojego ukochanego City. Zamknięta w sobie, dziwnie wyciszona, w pewien sposób odcieleśniona – ojciec wspomina, że jako dziecko musiała stale dotykać swojej twarzy, jakby nie była pewna, czy istnieje. Jej „niefizyczność” zdaje się podkreślać fakt, że dziewczyna praktycznie się nie myje (śledzący jej zwyczaje Finley znajduje w łazience tylko małą, podręczną kosmetyczkę), zaś w dzień po tym, jak reżyser staje nocą w drzwiach jej sypialni, a powietrzu wisi erotyczne napięcie, Jessie… znika.

Właśnie tak, znika bez śladu. Zostawia dokumenty, pieniądze, ubrania, i ulatnia się, gdy Elster z Finleyem jadą do sklepu po zakupy. Wystudiowany spokój uczonego zostaje zburzony, pustynia, dotychczas bezpieczne schronienie, przemienia się w groźne więzienie, a wieczory stają się milczące.
Z perspektywy czasu brzmiało to już tylko jak martwe echo. Punkt omega. O milion lat stąd. Punkt omega zwęził się tu i teraz, wyostrzył jak nóż wbijany w ciało. Wszystkie podniosłe tematy tego człowieka zlały się w jeden ściśle umiejscowiony ból, skupiły wokół jednego ciała, które może było gdzieś tam, na pustyni, a może nie (s. 97).
Co się stało z Jessie? Wiemy, że to ona jest dziewczyną, która na ostatnich stronach powieści wchodzi do sali, gdzie w kółko przesuwają się kadry z Psychozy, a czas rozciąga się jak guma. I wiemy, co siedzi w głowie tajemniczego mężczyzny, opętanego filmem Hitchcocka. Czy skończyła jak w wizji Elstera, wróciła do materii nieorganicznej, stała się polnym kamieniem? Czy za sprawą naśladowcy Normana Batesa spotkał ją bardziej prozaiczny los?

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Punkt Omega to oszczędna w słowach (wszak, jak twierdzi Elster, prawdziwego życia nie da się sprowadzić do słów…), ale bardzo efektowna opowieść. Jej siłą są niezwykli bohaterowie, spowolniona Psychoza jako klamra spajająca całą historię (pomysł to nie wytwór wyobraźni DeLillo – tego typu wystawa naprawdę miała miejsce w nowojorskim Museum of Modern Art w 2006 roku) oraz niejednoznaczne zakończenie.

Zgodnie z tym, co głosi opis wydawcy, ta książka przypomina haiku. Tak jak haiku, za niewieloma słowami kryje bogactwo treści, a łamiąc sobie głowę nad jej interpretacjami można spędzić niejeden wieczór… Ale w końcu czy czas ma jakieś znaczenie?

***
D. DeLillo, Punkt Omega, tłum. Michał Kłobukowski, wyd. Noir Sur Blanc, Warszawa 2011.

Za kolejną próbkę hipnotycznej prozy DeLillo dziękuję pani Joannie i wydawnictwu Noir Sur Blanc.

Ilustracje:
[1] CarbonNYC [in SF!] / Foter.com / CC BY
[2] noir.pl

Śluz, łuska, paskudztwo, czyli prawda sztuki wg Flanagana – „Księga ryb Williama Goulda”, Richard Flanagan

Powiem szczerze – mam z tą książką Flanagana problem. Krytycy rozpływają się nad intertekstualnością tej opowieści, nad nawiązaniami do wielkich nazwisk światowej literatury. Ale czy oprócz tych literackich zabaw ma ona dużo więcej do zaoferowania? Słowem, czy kmiotek nieoczytany, jak ja, który nie czytał Cervantesa (sic!), Borgesa i Calvino, ma się czym zachwycić?

Zaczyna się tak: drobny oszust Sid Hammet, żyjący ze sprzedaży podrabianych zabytkowych mebli, trafia do pewnego sklepu ze starzyzną i w stosie czasopism wewnątrz starej chłodziarki znajduje niezwykłą książkę. Bogata w ryciny przedstawiające tasmańskie ryby, emanuje tajemniczym fioletowym blaskiem i natychmiast budzi w nim dziwną fascynację (Ajvaz, tak bardzo Ajvaz!).

Z opowieści wynika, że jej autorem jest niejaki William Buelow Gould, skazaniec z kolonii karnej Sarah Island w dzisiejszej Tasmanii, a księga pochodzi z początku XIX wieku. Jedyną osobą, która wierzy w autentyczność tego znaleziska, jest jednak sam znalazca – eksperci utrzymują, że to zręczna mistyfikacja. Kiedy księga ginie w tajemniczych okolicznościach, opętany opowieścią, Sid postanawia ją odtworzyć. I tak przenosimy się w lata 20. XIX wieku, na tasmańską wyspę Sarah Island, gdzie włada obłąkany Komendant.

Podbita Tasmania jak powalone drzewo

William Gould to rodzaj alter ego Sida Hammeta – w miarę opowiadania obydwie postaci coraz bardziej zlewają się w jedno. Gould to także fałszerz i oszust, przez całe życie uciekający, ukrywający się pod przybranymi nazwiskami, ratujący się cudem z opresji dzięki swojemu talentowi malarskiemu. Zlecenie, które otrzymuje na Sarah Island od Lekarza, polegające na malowaniu wizerunków ryb z tasmańskiej zatoki, z początku także jest dla niego jedynie przepustką do przywilejów i wygodnego życia w kolonii. Z czasem przeradza się jednak w miłość, obsesję, misję – a malowane przez niego ryby zaczynają przypominać ludzi, których spotyka na swojej drodze.

Gould to bohater niejednoznaczny, nie jest tak świetlistą postacią jak choćby poświęcający się dla swoich podopiecznych i stający w ich obronie lekarz Dorrigo Evans ze Ścieżek Północy. Bohater Księgi ryb wprost przyznaje się do swoich grzechów, do swej niedoskonałości, tchórzostwa, interesowności, ale jednocześnie ma pewien szlachetny rys – mimo całego zła i bestialstwa, jakie zobaczył w swoim życiu, nadal jest wrażliwy na cierpienie innych ludzi i współczuje im.

Tak dochodzimy do jednego z najważniejszych tematów powieści, silnie obecnego też w nagrodzonych Bookerem Ścieżkach Północy. To próby zachowania ludzkiej godności w warunkach, które tej godności uwłaczają. I dotyczy to zarówno więźniów, jak i tubylców, niemiłosiernie gnębionych przez kolonizatorów. Flanagan drobiazgowo opisuje zarówno okrutne tortury, jakim poddawani są skazańcy, jak i akty bestialstwa na rdzennych mieszkańcach Ziemi Van Diemena – brutalne gwałty, pieczenie mięsa zamordowanych tubylców na rozpalonych przez nich ogniskach, zmuszanie ich do jedzenia części własnego ciała w ramach kary za ucieczkę.

Jak to u Flanagana, z dosadnymi, brutalnymi opisami sąsiadują tu poetyckie metafory. Obrazem podbitej przez kolonizatorów Tasmanii staje się zniszczone przez burzę drzewo eukaliptusa: 
„Wszędzie leżały szczątki, drzazgi, gałązki, wielkie konary i maleńkie wiórki, nie wiadomo więc dokładnie, jak naprawdę duży i piękny był kiedyś ten eukaliptus z Ziemi Van Diemena” (s. 79).

Niewola kłamstw vs. wyzwalająca prawda sztuki

Drugi ważny motyw Księgi ryb Williama Goulda, powiązany z tym pierwszym, to zniewolenie. Bohaterowie są zniewoleni na różne sposoby – więźniowie zostają dosłownie pozbawieni wolności, Komendant jest więźniem swoich obłąkanych wizji, Lekarz jest więźniem swojego pragnienia sławy w świecie naukowym. Z kolei Gould zostaje z jednej strony wraz z innymi skazańcami i tubylcami męczonymi na Sarah Island zniewolony przez zmyślenia Jorgena Jorgensena, które jako oficjalna dokumentacja mają przejść do historii i na zawsze utrwalić zakłamany obraz tego, co działo się w kolonii, a z drugiej – i to jest chyba najciekawszy motyw – zniewolony przez opowieść, którą snuje. W pewnym momencie odkrywa z przerażeniem, że wśród ksiąg wyniesionych z biblioteki Duńczyka znajduje się również jego, Goulda, własna opowieść, która zdaje się powstawać niezależnie od jego woli, determinując jego los.

Od zmyślonych opowieści i fałszowania obrazu rzeczywistości niedaleko do rozmyślań o prawdzie sztuki. Gould podkreśla wyższość dzieł brzydkich, ale prawdziwych w swej brzydocie, nad pięknymi fałszerstwami. Dlatego tak wielką miłością obdarza w końcu swoje ryby – namacalne, autentyczne, stające się też nośnikiem prawdy o ludziach, stanowiące tak silny kontrast dla malowanych na zlecenie pięknych wizerunków Komendanta czy tworzonych dla Pobjoya podróbek dzieł Constable’a. „Ryba to prawda” – pisze Gould. Jego rozważania na ten temat można chyba utożsamić z poglądami rozmiłowanego w odrażających opisach Flanagana na jego własne pisarstwo: 
„Z góry widać tylko ukształtowanie terenu, czyli kłamstwo, prawda natomiast nigdy nie jest daleko, ale przeciwnie, blisko, w piachu, w odpychających detalach, jak śluz, łuska, paskudztwo” (s. 102).

Tasmańska Wenecja

Posługując się motywem Komendanta i jego mrzonek autor krytykuje z kolei obłąkańcze, idealistyczne wizje, tak niebezpieczne w połączeniu z władzą. Zarządca Sarah Island przypomina trochę cara Piotra I, który w imię swojego chorego marzenia o Wenecji Północy (kolonia karna Komendanta zostaje zresztą też porównana do Wenecji, jako wzorca europejskiej architektonicznej doskonałości – znamienne!) poświęca życie tysięcy ludzi.
„Ogrom tej budowli zapierał dech w piersi, a czas jej wznoszenia oznaczał koszmarne cierpienie dla wszystkich pracujących przy niej robotników; setki więźniów zmarły, a tysiące odniosły rany i zostały okaleczone, gdy kuli żelazo, cięli i nosili drewno, wydobywali kamień, wykonywali różne prace murarskie albo stolarskie. Była to jednak makabra tak monstrualnych rozmiarów, że nie dało się nie odczuwać jakiegoś perwersyjnego zadziwienia tym, co powstawało w sercu naszej wyspiarskiej głuszy” (s. 193).

Nie jest przypadkiem, że panna Anne, której płomienne listy stają się główną inspiracją dla szalonego władcy Sarah Island, okazuje się ostatecznie nie tą osobą, za którą się podaje. To tylko podkreśla fałszywy ton i iluzoryczność wszystkich przedsięwzięć Komendanta.

Cierpiący więźniowie znajdują ukojenie w myśli o legendarnym buntowniku i wyzwolicielu – Matcie Bradym. Choć nikt nie wie, czy ta postać w ogóle istnieje, skazańcy wierzą, że wkrótce przyjdzie im na pomoc. To wyraźne nawiązanie do Jezusa Chrystusa pojawia się też w innych fragmentach – choćby w postaci samego motywu ryb, czy też w opisie prowadzenia Goulda na szubienicę („koronacja” wodorostami i ironiczne: „Hej, ho, królu Neptunie!”). To ostatnie sugeruje, że i on w pewien sposób jest zbawicielem, głosicielem prawdy objawionej.


„Opisywacz”, nie „opowiadacz”

Tyle o treści, przechodzę do formy. I zacznę od tego, co dobre. W prozie Flanagana są z pewnością przebłyski pisarskiego geniuszu. Choćby jego opisy postaci – iście dickensowskie. Jest w nich błyskotliwość, malowniczość, dowcip. Niektóre z nich tak mnie zachwyciły, że aż zaczęłam się zastanawiać, czy nie lepiej byłoby dla Flanagana, gdyby od czasu do czasu porzucił ciężką historyczną tematykę i spróbował lżejszych, współczesnych, lekko satyrycznych klimatów.

Humor i dowcip z pewnością wyróżniają prozę tego autora, ale z drugiej strony, mam wrażenie, momentami przesadza on z groteską. Brakowało mi wyważenia – po kilku rozdziałach śmiertelnej powagi przychodzi jeden wręcz naszpikowany absurdalnymi scenkami (jak choćby ten, w którym Lekarz dokonuje niefortunnej samokastracji przy użyciu opuszczanego okna).

I trzecia rzecz – wspomniane połączenie dosadności, wulgarności wręcz, z poetyckością. Australijski autor w sposób lekko szokujący zestawia to co piękne i czyste z tym co przyziemne, brzydkie i plugawe, ze śmierdzącymi wydzielinami, rozjątrzonymi odbytami i gównem (które zresztą w jednej z ostatnich scen pojawia się w szlachetnej roli inkaustu). To chyba jeden z wyznaczników stylu australijskiego autora. Zasadniczo na plus, bo wywiera wstrząsające wrażenie, jakie ta lektura powinna wywrzeć, ale Flanagan przy tym często niebezpiecznie balansuje na granicy – to kiczu, to dobrego smaku.


„Każda pierś jest inna i każda przywołuje obraz jednocześnie absurdalny i piękny: są piersi ledwo widoczne, maleńkie wzgórki, niemal w całości złożone z aureoli i brodawek, jak gdyby sprowadzały całe swoje piękno do kształtu stożka; są piersi obfite, które aż się proszą, żeby gładzić je i obmacywać; są piersi przypominające psie sutki albo krowie wymiona, obdarzone niezaprzeczalnym ładunkiem erotyzmu; piersi, które chce się lizać i między które chce się wsuwać kutasa; piersi wydające się spoglądać w przeciwne strony niczym skłóceni małżonkowie” (s. 276).
Wreszcie – narracja, czyli to, do czego mam największe zastrzeżenia. Porwana, chaotyczna, nieuporządkowana, sprawia, że momentami Księgę ryb czyta się bardzo trudno. Skakanie w czasie i przestrzeni, żonglowanie postaciami pozbawionymi właściwie znaczenia, męczące dygresje („ W prostą drogę do celu wierzą tylko generałowie i woźnice dyliżansów pocztowych”)... Może to też element literackiej gry. Pewnie tak. Ale ja zdecydowanie wolę Flanagana statycznego – jako „opisywacza”, nie „opowiadacza”.

Odpowiadając na pytanie...

Żeby spiąć ten niemożliwie długi tekst ładną klamrą, na koniec wracam do literackich pokrewieństw i nawiązań. Najbardziej uderzająca była dla mnie zbieżność motywów z twórczością Michala Ajvaza, ale tu raczej nie ma mowy o świadomej inspiracji (Drugie miasto, choć powstałe jeszcze w latach 90., zostało przełożone na angielski osiem lat po wydaniu Księgi ryb, a o znajomość czeskiego oryginału Flanagana nie podejrzewam). Innych literackich tropów niestety docenić nie potrafię, bo ich nie dostrzegam. Czy jeśli u autora pojawia się kilka ładnych dickensowskich opisów, można mówić o nawiązaniach do Dickensa? Albo, skoro pojawia się trochę rubasznej erotyki i skatologicznych dowcipów, o nawiązaniach do Rabelais’go? Mam wątpliwości.

Ale, ale! Pisanie o książkach przynosi czasem różne ciekawe niespodzianki (co osobiście uwielbiam w tej zabawie). Bo oto, kiedy jeszcze zabierałam się do pisania recenzji, myślałam, że na pytanie zadane na wstępie, „Czy ta książka oprócz literackich zabaw ma dużo więcej do zaoferowania?”, odpowiem w tym tekście przecząco. Tymczasem wyszło na to, że jednak ma do zaoferowania całkiem sporo. Podsumowując więc: niełatwa i miejscami męcząca, ale jednak godna uwagi pozycja.

R. Flanagan, Księga ryb Williama Goulda, tłum. Maciej Świerkocki, wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016.

Za podróż do XIX-wiecznej Tasmanii, do świata ludzi-ryb, dziękuję pani Marcie i Wydawnictwu Literackiemu.

Zapraszam też na spotkanie z Richardem Flanaganem w ramach Festiwalu Conrada. Piątek, 28 października, godz. 18:00, Pałac Czeczotki. Ja na pewno będę!

Fotografie:
[1] Motyw z okładki polskiego wydania Księgi ryb Williama Goulda, wyd. Wydawnictwo Literackie / www.wydawnictwoliterackie.pl
[2], [3], [4], [5] Zdjęcia własne / ilustracje do polskiego wydania książki
[6] Okładka polskiego wydania książki / www.wydawnictwoliterackie.pl

Kwiatek od Bukowskiego – „Śmieję się z bogami. Rozmowy z Fernandą Pivano”, Charles Bukowski

W rozmowie z włoską pisarką i tłumaczką Fernandą Pivano Bukowski trochę gra. Drażni się z nią, pozuje na prostaka, lekko prowokuje. Jest tak, jak w jego książkach – trzeba czytać między wierszami, aby dowiedzieć się, jaki jest naprawdę. W przelotnych momentach szczerości kryje się prawda o smutnym człowieku, jakim był.

Pivano jedzie na rozmowę nie bez pewnych obaw. Spodziewa się opryskliwego mruka, dlatego jest zaskoczona wrażeniem, jakie wywiera na niej słynny już wtedy Bukowski. Maluje nam obraz przemiłego, cierpliwego człowieka. Dżentelmena, który całuje kobietę w rękę i obdarowuje ją kwiatkiem ze swojego ogrodu. Jak pisze Włoszka: „Podczas trzygodzinnego wywiadu ani przez chwilę nie okazał zmęczenia. Jeśli czymś go zirytowałam, to starannie ukrył to za uśmiechem. Ani razu nie podniósł głosu, ani się nie zniecierpliwił” (s. 14). 

A jaki jego obraz wyłania się z samej rozmowy?

Obraz autora, który nie miał – i nie chciał mieć – nic wspólnego z literackim środowiskiem. Ma kilku pisarskich idoli, ale o zdecydowanej większości współczesnych mu twórców wypowiada się z dezaprobatą. Są nudni, przewidywalni, w ich twórczości nie ma życia – to zarzuty, które powtarzają się jak refren. Nie oszczędza nawet tych, których ceni. Fante – genialny, ale zbyt normalny, Hemingway – wspaniała prostota, ale za dużo wojny, Miller – świetnie o seksie, ale za dużo filozofii. W pewnym momencie stwierdza nawet prowokacyjnie, że być może został pisarzem, ponieważ nie mógł znieść publikowanych autorów. „To było straszne tak siedzieć i nic nie robić, i pozwalać im wygrywać tą nudną nijakością” (s. 95) – mówi.

Obraz pisarza niezrozumianego. Któremu wielu ludzi przylepiło łatkę, i za tę łatkę go pokochało lub znienawidziło. A „wystarczy czytać moje książki” – mówi Bukowski, przyznając się do sporej dozy autobiografizmu w swoich dziełach. Z niezrozumieniem nie do końca potrafi się pogodzić – choć stwierdza buńczucznie, że zła opinia przysparza mu czytelników, z lekkim żalem komentuje wycelowane w niego ataki feministek: „Napisałem całkiem sporo opowiadań o miłości i to są prawdziwe opowiadania o miłości, po prostu. Ale one chyba tego nie czytają” (s. 27).

Obraz gościa, który niczego się nie wstydzi. Z równą swobodą mówi o swoich poglądach, wspomnieniach, przemyśleniach, jak i swoich przerośniętych jajach i zwyczajach związanych z wypróżnianiem. Przy tych szczególikach zwierzenia dotyczące jego rozkładu dnia i zwyczajów pisarskich to już pestka.

Obraz „prostego faceta” (choć nie do końca prawdziwy). Nie mam wzniosłych myśli, nie obchodzi mnie filozofia, nie znam się na słowach – powtarza. „Pisać prosto, a potem dalej upraszczać” – to jego dewiza. I dzięki temu, jak twierdzi, rozumieją go także ci, którzy żadnej poezji nie czytają. Bukowski próbuje też kreować się na „prostaka” uczuciowego, na kogoś, kogo nic nie obchodzi, nic go w życiu nie rusza. Ale nie do końca mu się to udaje. Czasem zdradza go obecna przy rozmowie Linda, czasem sam się zdradza. „Nie chcę robić z tego epopei” – wtrąca, opowiadając o tym, jak opiekował się chorującym kotem, ale my już wiemy, że ta nieczułość to poza.

Obraz wiecznego outsidera, wyrzutka z wyboru, rozczarowanego ludźmi i życiem. Człowieka, który często ma ochotę zamknąć się w domu i nie otwierać nikomu. Który nie może znieść banalności ludzkich rozmów. Który przez kilka lat próbował schować się przed światem w barze. Człowieka nieszczęśliwego, który stwierdza smutno: „Bardzo nieufnie podchodzę do kochania życia, bo jak je pokocham, może zrobić mnie w konia” (s. 38).

Ale też człowieka, który naprawdę uwielbia pisać. Dla którego pisanie stało się ucieczką od szarej monotonii codzienności, którego pisanie wyzwoliło. Spójrzcie tylko, jak o tym mówi: „Tak, ma pani rację, pisanie to żadna praca. I nie rozumiem ludzi, którzy mówią, że pisanie jest bolesne, bo to jest tak, jakby człowiek turlał się z górki. To jest wyzwalające, sprawia frajdę. To dar” (s. 39). W cytowanym na wstępie tego zbioru fragmencie listu do Johna Martina cieszy się, że nigdy nie rzucił pisania, że Słowo wciąż z niego wychodzi, jak dawniej, jak za młodu. Bogowie igrają z nim, a on z nimi. „Śmieję się z bogami”.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Charles Bukowski i Fernanda Pivano. Fot. Joe Wolberg
Nie przez cały wywiad jest jednak tak poważnie. Pasjonujące jest śledzenie relacji między Pivano a jej rozmówcą, te wszystkie przekomarzania, prowokacje… Zapytany o to, kiedy czuje się nieszczęśliwy, Bukowski wypala żartobliwie: „Kiedy udzielam wywiadów”. Włoszka nie pozostaje dłużna, nie daje się łatwo zbić z tropu, docieka śmiało: „A co pan robił, zanim zaczął się spotykać z kobietami? Spotykał się pan z chłopcami? Nigdy pan nie próbował?”. Licytują się, kto dłużej żył bez telewizora i nawiązują uroczą pogawędkę o starych samochodach, które „mają duszę”. Czuć wzajemną sympatię i szacunek, ale bez protekcjonalności (ze strony Bukowskiego) i czołobitności (ze strony Pivano).

W tomie znajdują się dwie rozmowy Pivano z Bukowskim, z roku 1980 i 1984 (zaraz po wydaniu Z szynką raz!– wspomnę przy okazji, że w tym wywiadzie pisarz m.in. rzuca stwierdzenie, które moim zdaniem wyjaśnia, skąd wziął tytuł tej powieści, na różne sposoby interpretowany; ja już wiem!). Całość wieńczy zbiór notatek Włoszki na temat Bukowskiego i jego twórczości, trochę chaotyczny, ale zawierający kilka trafnych diagnoz.

Na przykład odpowiedź na pytanie, skąd niesłabnąca popularność tego autora. Ta odpowiedź to: szczerość. Szczerość, z jaką pisze o potworności życia i z jaką mierzy się ze „zwykłym, codziennym szaleństwem”. I choć w tej rozmowie szczerości niekiedy próbował się wymykać, nie udało się, mamy go. Skrytego pod „maską klauna” faceta o smutnych oczach, który na pożegnanie uśmiecha się i mówi: „Proszę napisać coś miłego!”.


***
Ch. Bukowski, Śmieję się z bogami. Rozmowy z Fernandą Pivano, tłum. Krzysztof Filip Rudolf, wyd. Wydawnictwo w Podwórku, Gdańsk 2016.

Kochani! Jak mało kto lubię i wspieram małe wydawnictwa, dlatego polecam Waszej uwadze gdańskie Wydawnictwo w Podwórku. Istnieje od niedawna, ale ma już w ofercie kilka ciekawych, ambitnych pozycji. 

Ze swojej strony dziękuję za egzemplarz wywiadu z Bukowskim, dzięki któremu dowiedziałam się kilku ciekawych rzeczy o jednym z moich ulubionych pisarzy, i trzymam kciuki za dalszą działalność wydawniczą!

Ilustracje:
[1] zdjęcie własne / tylna okładka książki
[2] zdjęcie własne / fotografia zamieszczona na str. 123 książki
[3] zdjęcie własne / fotografia zamieszczona na str. 20 i 21 książki
[4] okładka książki ze strony wydawnictwa / wpodworku.pl

Smaki i zapachy młodej ukraińskiej prozy – „Lubczyk na poddaszu” Natalki Śniadanko i „Siomga” Sofii Andruchowycz

Jednym ze spotkań w ramach tegorocznego Festiwalu Conrada ma być dyskusja o współczesnej ukraińskiej prozie. Wezmą w niej udział cztery młode pisarki – Natalka Śniadanko, Sofija Andruchowycz, Marysia Nikitiuk i Haśka Szyjan. W zapowiadającym tę debatę tekście w „Tygodniku Powszechnym” Iryna Vikyrchak pisze:
Nie jesteśmy postaciami z bajki, sielskim i agrarnym ludem nieustannie żyjącym w znoju, noszącym szarawary i kwietne wianki. Szanujemy narodową przeszłość, ale nie mamy ochoty na bezustanne rozmyślania i pielęgnowanie krzywd. Wyzwoliliśmy się i potrzebujemy książek współczesnych autorów, równie otwartych na świat jak my sami.
Czy to nie brzmi trochę jak i nasza, polska sytuacja? Tym ciekawiej będzie posłuchać, co na temat młodej ukraińskiej literatury mają do powiedzenia jej reprezentantki. A żeby dobrze się przygotować, sięgnęłam po książki dwóch z nich – tych, które były już tłumaczone na język polski – Śniadanko i Andruchowycz.

Lubczyk na poddaszu Natalki Śniadanko to oparta na bardzo ciekawym pomyśle opowieść o pewnym przeżywającym kryzys małżeństwie. Podczas wspólnej wycieczki Sarona trafia do tajemniczego hotelu. Jej mąż – jak wnioskujemy z kolejnych fragmentów – również znajduje się w podobnym miejscu, lecz innym niż Sarona. Pozostając przez kilka tygodni w całkowitym odosobnieniu i rozmawiając ze sobą tylko poprzez listy, muszą się nauczyć na nowo ze sobą być. Lakoniczne, oficjalne powiadomienia od zarządu hotelu mają im podpowiadać, czy zmierzają w dobrym kierunku. 

Sceneria i klimat trochę jak z filmu Lobster Jorgosa Lantimosa. Mimo jednak tej dziwacznej i nienaturalnej sytuacji, Sarona i Saron zaczynają ze sobą szczerze „rozmawiać”, przyznawać się do swoich win, zwierzać ze swoich lęków, dzielić się wspomnieniami. Mam wrażenie, że w ich korespondencję autorka wplotła wiele własnych przemyśleń i obserwacji (o których, mam nadzieję, wkrótce napiszę u siebie więcej), dlatego całość brzmi szczerze i przekonująco. Proza Śniadanko, choć trochę szorstka, momentami zaskakująca nieadekwatnym językiem, wymagająca oswojenia, intryguje jednak metaforami, prowokuje do rozmyślań. Smakuje na tyle nietypowo, że chce się więcej.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Oryginalna, choć bardziej dosłowna, jest również proza Sofii Andruchowycz. Czytając Siomgę przekonałam się jednak, że ta autorka jest przede wszystkim mistrzynią oddziaływania na zmysły. I nie chodzi tu tylko o erotykę, choć odgrywa ona rzeczywiście istotną rolę w tej książce. Opisy Andruchowycz sprawiają, że można poczuć, posmakować, zobaczyć. Z wielką przyjemnością łyka się jej piękne zdania, którymi opowiada o swoim (choć na ile można utożsamić autorkę z narratorką – sprawa dyskusyjna) dzieciństwie, spędzonym u boku zmęczonej własnym seksapilem kuzynki Hali, o zabawach w ogrodzie pobliskiego szpitala psychiatrycznego, o dorastaniu i pierwszych doświadczeniach seksualnych. 

A wszystko niczym klamra spaja motyw wąsatego podglądacza, który staje się pretekstem do zadawania ważnych pytań. Na przykład: czy żylibyśmy inaczej, wiedząc, że ktoś nas obserwuje? Zastanawiamy się nad tym, równocześnie stając po drugiej stronie barykady – wchodząc w tę intymną biografię autorki/narratorki, sami stajemy się podglądaczami.

Te dwie próbki młodej ukraińskiej prozy bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły. Zgodnie z tym, co pisze Vikyrchak, jest w nich świeżość i moc, ostentacyjne odejście od historyczno-politycznej rzeczywistości i skupienie się na własnym ja oraz relacjach z najbliższymi. Zarówno Śniadanko, jak i Andruchowycz czyta się świetnie, dlatego chętnie posłucham ich – i ich ukraińskich koleżanek po fachu – na Festiwalu Conrada.

A debata o współczesnej ukraińskiej literaturze, zatytułowana „To nie jest kraj dla starej prozy”, odbędzie się w czwartek, 27 października, o godz. 20 w Pałacu Czeczotki. Polecam, zapraszam, i – mam nadzieję – do zobaczenia!

***
N. Śniadanko, Lubczyk na poddaszu, tłum. Ksenia Kaniewska, wyd. Biuro Literackie, Wrocław 2014.
S. Andruchowycz, Siomga, tłum. Michał Petryk, wyd. Czarne, Wołowiec 2009.

Co na Conradzie? Edycja 2016.

Festiwal Conrada – to już za chwilę. Najbardziej intensywnemu literacko tygodniowi w roku, który zaczyna się w ten poniedziałek, przyświeca tym razem hasło… „Intensywność”. Które wydarzenia ja będę w tym roku wyjątkowo intensywnie przeżywać? Zobaczcie, i inspirujcie się!

Poniedziałek, 24.10, godz. 16:00, Pałac Czeczotki 
Na poboczu. Spotkanie z Andrzejem Stasiukiem

Nie miałam jeszcze okazji zobaczyć, posłuchać. A z książek znam na razie tylko dwie –Taksim i Jadąc do Babadag. Trochę mi się podobały, trochę nie, ale Stasiuk to chyba ciekawy człowiek. A wieczorem, oprócz tego, koncert „Stasiuk – Trzaska”.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Michel Faber
Wtorek, 25.10, godz. 20:00, Pałac Czeczotki 
Dziwne nowe rzeczy. Spotkanie z Michelem Faberem

Jego Szkarłatny płatek i biały chodził za mną od dobrych kilku lat. Kiedy usłyszałam, że Faber będzie na festiwalu, poleciałam wreszcie po tę książkę do biblioteki. Teraz czytam i się nią zachwycam. Ta proza naprawdę ma w sobie coś z Dickensa. Kogoś, kto tak pisze, trzeba posłuchać.

Czwartek, 27.10, godz. 20:00, Pałac Czeczotki 
To nie jest kraj dla starej prozy. Dyskusja z udziałem Sofiji Andruchowycz, Marii Nikitiuk, Natalki Śniadanko i Haśki Szyjan

O moim zachwycie młodą ukraińską prozą możecie przeczytać więcej tutaj. Książki Natalki Śniadanko i Sofii Andruchowycz bardzo mi się podobały, dlatego bardzo jestem ciekawa, co autorki będą miały do powiedzenia w trakcie czwartkowej debaty. One i ich koleżanki po piórze – Marysia Nikitiuk i Haśka Szyjan.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Richard Flanagan
Piątek, 28.10, godz. 18:00, Pałac Czeczotki 
Osadnicy. Spotkanie z Richardem Flanaganem

Do pisarstwa Flanagana mam stosunek jeszcze nie do końca sprecyzowany – momentami zachwyca, ale jednak wciąż są powody do marudzenia. Mimo to na pewno będę na spotkaniu z nim w piątek po południu. To w końcu literacka gwiazda światowego formatu, zdobywca Nagrody Bookera, na pewno warto więc go posłuchać. A na blogu możecie poczytać o moich wrażeniach z lektury Ścieżek Północy i Księgi ryb Williama Goulda.

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Eleanor Catton
Sobota, 29.10, godz. 19:30, Pałac Czeczotki 
Lśnienie. Spotkanie z Eleanor Catton

A to już z kolei było wielkie czytelnicze oczarowanie. Wszystko, co lśni jest… olśniewające :). A Eleanor Catton imponuje mi na różne sposoby i należy do bardzo maleńkiego grona autorów, których przyjazdu do Polski wypatrywałam. Nie mogę sobie więc odmówić tego spotkania.

Sobota, 29.10, godz. 21:00, Pałac Czeczotki 
Dwa krańce języka. Spotkanie z Michaelem Cunninghamem i Richardem Flanaganem

Dwaj wielcy w duecie. Cunninghama jeszcze nie znam. Mam biblioteczne Godziny oraz Z ciała i z duszy, które planowałam przeczytać jeszcze przed festiwalem, ale nie zdążyłam – opowiem Wam więc o nich już po Conradzie. Bogata we wrażenia ze spotkania z autorem, które, mam nadzieję, dadzą mi nową, szerszą perspektywę.


Co poza tym? Bardzo ciekawe pasmo Przemysły książki, a w ramach niego – rozmowy z redaktorami, księgarzami i krytykami. Spotkanie z prof. Ryszardem Koziołkiem. Dyskusja o twórczości Josepha Rotha. Spotkanie z węgierską autorką Krisztiną Tóth, które prowadzić będzie Joanna Bator. Spotkania ze Szczepanem Twardochem, Filipem Springerem, Markiem Bieńczykiem. Dyskusja o przekładach Bułhakowa, o Afryce, o Izraelu, oraz późnowieczorne rozmowy z nominowanymi do Nagrody Conrada. Pasmo filmowe, czytania w kawiarniach... I cała masa wydarzeń dla dzieci, na które koniecznie zabierzcie swoje pociechy! Wszystkiego po trochu, dla każdego coś.

Dla mnie tak naprawdę wszystko na Conradzie jest ciekawe. I tak co roku. Najbardziej intensywny tydzień. Jeśli siły pozwolą, będę go dla Was relacjonowała na bieżąco, jak w poprzednich latach. To już za chwilę!

Ilustracje:
[1] Strony książki Natalki Śniadanko, Lubczyk na poddaszu, wyd. Biuro Literackie, Wrocław 2014 / zdjęcie własne,
[2], [3], [4] conradfestival.pl,
[5] Wydania specjalne „Tygodnika Powszechnego” poświęcone tegorocznemu Festiwalowi Conrada / zdjęcie własne. 

Autostop, Dylan i skanseny – Festiwal Conrada 2016, dzień 1. i 2.

Uf… Po pierwszych dwóch dniach muszę powiedzieć, że jest naprawdę intensywnie! Literacko, ale i gęsto od emocji. Poniżej – jak zwykle nieprzyzwoicie długa – relacja z pierwszych dwóch dni Festiwalu Conrada. Smacznego!

Spotkanie z Ryszardem Koziołkiem

Michał Paweł Markowski przedstawił Ryszarda Koziołka jako „człowieka, który wyciągnął z lamusa pozytywizm”. Profesor stwierdził, że jego romans z pozytywizmem nie ma charakteru „misyjnego” (może tylko lekko „ekshumacyjny – gdybym ja tego nie czytał, nikt by tego nie czytał”, dodał z uśmiechem), ceni przede wszystkim pozytywistów za dwie rzeczy. Po pierwsze – za to, że rozpoznali literaturę jako narzędzie interwencji społecznej; po drugie – za to, że trafnie odgadli, że podstawowym rywalem literatury stanie się gazeta, czy też, szerzej ujmując – informacja.

Wyznał też, za co tak bardzo lubi Sienkiewicza – za to mianowicie, że należy do pisarzy, którzy „mówią mniej niż wiedzą”. Niektórzy niesłusznie próbują zrobić z nich „głupków”, ale oni doskonale zdają sobie sprawę z tego, że życie jest bardziej skomplikowane, po prostu trzymają się swojej wizji literatury. Sienkiewicz i jego odbiór przez czytelników stał się zresztą przyczyną drobnej sprzeczki między prowadzącym a gościem – prof. Markowski upierał się, że jest naprawdę mało czytelników, którzy są w stanie świadomie, ze znajomością archetypów, czytać Sienkiewicza, na co prof. Koziołek zarzucił mu, że jest protekcjonalny i że nie trzeba być profesorem od literatury, aby czytać w sposób myślący.

Wdzięcznym tematem do dyskusji okazał się również… Szczepan Twardoch. Panowie rozmawiali o wizerunku tego pisarza, częściowo sprzecznym. Raz bowiem Twardoch pisze, że „przemoc nie płynie w jego krwi”, kiedy indziej natomiast mówi o „zwierzęcej przyjemności zwycięstwa” i przyznaje się do zamiłowania do brutalnych sportów. Na pytanie Markowskiego, czy to ten sam Twardoch, prof. Koziołek odpowiedział rozbrajająco: „Może pisze po to, żeby nikogo nie bić”.

Mowa była także o tajemniczym organie, który zanika osobom nieczytającym. Koziołek wyjaśnił, że to po prostu organ do myślenia. Jeśli przestajemy myśleć o tym, co poznane, tracimy również z oczu horyzont przyszłości. A to jest już niebezpieczne, podobnie jak opieranie się na reprodukcji nawyków; tymczasem literatura ćwiczy nas w myśleniu o tym, czego nie wiemy, „zasiewa w nas coś, czego w nas nie ma”.

Były i momenty mniej poważne – gość przyznał, że bardziej niż w trakcie lektury Wojny i pokoju płacze oglądając Piękną i Bestię, kiedy opada ostatni płatek róży :).

Podczas pytań od publiczności jedna z osób nawiązała do tego, co mówił prof. Koziołek o Prouście i Mannie – jak trudno jest dziś przekonać kogoś do tego, aby przeczytał W poszukiwaniu straconego czasu lub Czarodziejską górę, biorąc pod uwagę, że każdej z nich poświęcić trzeba dobre kilka lub kilkanaście tygodni. Słuchacz poprosił w takim razie gościa, aby zareklamował jakoś wszystkim tych wymagających klasyków, na co profesor przywołał swoją niedawną myśl – że każdy uniwersytet powinien być jak czarodziejska góra, pozwalając przez kilka lat nieśpiesznie myśleć i mówić, a nie, jak jest dziś, wypuszczać studentów na rynek pracy niczym produkty. I to była ładna puenta na koniec spotkania.

Spotkanie z Andrzejem Stasiukiem

Niezwykle barwna była również rozmowa z Andrzejem Stasiukiem, podczas której autor uroczo przekomarzał się z prowadzącym, Aleksandrem Nawareckim. Kiedy moderator, rozochocony wcześniej informacją o przewidzianej w trakcie Festiwalu nagrodzie dla najlepszych prowadzących, zaczął w pewnym momencie przepraszać Stasiuka, że rozmawia z nim, patrząc w kartkę z cytatami, pisarz odpalił: „Jak pan będzie przepraszał, to na pewno nie dostanie pan tej nagrody”.

Wszystko zaczęło się zresztą od drobnej prowokacji – Nawarecki przywołał cytat Stasiuka, że „jego serce najbardziej nie bije w Krakowie”, na co pisarz odparł dowcipnie, że skąd!, on bardzo lubi Kraków, jedyne takie miejsce, gdzie samochody zamiast jechać... stoją. Później mowa była o jeżdżeniu autostopem, gość opowiadał o tym, że to lekcja pokory, że wiąże się to z upokorzeniem, ale również cudownym doświadczeniem przypadkowości – bo nie wiadomo, dokąd trafisz, wszystko zależy od kierowcy. Pisarz stwierdził też, że dziś już nie podróżuje w ten sposób, ale chętnie zabiera autostopowiczów, szukając tych podróżniczych „brudów”, smrodu przepoconych skarpetek. Chociaż, dodał, „jak czterech łysych stoi w nocy przy drodze”, to się jednak nie zatrzymuje. Gdy ma zły humor – też nie.

Komentując cytat z książki Michała Książka, Stasiuk stwierdził, że jeżdżenie stopem to nie tylko poświęcenie ze strony autostopowicza, ale również ze strony kierowcy – na przykład jego stopowicze muszą się pogodzić z tym, że on słucha w aucie Radia Maryja (co naprawdę robi, bo lubi), on za to cierpliwie tłumaczy im, kim był Bob Dylan i że pisał przez całe życie o tym, co oni teraz robią.

Dopytywany przez moderatora, pisarz opowiadał o historii swojego podróżowania, o tym, jak w młodości jeździł wyłącznie po Polsce, która mimo to, za sprawą „gówniarskiej wyobraźni”, wydawała mu się ogromna, o tym, że z czasem zaczyna się to zdradzać i jeździć własnym samochodem, bo tak jest wygodniej, a zresztą w pewnym wieku człowiek stopując zaczyna się czuć głupio („Co temu dziadkowi się dzieje? Może pogotowie potrzebne?”). Mimo to jeszcze mając 42-43 lata jeździł z żoną, Moniką Sznajderman, stopem po Rumunii.

Mowa była także o granicach – o tym, że to europejska fikcja, że zniknęły, bo przecież cały świat jest nimi poprzecinany, i że ich trudne przekraczanie, jak dawniej, z budkami i celnikami, jest na swój sposób piękne. Po czym rozmowa przeszła na temat Bałkanów oraz zwyczajów tamtejszych kierowców, którzy sikają na swoje koła. Czy to dla nich jakiś rodzaj rytuału? „To temat na wielki projekt antropologiczny”, stwierdził pisarz. Duże rozbawienie wywołał też wątek krowich kup przylepionych do podwozia po jeździe bałkańską drogą, które to kupy Stasiuk przyrównał do… proustowskich magdalenek :).

Na pytanie zaś, dlaczego nie pisze o jeździe na rowerze, skoro to tak lubi, autor odparł, że nie lubi „gangów rowerowych”, z ich filozofią „Pieszych trzeba skasować” oraz ich zamiłowaniem do obcisłych strojów :). Wreszcie – przyszedł czas na literackie inspiracje. Prowadzący zasugerował trzy nazwiska: Nowakowski, Stachura i Haupt. Stasiuk odparł, że Nowakowski to całkowite pudło, bo nie czytał żadnej jego książki, Stachura – niezbyt, za to Haupt – bardzo. Prócz tego oczywiście Dylan („Cieszę się z tego Nobla, prawie jakbym sam go dostał”), a na sugestię pani z widowni – tak, również Bobkowski.

Stasiuk mówił też o swojej najnowszej książce, Osiołkiem, która ma premierę dokładnie dziś. Zdradził, że na przekór tytułowi jest to opowieść o „samochodach, które jadą przez Rosję”. Oraz że to książka „wesoła”, popadająca trochę w liryzm, „ale jaja są”.

Pod koniec pisarz zademonstrował swój brak zainteresowania psychologią i portretami ludzi („Powiem pani szczerze: ludzie mnie mało interesują. Sorry, ludzie!”), i dodał, że dla niego ciekawsza niż psychologia jest „zmysłowość świata”. Poza tym zdradził, że chciałby napisać książkę o tym, jak umierała jego mama – i wyznał, że wracając do Warszawy, kładzie się na łóżku, na którym umarła, nie czując strachu.

Pytanie o media społecznościowe zbył prostym: „Nie mam, nie wiem, jak to działa, i bez tego mam tylu kumpli, że nie wyrabiam się, żeby się z nimi spotykać”. Zapytany natomiast o to, czy będzie jeszcze jeździł i pisał o Rumunii, Albanii i Macedonii, zupełnie innych już dziś, odpowiedział, że „ni hu hu, nie pojadę już do Macedonii!”, i stwierdził, że „faceci zdradzają” (na co rezolutna pani słuchaczka odparła, że „niektórzy jednak są wierni”, więc może jednak tam wróci…). Wszystko zakończyło się wspomnieniem „starego Janika”, który całe życie jeździł na rowerze, a w latach 70. był w stanie sam wejść na słup elektryczny. Zacne zakończenie zacnego spotkania!

Spotkanie z członkami grupy OuLiPo

Równie ciekawie było na rozmowie z trzema przedstawicielami grupy OuLiPo – Marcelem Bénabou, Frédérikiem Forte i Ianem Monkiem. Jak dowiedzieliśmy się od dyrektora programowego Festiwalu Conrada, Grzegorza Jankowicza, data spotkania nie była przypadkiem – wszak 25 października 2016 to dokładnie trzy lata po wydaniu po francusku pewnej publikacji, zainspirowanej nowelą Podróż zimowa Georgesa Pereca. Już na samym początku zostaliśmy również uprzedzeni, że w trakcie wydarzenia czeka nas pewna niespodzianka… Ale o tym na razie cicho sza.

Wspomniana nowela Pereca, powstała w roku 1979, była głównym tematem spotkania. Autor opisuje w niej historię młodego literaturoznawcy Vincenta Degraëla, który podczas wakacyjnej wizyty u przyjaciela natyka się na tomik autorstwa nieznanego mu poety, Hugo Verniera. Zaczyna go czytać i stwierdza, zniesmaczony, że to jeden wielki plagiat z najwybitniejszych XIX-wiecznych twórców francuskich, z Verlainem i Rimbaudem na czele. Kiedy jednak okazuje się, że rok wydania tomiku to 1864, Degraël uświadamia sobie, że trzyma w rękach książkę-źródło, z której bez skrupułów czerpali najwybitniejsi… Cenne znalezisko ginie jednak w wojennej zawierusze, i wiele następnych lat nieszczęsny Degraël spędza na jego bezowocnych poszukiwaniach.

Zainspirowani opowieścią Pereca, członkowie OuLiPo zaczęli spisywać własne historie, oparte na podobnym schemacie fabularnym i motywie zaginionego arcydzieła. Tak powstała Podróż wczorajsza, Podróż Hitlera i… jeszcze 19 innych opowiadań, które zebrane zostały w jednym tomie. To właśnie on został opublikowany 25 października 2013, a obecnie, dzięki wydawnictwu Lokator, jest również dostępny w polskim tłumaczeniu.

Goście w najlepsze rozprawiali o tym, że każdy następny utwór jest po części krytyką poprzedniego, że w ten sposób powstaje pewien ciąg polemiczny, oraz o pojęciu „plagiatu przez antycypację”, którym to okrzyknięte zostało przez oulipijczyków niezwykłe dzieło Verniera opisane przez Pereca. Wtem pojawił się znów dyrektor Jankowicz w gustownych, kolorowych rękawiczkach, dzierżąc tajemniczą paczuszkę. Po wyznaniu, że nigdy wcześniej przemawiając do widowni na Festiwalu Conrada tak się nie denerwował, wyciągnął i zaprezentował cienką książeczkę, która okazała się być legendarnym dziełem Verniera, odnalezionym przez ekspertów Festiwalu Conrada :). Rok wydania – 1864, autor i tytuł się zgadza, układ typograficzny charakterystyczny dla tomików powstających w tym czasie we Francji… Czyli – mityczne arcydzieło naprawdę istnieje!

Odkrycie wywołało u gości w pierwszym momencie szok, a następnie – skrajne emocje. Ian Monk stwierdził, że to przekreśla całą ich twórczość, łącznie z tomem opowiadań zainspirowanych Podróżą zimową, który, jak sugerował, należałoby od razu zniszczyć, ale Bénabou uznał, że odkryty tomik Verniera może być cennym materiałem do porównań… Na koniec Grzegorz Jankowicz przekazał niezwykłe znalezisko członkom OuLiPo :).

Image may be NSFW.
Clik here to view.
Tak wygląda odnalezione arcydzieło :).
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Lokator, 100 egzemplarzy tomu opowiadań zainspirowanych utworem Pereca (na szczęście nikt nie uskutecznił planu ich zniszczenia) trafiło w ręce słuchaczy. Wystarczyło odpowiedzieć na pytanie, jak nazywa się zespół muzyczny, w którym gra Frédéric Forte :).

Spotkanie z Idą Linde

Na festiwalowe spotkania lubię chodzić także wtedy, kiedy zupełnie nie znam twórczości autora. Liczę wtedy na to, że wypadnie na tyle ciekawie, że będę chciała zacząć go czytać. W przypadku Idy Linde tak właśnie się stało – choć zaczęło się niespecjalnie porywająco, od rozmowy o mniej lub bardziej znanych poetkach, z czasem szwedzka pisarka zaczęła opowiadać więcej o sobie i zrobiło się naprawdę ciekawie.

Najbardziej urzekła mnie jej opowieść przywołana w odpowiedzi na pytanie, co widziała pod powiekami jako mała dziewczynka. „Konie” – odpowiedziała pisarka i wyznała, że jako dziecko marzyła o jeździe konnej, ze względów finansowych rodzice nie byli jednak w stanie zrealizować tego jej marzenia. Jeździła więc konno w swoich fantazjach. Zwykła jazda samochodem stawała się w ten sposób przygodą – podczas wjeżdżania na most wyobrażała sobie, że siedzi na koniu i pokonuje właśnie przeszkodę. Kiedy później napisała utwór o koniu, który odmawia przeskoczenia przeszkody, ludzie zajmujący się jazdą konną nie mogli uwierzyć, że pisarka nigdy nie siedziała na koniu – tak przekonująco opisała to doświadczenie.

Zapytana o to, dlaczego w swoich utworach zawsze pisze o pewnych peryferiach, nigdy o centrum – czy jest to jakiś symboliczny powrót do dzieciństwa, czy po prostu centrum jest dla niej mniej interesujące – odparła, że „centrum jest tam, gdzie w danym momencie się znajdujemy”. I dodała, że ta sceneria nie ma nic wspólnego z wracaniem do dzieciństwa, był to bowiem dla niej nieszczęśliwy okres i nie chciałaby powrotu. „Błogosławieństwem jest dla mnie bycie osobą dorosłą” – wyznała.

Przy okazji stwierdzenia, że twórczość Idy Linde przybiera coraz bardziej polityczny charakter, Justyna Czechowska zapytała o funkcje, jakie zdaniem pisarki spełniać powinna literatura w najbliższej przyszłości. Odpowiedź brzmiała: pozwalać spoglądać na świat z wielu różnych perspektyw. Zapytana o jej doświadczenia jako tłumaczki Linde odparła, że to trochę katowanie siebie – tym, że „to nie ja coś tak świetnego napisałam”. Równocześnie przyznała, że to doskonała lekcja pisania. 

Na koniec zaś podzieliła się swoimi refleksjami na temat tegorocznej Literackiej Nagrody Nobla – zastrzegając, że pewnie wielu osobom się narazi, stwierdziła, że w przypadku Boba Dylana tekst jest nierozłączny z muzyką, wyróżnienie powinno więc raczej trafić do kogoś, kto skupia się tylko na słowie pisanym. Dodała, że chciałaby, aby był to ktoś jej nieznany, kto ją zaintryguje i wprowadzi w nowy świat.

Spotkanie oceniam bardzo pozytywnie, szkoda tylko, że słabo radził sobie na nim tłumacz. Nie znam szwedzkiego, nie potrafię więc stwierdzić, na ile dokładne było jego tłumaczenie – moje ucho ścisłowca wyłapało tylko, że pominął w pewnym momencie nazwę „ciąg Fibonacciego”, zapewne słysząc o nim po raz pierwszy – ale kilkukrotnie musiał prosić o pomoc prowadzącą spotkanie tłumaczkę Idy Linde, lub bywał wprost przez nią poprawiany. Trema?

W Polsce, czyli gdzie? Dyskusja z udziałem Dominiki Kozłowskiej, Michała Łuczewskiego, Włodzimierza Nowaka i Ziemowita Szczerka

Oj, na tym spotkaniu naprawdę iskrzyło! Można jednak było się tego spodziewać – w końcu to nie nowość, że kwestia polskości budzi duże emocje… Częściowo potwierdziło się w ten sposób również to, co powiedziała prowadząca Agata Bielik-Robson – że w jednolitej na pozór polskiej wspólnocie rozbrzmiewa coraz głośniej pewien spór, wynikający z kryzysu tożsamości.

Kontrowersje wzbudziła wypowiedź Michała Łuczewskiego, który stwierdził, że Polska „to prowincja, ale piękna prowincja” i choć nie mamy kapitału politycznego ani finansowego, mamy bogaty kapitał kulturowy. Jego zdaniem najmocniej czuć to w Krakowie, do którego ma duży szacunek, ponieważ tutaj właśnie przez wiele lat krzewił kulturę późniejszy papież Karol Wojtyła. Dodał też, że kulturową siłę Polski odczuwa wyraźnie podczas wizyt w krakowskich kościołach.

Prowadząca delikatnie zakwestionowała tę tezę, sugerując, że nasz kapitał kulturowy nie jest aż tak silny, skoro wciąż nie potrafimy przepracować kwestii naszej tożsamości i historii. W sposób bardziej zdecydowany skrytykował myśl Łuczewskiego Ziemowit Szczerek. Stwierdził, że pan Michał mówi chyba wyłącznie o swoich własnych emocjach, większość Polaków nie podziela jednak zachwytu towarzyszącego mu podczas wizyt w krakowskich kościołach. Swoje trzy grosze dorzucił Włodzimierz Nowak, stwierdzając, że musimy otworzyć się na nową opowieść, zamiast zamykać się w konserwatywnych, kościelnych, krakowskich klimatach. Uporządkować naszą przeszłość, opowiedzieć Polskę w nowy sposób.

Burzliwie zrobiło się, kiedy padło słowo „skansen”. Szczerek zasugerował, że Michał Łuczewski i podobni mu ludzie chcieliby zamknąć Polskę w micie jej romantycznej prowincjonalności, tworząc coś w rodzaju skansenu. Łuczewski odebrał to jako określenie obraźliwe, o czym świadczy jego komentarz, że „lubi takie mocne słowa”. I „odgryzł się” opowieścią o pewnej sztuce Josepha Conrada, w zakończeniu której bohater mówi: „Umieram za idee, których nienawidzę”. „Choć była to sztuka o Meksyku, możemy ją równie dobrze przenieść na polski grunt – tutaj też są tacy ludzie, którzy, jak pan Ziemowit, buntują się przeciwko polskim tradycjom i wartościom, ale później i tak za nie umierają” – powiedział Łuczewski.

Szczerek, mocno już zdenerwowany, odpowiedział, że on osobiście afirmuje polskość, za co krytykują go czasem środowiska lewicowe, ale nie uznaje potrzeby tego rodzaju „służby na kolanach”. Później głos zabrała Dominika Kozłowska, dyplomatycznie mówiąc o biedzie, która łączy zarówno środowiska lewicowe, jak i prawicowe, faktem jest jednak, że całe spotkanie zdominował wyraźny konflikt poglądów między Michałem Łuczewskim a Ziemowitem Szczerkiem, i na tym tle pozostała dwójka rozmówców wypadła jednak dosyć blado (co zresztą zauważył sam Nowak, stwierdzając, że „właściwie nie brał udziału w tej dyskusji”).

Niespokojnie było też podczas dyskusji z udziałem publiczności – jeden z panów po tym, jak skrytykował całe towarzystwo za brak wzajemnego szacunku i zwykłej ludzkiej dobroci, zaczął się dość niegrzecznie wcinać w wypowiedzi gości, krzycząc głośno „Proszę nie być złośliwym!”. Na koniec, za sprawą pytania zadanego przez jedną ze słuchaczek, dyskusja zaczęła niebezpiecznie schodzić na temat aborcji. Czas zaplanowany na spotkanie dobiegł jednak końca – i chyba dobrze. Atmosfera zrobiła się bowiem naprawdę gęsta.

Spotkanie z Michelem Faberem

Prowadząca Olga Szmidt otworzyła spotkanie pytaniem, czy Michel Faber kiedykolwiek jeździł autostopem. Oczywiście ze względu na powieść Pod skórą– w której ten sposób podróżowania pojawia się, ale w nieco bardziej „drapieżnej” odsłonie, jako sposób zdobywania ludzkiego mięsa na pożywienie.

Pisarz odpowiedział, że owszem, wiele razy zdarzyło mu się jeździć autostopem, nigdy jednak nie znalazł się w sytuacji zagrożenia. Został za to pewnego razu zabrany przez niezwykłą starszą panią – i tę osobistą historię postanowił opowiedzieć na dobry początek spotkania. Wracał ze Szkocji do Londynu, był akurat w Walii, późny wieczór, ciemność. Pomyślał, że utknął na dobre, kiedy nagle zatrzymał się przy nim samochód prowadzony przez bardzo drobną, szczupłą, „ptasią” damę. Po pół godziny zwyczajowej pogawędki, czując, że zdobył już jej zaufanie, postanowił spytać, dlaczego właściwie postanowiła go podwieźć – przecież są na odludziu, on jest duży i silny, ona maleńka i słaba, mógłby bez problemu połamać jej nadgarstki i odjechać jej samochodem. Odpowiedziała mu, że zdecydowała dawno temu, że nie będzie żyła w świecie, w którym cały czas się boi. Postanowiła po prostu zaufać ludziom.

„I think that woman’s crazy” – podsumował Faber, ale stwierdził, że to, co powiedziała mu tamta staruszka, miało ogromny wpływ na jego pisanie. To między innymi jej zawdzięcza ciepłe, ludzkie tony w swojej prozie. Również motyw zaufania stał się dla niego bardzo ważny – chętnie pisał zarówno o strasznych rzeczach, które dzieją się, gdy ludzie tracą do siebie zaufanie, ale i cudownych, gdy zostanie ono spełnione. Za esencję swojej prozy uważa słowa, które w Szkarłatnym płatku i białym wypowiada do pewnego wystraszonego dziecka Sugar: „Trust me”. Zaufaj mi.

Zapytany o to, czemu zapowiedział, że Księga Nowych Dziwnych Rzeczy będzie jego ostatnią książką dla dorosłych, Faber wyjaśnił, że czuł, że ma jeszcze w sobie dokładnie tyle opowieści, i nie chce już tworzyć kolejnych – nie czuje się zresztą profesjonalnym nowelistą, który regularnie publikuje kolejne książki. Poza tym coś zmieniło się w nim po tym, jak na raka zmarła jego żona (Eva – ta, której dedykowane są wszystkie jego powieści). To ona skłoniła go do tego, by po 25 latach pisania do szuflady zaczął wreszcie wysyłać swoje utwory wydawcom – jego uwagi, że książka nie musi być czytana, ma wartość sama w sobie, kwitowała dosadnym „Bullshit” :). Później zawsze go wspierała, każde jego dzieło w pewien sposób współtworzyli, dlatego nie sądzi, by było jeszcze możliwe, aby pisał dalej.

Dla dorosłych – dodał, i zdradził, że tworzy właśnie książkę dla dzieci. Nie chce oczywiście zabierać najmłodszych do tego „jądra ciemności”, o którym pisał w swoich powieściach (oraz niewydanym jeszcze po polsku tomiku poetyckim, Undying) – śmierć, nienawiść, korupcja, seks – ale zamierza stworzyć dla nich barwny, magiczny świat.

W trakcie spotkania Faber opowiedział sporo osobistych historii. Jedną z nich, dość niesamowitą, była ta, że przewidział śmierć Davida Bowiego – kiedy w 2014 zobaczył go na okładce czasopisma, dostrzegł na jego twarzy pierwsze ślady chemioterapii, te same, które widział wcześniej u swojej żony i innych pacjentów jej oddziału. Natychmiast skarcił sam siebie, ale jego podejrzenia wkrótce się potwierdziły.

Pisarz podzielił się też tym, jakich polskich twórców słucha (Czesława Niemena i zespołu SBB) i uważnie przysłuchiwał się wypowiedziom po polsku – pochwalił się m.in. znajomością słowa „samochód” :). Zdradził, jacy pisarze go inspirują (Vonnegut, Lewis – z którego Opowieści z Narnii silnie czerpie przy tworzeniu własnej książki dla dzieci, Zelazny), opowiedział o tym, czego nauczył go zawód pielęgniarza oraz wyznał, że jest teraz w nowym związku, z kobietą, która również utraciła kogoś, kogo bardzo kochała. Na pytanie o swoje pasje odpowiedział przekornie: „Po pierwsze – muzyka, po drugie – sztuki wizualne, po trzecie, daleko, daleko – literatura”.

Urocza była również końcówka spotkania. Zapytany o to, dlaczego wyjechał z Australii, odpowiedział, że jego żona zakochała się w pewnej farmie w Szkocji – a on kochał ją tak bardzo, że zgodziłby się nawet gdyby zażyczyła sobie przeprowadzki na Syberię. Jak do tej pory była to najpiękniejsza, najbardziej podtrzymująca na duchu rozmowa ze wszystkich, których miałam okazję wysłuchać na tegorocznym festiwalu, i cudownie osłodziła ona gorycz poprzedniej, buzującej negatywnymi emocjami dyskusji. Faber zaś okazał się nie tylko bardzo wszechstronnym, intrygującym pisarzem, ale również cudownym, ciepłym człowiekiem.

Festiwal trwa! Lekko opadam z sił, już zdrowie nie to co kiedyś, ale dzielnie będę relacjonować dalej. Do usłyszenia!

(A nowe miejsce festiwalu, Pałac Czeczotki, jest piękne!)

Fotografie: moje własne
Viewing all 363 articles
Browse latest View live