Quantcast
Channel: Literackie skarby świata całego
Viewing all 363 articles
Browse latest View live

Polityka, Holokaust i kobiecość – Festiwal Conrada 2016, dzień 3. i 4.

$
0
0

Festiwal trwa. Trzeci dzień był jeszcze mocno burzliwy, stopniowo jednak emocje opadają, robi się spokojniej i... literacko, po prostu. Zapraszam na drugą część relacji.  

Spotkanie z rodziną Peszków

Jaką rodziną są Peszkowie? Szczerość do bólu, dobre i złe emocje, wybuchowe momenty, zwłaszcza, kiedy sobie popiją, a popić lubią. „Normalna polska rodzina” – z uśmiechem stwierdziła na wstępie Marysia. „Udało nam się osiągnąć status przyjaźni” – powiedział z kolei jej ojciec, przyznając równocześnie, że miłość to już dla niego problem, bo miłość to coś, co przemija.

W trakcie spotkania rodzina Peszków opowiadała o tym, jak dochodziła do tego, co ma dziś. Jak wszyscy nawzajem uczyli się siebie. Ze strony ojca pojawił się szacunek i wyrozumiałość, ze strony syna – dystans, odejście od lekko bałwochwalczego stosunku do rodzica, z kolei córka porzuciła aktorstwo na rzecz muzyki, aby mieć własny świat i „nie zamordować swojego ojca na scenie”.

Przyjemnie się ich słuchało. Bo miałam wrażenie, że to również dla nich ważna rozmowa. Że nie tylko dla publiczności, ale z własnej potrzeby, szczerze, analizują swoje wzajemne relacje, wspominają zarówno to, co było dobre jak i to, co było złe.

Poznaliśmy też kilka rozczulających historii. Jak to Marysia „za złotówkę” czytała Błażejowi jego lektury, ale bywała też do tego zmuszana, bo kiedy rodzice wychodzili, brat straszył ją w nocy. Jak pewnego razu Jan zastał 5-letniego Błażeja szlochającego na sedesie, i kiedy zapytał go, co się stało, usłyszał: „Tatusiu, czy ja muszę umrzeć?”. Wyznali też, że co dwa lata spędzają razem Święta. I dzieci, „już pod pięćdziesiątkę”, ale są oburzone, kiedy rodzice sugerują, że mogliby gdzieś wyjechać.

Niestety tym razem siedziałam dość daleko ;).
Mowa była też o płycie Jezus Maria, którą ojciec i brat wokalistki z początku mocno krytykowali, obawiając się, jaki będzie jej odbiór w konserwatywnej Polsce. I nie bez przyczyny – Marysia przyznała, że dostawała listy z pogróżkami, a jeden człowiek w galerii („Nie mówiłam ci tego, żebyś się nie martwił” – rzuciła w kierunku ojca) popchnął ją.

Jan Peszek powiedział wtedy, że dobrze, że go wtedy nie było, bo zabiłby tego człowieka. I właśnie te słowa spotkały się z silną krytyką jednej ze słuchaczek, kiedy przyszedł czas na pytania od publiczności. Oburzona pani zarzuciła mu, że jest takim samym frustratem jak hejterzy, których krytykuje, skoro mówi coś podobnego. Na tym jednak nie koniec – słuchaczka rozkręciła się i zaczęła komentować twórczość Marysi, nie unikając mocnych słów („Mam panią w dupie!”), zarzucając jej, że sprofanowała jeden z najpiękniejszych fragmentów Biblii, Pieśń nad pieśniami (tymczasem zdanie, o które jej chodziło, „Pan jest pasterzem moim” nie pochodzi oczywiście z Pieśni nad pieśniami) i pytając napastliwie: „Jeśli pani nie wierzy w Boga, to w co pani wierzy?”. Oczywiście, każdy ma prawo do własnego zdania, ale ten atak był zdecydowanie za ostry i przeczył wartościom, jakich oburzona pani zdawała się bronić.

Dla równowagi pojawiło się później kilka bardzo pozytywnych głosów. „Jestem fanem państwa twórczości” – stwierdził dumnie jeden ze słuchaczy i przez kilka minut rozpływał się nad wspaniałością dokonań artystycznej rodziny. Starszy pan, którego widzę na niemal każdym spotkaniu, powiedział, wywołując salwy śmiechu i brawa: „Dzisiaj czuję na tej scenie radość życia”. I dodał, że brakuje nam dziś takiej cywilnej odwagi. Za odwagę mówienia o swoim ateizmie podziękowała Marysi również inna słuchaczka. „Sama jestem ateistką, ale wszyscy w naszym kraju automatycznie zakładają, że jest inaczej; czuję się z tym jak przedstawicielka mniejszości etnicznej” – wyznała. Kolejna pani broniła Jana Peszka za jego skrytykowane wcześniej słowa: „Sama jestem matką i gdyby ktoś skrzywdził moje młode, zrobiłabym dokładnie to samo”.

Na koniec pojawił się wątek umierania za idee, którego Marysia jest zdecydowaną przeciwniczką, jako osoba kochająca życie i uznająca je za najwyższą wartość. Jak jednak powiedział jej ojciec: „Oczywiście, nie wiemy, jak byśmy się zachowywali, gdybyśmy żyli w czasach, kiedy ludzie byli zmuszeni biegać po kanałach. Pewnie byśmy biegali. Ale teraz trzeba żyć”.

Spotkanie z Eustachym Rylskim

W Polsce pisarze mają zbyt mało do powiedzenia w temacie polityki – stwierdził już na wstępie Eustachy Rylski. Kiedy któryś próbuje zabrać głos w tym temacie, jest to u nas traktowane jako rodzaj ekstrawagancji, podczas gdy na Zachodzie, w państwach dojrzałej demokracji, artyści mieli i mają aktywny wkład w sprawowanie rządów. De Gaulle, Llosa, Havel, Churchill – wymieniał przykłady. Jego zdaniem również w Polsce potrzebny jest rząd intelektualistów.

Nawet Rosja liczy się z pisarzami, choć oczywiście tutaj pisarze wywierają często wpływ negatywny (vide: Sołżenicyn, który zdeprawował Putina). Zdaniem Rylskiego nie ma wątpliwości, że wielu wielkich rosyjskich prozaików, gdyby żyło dziś, poparłoby aneksję Krymu. W Rosji jednak ten ścisły związek między polityką a literaturą wynika jednak z tego, że cała Rosja zanurzona jest w literaturze – stwierdził pisarz, i na dowód przytoczył historię, jak to podczas pewnego zakrapianego spotkania z Rosjanami, rozmowa zeszła na ich ulubiony temat – kobiety; nie kobiety z krwi i kości jednak, ale te z literatury…

Z czasem festiwalowa dyskusja zeszła na polską politykę. Rylski mówił o swoim niejednoznacznym statusie jako pisarza – dla lewicy dziwadła, dla prawicy „swojego człowieka”. Ma zresztą sporo przyjaciół z kręgów prawicowych, choć zupełnie nie zgadza się z nimi w kwestiach politycznych – uważa, że ich projekt na państwo jest katastrofalny i nikt, niezależnie od tego czy wierzący czy nie, nie powinien się na niego godzić.

Mówił również o podziale mentalnym, klasowym w Polsce i zastanawiał się, czy Polska da się namówić na wojnę domową (bo takich, którzy do niej namawiają, nie brak). Stwierdził, że Jarosław Kaczyński byłby „bardzo interesującą postacią literacką”, i opowiedział o nim – moim zdaniem bardzo niesmaczny – polityczny żart. Poruszył też temat Unii Europejskiej, która jest jego zdaniem jednym z najpiękniejszych i najpotężniejszych tworów w historii, i wyraził się dość dosadnie: „Trzeba być ostatnim skurwysynem, żeby pytać, czy Unia ma sens”. Na szczęście, kiedy mimo wszystko jeden ze słuchaczy postawił to pytanie, wymieniając liczne problemy gospodarcze państw Unii, pisarz odbył z nim krótką, ale bardzo rzeczową, inteligentną dyskusję.

Poglądy polityczne Rylskiego i jego sposób wypowiadania się o polskim rządzie bardzo nie przypadł do gustu jednej ze słuchaczek (tej samej, która wcześniej tak mocno atakowała Marysię Peszek). Stwierdziła, że skoro festiwal przynajmniej częściowo finansowany jest przez Ministerstwo Kultury, gość nie powinien wyrażać się o rządzących w ten sposób. Tak bezsensowna uwaga moim zdaniem w ogóle nie wymagała komentarza – zwłaszcza że już wcześniej Rylski mówił o tym, że każdy pisarz, choć przyjął demokrację i zgadza się z jej zasadami, ma prawo mówić i pisać o tym, co mu się nie podoba. Pisarz odparł jednak, że skoro tak, to przed każdą imprezą, w której bierze udział, musiałby sprawdzić sponsora, aby przypadkiem nie powiedzieć czegoś złego na jego temat.

Na koniec wypłynął temat Kościoła. Lekko zamarłam, ale na szczęście na napastliwą wypowiedź jednego ze słuchaczy Rylski odpowiedział – po raz kolejny – w sposób bardzo wyważony. „Jestem starym klerykałem” – wyznał, i stwierdził, że mimo wszystko mamy wielu naprawdę dobrych duchownych. Dla przykładu przytoczył historię, w której główną rolę odegrał arcybiskup Życiński – kiedy Rylski i jego żona zadzwonili do kurii w sprawie ociemniałej kobiety, która skarżyła się, że odkąd jest biedna, żaden ksiądz nie przychodzi do niej po kolędzie, Życiński osobiście zajął się tą sprawą, odwiedził kobietę i zapewnił, że jej dom nie będzie już więcej pomijany.

Ludzie z prowincji. Dyskusja z udziałem Radki Franczak, Andrzeja Muszyńskiego i Macieja Płazy

Trójka polskich pisarzy opowiadała w trakcie tego spotkania o tym, czym jest dla nich prowincja. Szybko dało się dostrzec różnice w pojmowaniu tego pojęcia przez poszczególnych uczestników rozmowy. Maciej Płaza uważa, że prowincja niesłusznie kojarzy się źle, a on osobiście jest dumny ze swojego prowincjonalnego pochodzenia, miasta zaś nie zna i nie rozumie. „Prowincjonalność jest pewną wartością” – powiedział. Z kolei Radka Franczak stwierdziła, że dla niej prowincja jest pewnym stanem umysłu, czymś zamkniętym i niechętnym zmianom, dlatego ona niekiedy wstydzi się, że wywodzi się z niewielkiego Słupska.

Rozmówcy zgodzili się jednak, że określenie „prowincja” jest bardzo względne – co innego będzie się bowiem w nim zawierało, jeśli naszym punktem odniesienia będzie Warszawa, a co innego – jeśli Nowy Jork. Względne jest również stosowane jako przeciwieństwo słowo „centrum”. „Mieszkałam w Warszawie, teraz mieszkam w Berlinie, jestem w ścisłym kontakcie z Nowym Jorkiem, ale moim osobistym centrum wciąż pozostaje Słupsk” – przyznała Radka Franczak.

W trakcie spotkania prowadząca Katarzyna Trzeciak przeczytała fragment powieści Franczak, w którym pojawia się „prowincjonalny”, zakorzeniony nawet po wyjeździe z rodzinnych stron, szacunek do chleba. Maciej Płaza stwierdził przy tej okazji, że opozycja prowincjonalność – centralność działa również w czasie, prowincjonalność jest bowiem utożsamiana z tradycją (szacunek do chleba, powiązany również – jak zauważył Muszyński – z pracą, w tym pracą na roli), centralność zaś – z nowoczesnością (duże supermarkety, towary ze sklepowych półek).

Poruszony został również temat wspólnotowości na prowincji. Płaza potwierdził, że ponieważ w małych miejscowościach ludzi jest mniej, relacje rzeczywiście są wyraźniejsze (co nie znaczy, że silniejsze). Andrzej Muszyński z kolei zauważył, że ta prowincjonalna wspólnotowość nie jest wcale tak silna, jak na przykład więzi, których doświadczył w środowisku emigracyjnym w Wielkiej Brytanii, te mają bowiem silne fundamenty – takie jak wspomnienia, praca.

Prowadząca zadała w pewnym momencie pytanie, czy trzeba wyjechać z prowincji, aby o niej pisać. Po krótkim zastanowieniu jednak goście doszli do wniosku, że nie. Choć bowiem oni sami wyjechali, to znaleźli kilka przykładów doskonałych pisarzy z prowincji, którzy na niej pozostali. Maciej Płaza stwierdził jednak, że takich pisarzy jest na pewno mniej.

Kiedy jedna ze słuchaczek zaczęła analizować twórczość trójki gości i mówić o tym, że zaliczyłaby ją raczej do nurtu wiejskiego niż prowincjonalnego, Andrzej Muszyński rozłożył ręce: „Cieszę się, że nie jestem krytykiem literackim, bo nie potrafiłbym się poruszać w tych definicjach i problemach. Zostawiam to innym, czym jest moja książka”. Słowa te dowcipnie skomentował Płaza: „Czyli, jak to pisał Tuwim, znasz się na literaturze jak ptak na ornitologii?”. Po czym dodał przekornie, że wiedza literaturoznawcza to trochę sztuka dla sztuki – nie jest nikomu na nic potrzebna. Przy czym, jak zastrzegł, mówi to z sympatią, sam w końcu jest literaturoznawcą.

W odpowiedzi na kolejne pytanie goście przyjrzeli się trochę głębiej kwestii wstydu, towarzyszącego prowincjonalnemu pochodzeniu. Właśnie wtedy Maciej Płaza dumnie zadeklarował, że on niczego się nie wstydzi, Radka Franczak zaś wyznała, że ona odczuwa wstyd – związany z narzucanym przez prowincję życiem według pewnego schematu, który dotyka być może bardziej kobiety niż mężczyzn. Andrzej Muszyński natomiast wstydzi się raczej rzeczy obiektywnych – na przykład tego, że jego sąsiad wyrzuca śmieci na pole.

Pod koniec spotkania Muszyński wypowiedział bodaj najpiękniejsze zdanie całego spotkania: „Prowincja to jest tam, gdzie widać gwiazdy nad głową”. Cytuję je jako ładne zamknięcie tej części relacji.

Spotkanie z Gézą Röhrigiem

Węgierski pisarz opowiadał w trakcie tego spotkania o niełatwych tematach. Zaczął od historii o swoim dzieciństwie, spędzonym najpierw w domu dziecka, skąd uciekał w poszukiwaniu własnej przestrzeni na grób ojca, później zaś – w domu przybranych rodziców, gdzie mieszkał w dawnym pomieszczeniu dla służby.

Później mowa była o czasach komunizmu na Węgrzech i o tym, że po przyjeździe do Polski w latach 80. wystarczyły mu trzy sekundy, żeby stwierdzić, że to o wiele lepsze miejsce niż Budapeszt, gdzie wtedy mieszkał. Działalność w opozycji nie wydawała się tu czymś tak smutnym i żałobnym jak w jego ojczyźnie i samizdat działał o wiele prężniej. To właśnie wizyta w Polsce, na festiwalu Marchewka, uświadomiła mu, że można angażować się politycznie i grać przy tym dobrą muzykę – inną niż prymitywne kompozycje, które prezentował on ze swoimi przyjaciółmi z zespołu Huckleberry :).

Zapytany o swój debiut poetycki pisarz odpowiedział, że wiedział, że będzie to porażka, ale uparł się przy wierszach. Porównał to do historii swojego kolegi, który ożenił się z pewną kobietą, mówiąc, że wytrzyma z nią najwyżej cztery lata, dłużej się nie da – ale mimo to brnął w małżeństwo, wiedział bowiem, że te cztery lata są tego warte.

W opowieściach gościa pojawiła się również postać dziadka, niezwykle dla niego istotna. To właśnie jego imię przyjął pisarz podczas swojej ceremonii obrzezania, już po wyjeździe do Izraela. To z dziadkiem mały Géza odbywał pierwsze rozmowy o Bogu, niełatwe zresztą, bo na pytanie, czy wierzy, dziadek odpowiadał hasłami w stylu: „Bóg nie musi istnieć po to, żeby być”. „Dziś wiem, że chciał mnie w ten sposób chronić” – stwierdził pisarz, czasy bowiem nie sprzyjały wierzącym. To dziadek również opowiedział mu o holokauście (za co zresztą później go przepraszał).

Wiele uwagi gość poświęcił opisywaniu swoich doświadczeń z wizyt w Auschwitz. Jak stwierdził, już jadąc tam czuł, że będzie to miejsce, które odmieni jego los. Wkrótce poczuł uzdrawiającą moc dawnego obozu. Wynajął w Oświęcimiu pokój, wyłączył telefon, zerwał łączność ze światem, i przez wiele dni codziennie przychodził tam rano i wychodził późnym popołudniem. Poczuł, że właśnie tam, nigdzie indziej, powinien być. I cieszył się, że to miejsce przetrwało, aby zaświadczyć o cierpieniu ludzi, którzy tam żyli i umierali.

W pytaniach od publiczności pojawił się wątek głośnego filmu Syn Szawła, w którym Géza Röhrig zagrał główną rolę. Słuchacz był ciekaw, w jaki sposób gość radził sobie z emocjami, jakie towarzyszyć musiały mu przy realizacji tego obrazu. Pisarz odparł, że jego receptą było bieganie – biegał aż do upadłego, po czym dzwonił po żonę, aby po niego przyjechała. I dodał, że nie możemy zatracać się w tych uczuciach, musimy nad nimi panować i musimy wracać mimo wszystko do Auschwitz, jesteśmy bowiem winni tamtym ludziom pamięć.

To nie jest kraj dla starej prozy. Dyskusja z udziałem Sofiji Andruchowycz, Marii Nikitiuk, Natalki Śniadanko i Haśki Szyjan

Choć zapowiedziano obecność czterech pisarek, na scenie pojawiły się tylko trzy – nieobecna była Marysia Nikitiuk. Na wstępie prowadząca spotkanie Iryna Vikyrczak wyjaśniła, dlaczego zostało w ten sposób zatytułowane – to nie nawiązanie do powieści Cormaca McCarthy’ego, ale do rosyjskiej bajki To nie jest las dla starych wilków. Następnie zapytała zaproszone pisarki, co sądzą o współczesnej literaturze ukraińskiej i jak ich zdaniem prezentuje się ona na tle innych literatur na świecie.

Haśka Szyjan wyraziła przekonanie, że nowa proza ukraińska nie odbiega od poziomu światowego, dotyczy także kontekstu społecznego aktualnego na całym świecie. Natalka Śniadanko dodała, że kultura ukraińska rozwija się wręcz szybciej niż inne, ze względu na brak ciągłości jej rozwoju – obecnie nadrabia zaległości z okresu, kiedy znajdowała się w strefie wpływów Rosji. Praktycznie z dnia na dzień powstają zupełnie nowe literackie obszary – literatura dziecięca, literatura tworzona przez kobiety, literatura komentująca politykę…

Prowadząca zapytała również o to, gdzie leży granica między starą a nową literaturą ukraińską, i przyznała, że dla niej był to moment, gdy po latach szkolnego czytania ukraińskich klasyków uświadomiła sobie, że nie wszyscy ukraińscy pisarze są martwi. Natalka Śniadanko stwierdziła, że stało się to, gdy literatura ukraińska wyszła z getta – kiedy wydawcy, utrzymujący się z pirackich tłumaczeń klasyki i odmawiający wydawania młodej prozy, „bo nikt tego nie będzie czytał”, przekonali się do nowości i zaczęli je publikować. Dziś wydawanie młodej prozy stało się procesem komercyjnym, biznesowym (o czym pisarka mówiła z zadowoleniem – co jest moim zdaniem ciekawe, biorąc pod uwagę dyskusje trwające obecnie w Polsce, i chyba nie tylko w Polsce).

Sofija Andruchowycz wyznała natomiast, że ona bardzo lubi określenie „stara” – kojarzy jej się z czymś pięknym, z tradycją. Nie zamierza więc deprecjonować starszej literatury ukraińskiej, ale uważa, że literatura powinna być przede wszystkim bardzo różna. Haśka Szyjan dodała, że piękne w dzisiejszej ukraińskiej kulturze jest to, że jest żywa.

Autorki mówiły również o tym, co jest w ich książkach uniwersalne, a co wymaga odpowiedniego kontekstu. Andruchowycz stwierdziła, że w swojej najnowszej powieści Felix Austria, choć jej akcja osadzona jest w czasach Cesarstwa Austro-Węgierskiego, porusza kwestie uniwersalne – zależności łączących ludzi oraz budowania iluzji. „Zmieniają się czasy i technologie, ale ludzie nie” – powiedziała pisarka. Również Haśka Szyjan przyznała, że stara się pisać o problemach uniwersalnych, jak w swojej debiutanckiej powieści Hunt, Doctor, Hunt! (niestety jeszcze nie przetłumaczonej na język polski) – historii Brazylijczyka Spirydona, który trafił na Ukrainę.

Natalka Śniadanko stwierdziła z kolei, że u niej jest trochę inaczej – że opisywane przez nią problemy mają pewien kontekst lokalny, znany jednak na przykład czytelnikom polskim (jak choćby świadomość człowieka migrującego). Pewne cechy z pewnością łączą jej twórczość – i wielu innych twórców ukraińskich – z prozą francuską czy niemiecką, ale ma ona również swoje cechy indywidualne, niepowtarzalne.

Poruszony został również temat inności – element wspólny dla twórczości zaproszonych pisarek. Haśka Szyjan, nawiązując do historii opowiedzianej w swojej książce, zasygnalizowała, że inność w Ukrainie Zachodniej wciąż jest jeszcze problemem. Sofija Andruchowycz zauważyła, że inność powinna nie tylko być akceptowana, ale i przez każdego w sobie rozwijana, ponieważ wspólnota potrafi dokonać wielkich i dobrych rzeczy (jako przykład podała Majdan), ale też wiele razy w historii wyrządziła ludzkości wielkie krzywdy i wykrzywiła poglądy jednostek.

Iryna Vikyrczak wspomniała, że leciała kiedyś samolotem z Oksaną Zabużko i rozmawiały o pewnym kanonie współczesnej literatury ukraińskiej – stereotypowym jej obrazie w oczach wydawców z Zachodu, według którego ma ona mieć nostalgiczny, galicyjski charakter. Natalka Śniadanko stwierdziła, że to cechy dość typowe dla literatury z Ukrainy Zachodniej (którą zresztą reprezentowały wszystkie obecne pisarki), ale ten kanon oczywiście nie jest do końca prawdziwy, powstaje bowiem wiele różnych, oryginalnych utworów.

Przy okazji pytania jednej z autorek wypłynął również temat literatury faktu na Ukrainie. Autorki zgodnie stwierdziły, że nie jest ona specjalnie rozwinięta i nie ma walorów literackich – powstaje na szybko i służy tylko odnotowaniu faktów. Wciąż brakuje również ukraińskiej publicystyki twórczej.

W odpowiedzi na pytanie o kobiety i kobiecą perspektywę w literaturze ukraińskiej Sofija Andruchowycz wspomniała swoją powieść Siomga (którą czytałam w ramach przygotowań do Festiwalu Conrada i która bardzo mi się podobała). Opisywała w niej traumy związane z okresem dojrzewania, opierając się, jak się dowiedziałam, w dużej mierze na własnych doświadczeniach – nie było więc to dla niej łatwe. Książka została przyjęta dosyć ostro, pewnie za sprawą kontrowersyjnej tematyki i odważnych opisów, co sprawiło, że autorka nieco zamknęła się w sobie, odwagi do pisania dodały jej jednak na nowo pozytywne głosy czytelniczek, które dziękowały jej za tę powieść, która dotyka ich własnych przeżyć. Dodatkową osłodą była z pewnością opowieść Natalki Śniadanko – jak pewnego razu siedziała w kolejce do lekarza, czytając Siomgę, a kiedy zobaczyła to lekarka, powiedziała: „O, Andruchowycz! Moja ulubiona pisarka!” i wpuściła ją do gabinetu bez kolejki :).

Ostatecznie jednak debata trochę mnie rozczarowała. Dowiedziałam się z niej kilku rzeczy na temat nowej literatury ukraińskiej, w rozmowie zabrakło mi jednak konkretów, smaczków, ciekawostek na temat zaproszonych autorek i ich książek. Może niepotrzebnie się na to nastawiałam, w końcu temat spotkania od początku sugerował, o czym będzie mowa. Mimo wszystko jednak czuję pewien niedosyt.

Po spotkaniu miałam okazję krótko porozmawiać z autorkami. Najbardziej sympatyczne wrażenie wywarła na mnie Sofija – skromna, urocza dziewczyna, która na moje pytanie odpowiedziała krótko i z lekkim zakłopotaniem. Najbardziej pewna siebie spośród nich wydawała się Haśka Szyjan, za to Natalka Śniadanko sprawiała wrażenie autorki o największym autorytecie.

W kolejnej, ostatniej już części relacji opowiem Wam między innymi o spotkaniu z Richardem Flanaganem (które już za mną; jaki z tego Flanagana przemiły, uśmiechnięty człowiek!) oraz z Eleanor Catton (które jeszcze przede mną – dziś o 19:30), a także o kilku innych, ciekawych rozmowach. Wypatrujcie!

Pieniądze, seriale i patriotyzm – Festiwal Conrada 2016, dzień 5., 6. i 7.

$
0
0
Najbardziej intensywny literacko tydzień w roku już za nami! Na osłodę podrzucam ostatnią część relacji z tegorocznego Festiwalu Conrada. Powspominajmy razem, co? :)

Krytycy – jakie miejsce zajmują książki w dzisiejszej prasie?

Piąty dzień Festiwalu Conrada rozpoczęłam wydarzeniem z pasma Przemysły książki, poświęconym krytykom. Spotkanie, które odbyło się w jednej z moich ulubionych krakowskich księgarni – De Revolutionibus, poprowadził Marcin Wilk, a w dyskusji udział wzięli Inga Iwasiów i Dariusz Nowacki.

Goście mówili o tym, że młodzi ludzie praktycznie nie czytają już dla własnej przyjemności papierowych czasopism (co Inga Iwasiów potwierdziła, przeprowadzając wśród swoich studentów mały sondaż), że nakłady nawet największych gazet w kraju w ciągu ostatnich kilku lat drastycznie spadły, oraz że zmieniła się również forma recenzji w prasie, obecnie przypominająca „epigramat krytycznoliteracki” na maksymalnie 500 znaków ze spacjami.

Pisanie o literaturze przeniosło się do internetu. Czy to dobrze, czy źle? Z jednej strony – pozwala to dotrzeć do szerszego grona odbiorców. W odpowiedzi na krytyczne głosy na temat poziomu internetowych wypowiedzi Nowacki stwierdził, że medium nie określa charakteru wypowiedzi, i tak jak w internecie trafiają się żałosne, nieudolne teksty, tak spotykamy tam również piękne i budujące zjawiska, jak magazyn „Dwutygodnik” czy „Art Papier”. Dają one nawet większe możliwości niż prasa papierowa – i gdyby nie one, krytycy tacy jak Przemysław Czapliński nie mieliby gdzie zamieszczać swoich obszernych analiz, sięgających rozmiarami 30-40 tys. znaków.

To niestety rodzynki, faktem jest bowiem, że pozycję dominującą zyskują teksty źle napisane, nie uwzględniające kontekstów i powiązań intertekstualnych – stwierdzili rozmówcy. I nawet jeśli mamy do czynienia z recenzjami przychylnymi, czytanie podobnie sformułowanych pochwał jest dla pisarza zwyczajnie żenujące – kontynuowali bezlitośnie. Dariusz Nowacki wyraził swoje rozczarowanie internetem – spodziewał się bowiem, że będzie on sprzyjał niezależności sądów, że będzie miał w sobie ducha rewolucyjnego, tymczasem stało się dokładnie odwrotnie. Wszystko to, co możemy tam dziś znaleźć, sprawia wrażenie, jakby było przygotowane w działach promocji.

Nowacki zwrócił również uwagę na to, że literaturę polską traktuje się dziś jak dziecko specjalnej troski. „Trzeba być łajdakiem, żeby krytykować dziecko bez rączki czy nóżki” – podsumował dowcipnie, dodając, że każda próba napisania prawdy i wytknięcia nieudanym dziełom ich słabości jest traktowana jako „hejt”. Przywołana została przy tej okazji postać Michała Nogasia, którego działalności rozmówcy w żaden sposób nie chcieli krytykować, ale stwierdzili, że jest on raczej „przyjacielem polskiego piśmiennictwa”, figurą troski i radości, że „ktoś coś napisał”.

Odpowiedź na pytanie, jakie znaczenie ma krytyk w dzisiejszych czasach, była smutna – właściwie żadne. Wydawcom, zamiast płacić za profesjonalną krytykę, bardziej opłaca się pozyskiwać za darmo internetowych ambasadorów, aranżować występy w telewizji śniadaniowej, zadbać o obecność na plakatach i bilbordach. Nie dość więc, że to praca nieopłacalna, to w dodatku narażająca na nieprzyjemności – jak wyznał Dariusz Nowacki, po jego nieprzychylnej recenzji pani Marta Masada wszędzie wypisuje, że jest „ch...em” :). Inga Iwasiów zdradziła z kolei kulisy negocjacji z wydawnictwami – przytoczyła historię, jak po przeczytaniu książki długo dyskutowała z wydawcą, przekonując, że nie napisze blurba na okładkę, bo książka jest słaba; wymiana maili skończyła się na zdaniu: „Proszę napisać »Polecam serdecznie«, ja zrobię przelew”.

Ponieważ, jak wiadomo, pieniądze to kwestia, która zawsze budzi duże zainteresowanie, Marcin Wilk postanowił drążyć temat. Na pytanie o stawki za recenzję goście odpowiedzieli, że w „Gazecie Wyborczej” jest to – w zależności od objętości tekstu – 300-600 zł, w „Nowych Książkach” – ok. 150 zł brutto. Nie ma jednak ludzi w Polsce, którzy pisanie podobnych tekstów traktują zarobkowo, ponieważ utrzymanie się z tego jest niemożliwe.

Jak stwierdził Dariusz Nowacki, szeroko pojęta „promocja czytelnictwa” pod pewnymi względami wyrządza dziś literaturze więcej szkody niż pożytku. Spotkania literackie, za które autorzy żądają nieraz niebotycznych honorariów (co jest skandalem, biorąc pod uwagę zarobki bibliotekarek i pracownic domów kultury, które zwykle organizacją takich wydarzeń się zajmują – skomentował Nowacki), muszą mieć obowiązkowo charakter promocyjny. „A ja nie umiem tak mówić; nie skończyłem uczelni ekonomicznej ani wydziału aktorskiego” – skwitował gorzko krytyk.

Wnioski ze spotkania były więc niespecjalnie optymistyczne. Według gości jednak jedyne sensowne rozwiązanie to robić swoje, niezależnie od tego, co dzieje się dookoła nas i jak zmienia się świat. Można się również poddać – ale to mimo wszystko najgorsze możliwe wyjście.

Spotkanie z Arturem Domosławskim

Ponieważ spotkanie odbyło się zaledwie kilkanaście dni po korzystnym dla Domosławskiego – po złożonej przez niego apelacji – rozstrzygnięciu procesu dotyczącego biografii Ryszarda Kapuścińskiego Kapuściński non-fiction, prowadząca Katarzyna Kubisiowska zaczęła od pytania o tę sprawę. Autor stwierdził, że był przygotowany na różne reakcje, ponieważ biografia to gatunek, który zawsze narusza interesy wielu osób; dodał, że podstawową jego zasadą przy pisaniu tej książki było „Trzymać się faktów” i że od początku wierzył, że proces zakończy się dla niego pomyślnie.

Zapytany o to, czy jego zdaniem internet, jako medium, które umożliwia nam błyskawiczny dostęp do informacji, doprowadzi wkrótce do śmierci reportażu, Domosławski odparł, że nie ma takich obaw. Nie jesteśmy bowiem w stanie tak naprawdę przedstawić sytuacji, jeśli nie pojedziemy w to miejsce, nie zobaczymy wszystkiego na własne oczy, nie wysłuchamy ludzi. Pod tym względem literatura faktu zawsze będzie miała przewagę nad internetem.

Gość wyznał jednak również, że miewa momenty kryzysowe, kiedy wydaje mu się, że może jego pisanie jest niepotrzebne, że niczego nie zmienia. Że lepiej byłoby zakasać rękawy i samemu zacząć działać. Niedługo potem jednak dochodzi do wniosku, że pomoc humanitarna nie jest wcale łatwym zadaniem, a on mimo wszystko chce pisać i wierzy, że potrafi to robić, oddziałując na ludzką wrażliwość i wyobraźnię. W tym przekonaniu utwierdzili go później słuchacze spotkania.

Poruszony został także temat czarnej turystyki – wysyłania turystów tam, gdzie jest szczególnie niebezpiecznie, na przykład w miejsca, gdzie toczą się konflikty zbrojne. Kwestia ta wywołała wyraźny spór między prowadzącą a gościem. Kubisiowska uznała to za praktykę bardzo dwuznaczną moralnie, służącą karmieniu niskich potrzeb, Domosławski odpowiedział jednak, że przemawia przez nią rygoryzm. Sam stwierdził, że nie musi być to coś niewłaściwego, jeżeli tylko osoba wybierająca taki rodzaj turystyki zachowuje się odpowiednio – nie szuka sensacji, ale próbuje nawiązać kontakt z miejscowymi, zrozumieć ich, prosi o zgodę na zrobienie zdjęcia… Dla „zwykłych” ludzi jest to jedyna możliwość, aby zetknąć się z tym innym światem. Na koniec prowadząca poszła jeszcze dalej, porównując czarną turystykę z wycieczkami do Auschwitz. Spotkało się to jednak z protestami nie tylko ze strony rozmówcy, ale i publiczności.

W pewnym momencie spotkania wypłynął temat uchodźców. Domosławski powtórzył za Baumanem, że przypominają oni nam, co może kiedyś nas samych spotkać, dlatego próbujemy ich usunąć z pola widzenia. Uwagę jednej ze słuchaczek, że zamiast przyjmować uchodźców do Europy, silne państwa powinny zadbać o to, aby w zrujnowanych przez ich politykę kolonialną krajach żyło się dziś lepiej, gość skomentował stwierdzeniem: „Tak, to piękna wizja, ale niestety mało realistyczna”. Należy więc robić wszystko, aby złagodzić nastroje i zmienić kierunek, w jakim zmierza obecnie nasz kontynent, aby nie skończyło się to nową wersją Europy brunatnej. „Ale to zadanie polityki, my sami niestety niewiele możemy zrobić” – dodał smutno Domosławski, na co pan z publiczności odpowiedział stanowczo: „Jak pan może tak mówić? Że pojedynczy człowiek nic nie może zrobić? Sama pana twórczość pokazuje, że może!”. I to chyba ładna puenta na koniec tej części relacji :).

Spotkanie z Richardem Flanaganem

To również nie było lekkie, łatwe i przyjemne spotkanie. Pochodzący z Tasmanii autor opowiadał głównie o tym, jak powstawały Ścieżki Północy, o przeszłości swojego ojca, z którą musiał się zmierzyć, pisząc tę książkę, o trudnych rozmowach z Japończykami, którzy kiedyś pełnili funkcje strażników przy budowie Kolei Śmierci.

Na wstępie jednak prowadzący Michał Nogaś zapytał go o literaturę australijską. Od kiedy istnieje, czym się charakteryzuje? Flanagan odparł, że nie sposób ustalić konkretnej daty, jak w przypadku większości literatur na świecie, prawdopodobnie jednak jest młodsza od niego. „Nie mamy tradycji, ale mamy perspektywę” – powiedział, i dodał, że literatura australijska to takie „zaproszenie do marzeń”.

Jak został pisarzem? Matce marzyło się, aby wybrał zawód hydraulika :). Ten plan jednak nie wypalił, podobnie jak kilka innych, i tak… zostało mu pisanie. Oczywiście nie była to kwestia czystego przypadku – choć jeszcze jego dziadkowie byli niepiśmienni, ojciec kochał poezję i wiedział, że znajomość słowa daje wolność i władzę. To on zaszczepił w synu miłość do literatury, to on jest autorem słów cytowanych w Ścieżkach: „Słowo jest pierwszą piękną rzeczą, którą poznałem”. Zresztą wpłynął w ten sposób również na drugiego syna, który jednak wybrał nieco inną dziedzinę – pisze o piłce nożnej :).

Droga do pisarskiej sławy nie była jednak w przypadku Flanagana prosta. Pisanie w Australii przynosi może prestiż, ale nie pieniądze, został więc skazany na szukanie różnych dorywczych zajęć. W momencie, kiedy był już zdeterminowany, aby podjąć pracę w kopalni, uratowała go Nagroda Bookera, która przyniosła mu rozgłos i sukces finansowy. „Za co należy dziękować Bogu” – dodał.

Michał Nogaś zauważył, że pisząc o takich rzeczach jak udział Australijczyków w II wojnie światowej (Ścieżki Północy) czy traktowanie tubylców na Tasmanii w okresie XIX-wiecznej kolonizacji (Księga ryb Williama Goulda), pisarz poruszał tematy tabu – kwestie, o których w Australii lepiej nie mówić. Czy bał się? „Nie, byłem pewnie po prostu głupi” – odparł z uśmiechem Flanagan. Po chwili jednak dodał, że to podstawowy mechanizm obronny – zapamiętywanie rzeczy drobnych, ale zapominanie, wypieranie ze świadomości, tych wielkich. Rolą pisarzy jest właśnie wprowadzanie ludzi do tych cieni pamięci.

Powtórzył, że przy budowie Kolei Śmierci zginęło więcej ludzi, niż jest słów w jego książce. Oraz że dla niego to historia o szczególnym znaczeniu, ponieważ jednym z jeńców, którzy pracowali przy budowie tej linii, ale przetrwali, był jego ojciec. Kolej Birmańska była zbrodnią, która została dziś niemal całkowicie zapomniana – a nie powinna. Co ważne, opisując ten projekt w swoich Ścieżkach Północy, autor chciał jedynie upamiętnić ofiary, nie oskarżać winnych (a sięgając do bliższego, naszego podwórka – przypomina mi to dzisiejszą dyskusję o Wołyniu; wkrótce napiszę o tym więcej). Sam jest wielbicielem japońskiej kultury i utrzymuje, że tak jak projekt Kolei Śmierci był jej najniższym punktem, tak literatura jest najwyższym, doskonałym.

Wstrząsające wrażenie zrobiły na mnie relacje Flanagana z rozmów z dawnymi japońskimi żołnierzami, nadzorującymi budowę Kolei Śmierci. Jeden z nich wspominał, że Australijczycy wyglądali jak szkielety i masowo umierali od chorób, z braku higieny; zapytany, dlaczego (jako lekarz) nie zrobił więcej, aby im pomóc, odpowiedział, że nie widział w nich istot ludzkich. Inny strażnik, legendarny „Iwan Groźny” obozu, znany pod pseudonimem Jaszczurka – początkowo skazany na karę śmierci, którą jednak zamieniono później na dożywocie, a wreszcie wypuszczono go na wolność – mówił, że niektóre rzeczy pamiętał, inne nie. „Być może kłamał, a być może był to jego wybór, aby zapomnieć” – stwierdził Flanagan.

Jaszczurka zdradził również, że zmuszali jeńców, aby bili się nawzajem, a jeśli robili to zbyt lekko, sami strażnicy wkraczali do akcji. Pisarz poprosił go o nietypową rzecz – aby go uderzył; chciał poczuć, jak to jest stać i czekać na cios, ale również liczył na to, że wywoła w dawnym oprawcy wstyd. Z początku zdziwiony, Japończyk zgodził się jednak, i szybko przyjął odpowiednią postawę. „Dawne okrucieństwo wciąż w nim siedziało” – zauważył gość. Kiedy otrzymał cios, poczuł się, jakby wszystko zaczęło się trząść. Myślał, że ostatecznie zwariował, okazało się jednak, że było to… trzęsienie ziemi. „Posunięcie, na jakie nie może sobie pozwolić pisarz, ale może Bóg” – skwitował.

Pisarz przyznał, że czuje się nieco niezręcznie mówiąc o cierpieniu przez wojnę, zdaje sobie bowiem sprawę, że nie ma na świecie kraju, który ucierpiałby z tego powodu bardziej niż Polska. Znał polskich uchodźców i to także ich opowieści uwrażliwiły go na ludzki ból i wojenne zło. Stwierdził także otwarcie, że bohaterstwo i patriotyzm są kłamstwem, co wywołało lekkie zdziwienie Nogasia i słowa: „Troszkę jest u was inaczej niż w Polsce” :). Pisarz rozwinął tę myśl: „Są źli ludzie, którzy dokonują heroicznych czynów, ale i tchórze, którzy są dobrymi ludźmi. To rzecz bardzo względna, nie sposób jednoznacznie ocenić człowieka miarą odwagi”.

Nawoływał również do czujności wobec tego, co mówią liderzy. Ich manipulacje i kłamstwa już zbyt wiele razy w historii doprowadziły do tragedii. Holokaust, tłumaczył Flanagan, nie wziął się z niczego. W XX wieku Europa po prostu zastosowała przeciwko sobie to, co ćwiczyła wcześniej w Afryce (i o czym zresztą pisał patron festiwalu – Joseph Conrad) i Australii – wojnę na wyniszczenie.

Po tej inspirującej i równie przejmującej rozmowie przyszedł czas na pytania od słuchaczy. Profesor Ryszard Koziołek zapytał, skąd Flanagan wie tyle o rybach (nurkował w Tasmanii, i tak, co rusz wyskakując z wody i spisując myśli i obserwacje, zaczął tworzyć Księgę ryb– brzmiała odpowiedź) oraz jak udaje mu się godzić w swoich powieściach dwa tak odmienne światy – fakty i kreacyjność. Pisarz odpowiedział cytatem z Borgesa – każdy pisarz ma dwa światy: ten, gdzie się urodził oraz wszechświat książek; z ich połączenia powstaje grzech literatury.

Zapytany o literaturę angielską gość odparł, że zawsze trochę go nudziła; czuł, że choć przemawia jego językiem, nie opowiada o jego świecie. Później odkrył literaturę ibero, m.in. Márqueza i Borgesa, i ta przemówiła do niego bardziej – poczuł, że sam chce podobnie pisać. Boi się za to współczesnej literatury amerykańskiej, „bo to takie cegły, że czytanie ich w łóżku grozi zwichnięciem ramienia lub uduszeniem” :). Na pytanie o Patricka White’a, u którego jeden ze słuchaczy dopatrywał się wielu podobieństw z pisarstwem Flanagana, pisarz odpowiedział, że ceni go jako wybitnego autora, ale nie był on dla niego silnym źródłem inspiracji. Oraz że – kolejny polski akcent! – więcej ze swojego świata znajdował u Gombrowicza, niż u Patricka White’a :).

Po zakończeniu spotkania autor podpisywał swoje książki, rozsyłając przy tym uśmiechy na prawo i lewo. Fantastyczny człowiek, który na przekór trudnym tematom podejmowanym w swojej twórczości, zachował pogodę ducha i promieniuje zwyczajnym ludzkim ciepłem. Tego dnia wyszłam z Pałacu Czeczotki naprawdę podbudowana!

O tłumaczach i redaktorach… „Redaktorzy – jak wytrzymać z pracą w domu?” oraz „Stamtąd tu (wokół antologii »O nich tutaj«). Dyskusja z udziałem Zofii Król, Piotra Sommera, Małgorzaty Szczurek i Marcina Szustera”

Z powodu innych obowiązków w każdym z tych spotkań uczestniczyłam tylko połowicznie, a że tematyka drugiej debaty zbiegła się częściowo z tematem tej pierwszej, postanowiłam połączyć te dwie relacje.

Rozmowa o pracy redaktora była trzecim spotkaniem z cyklu Przemysły książki, w ramach którego Marcin Wilk zaprosił do dyskusji osoby na różne sposoby związane z branżą literacką. Tym razem głos zabrały redaktorki Karolina Macios i Magda Zielińska, pracujące obecnie jako freelancerki, oraz zatrudniony w wydawnictwie redaktor Adam Pluszka.

Podstawowy wniosek z tej rozmowy? Praca redaktora to niełatwy kawałek chleba. „Redaktor to cień cienia” – stwierdził Pluszka, a Karolina Macios dodała, że redaktor nie może liczyć na pochwały. Jeśli bowiem książka jest dobra, chwali się autora; jeśli zaś zła – oskarża się redaktora. Tymczasem redaktor, co jest oczywiste, nie może nikogo zmusić do zmian w tekście. Trzeba więc „przyjąć to na klatę” i liczyć się z nieprzyjemnościami, wybierając ten a nie inny zawód.

Zasługi redaktora niekiedy nie ograniczają się zresztą do poprawek w tekście. Jak zauważyła Magda Zielińska, w przypadku literatury non-fiction redaktor może też wybierać temat, zlecać książkę i planować całą jej strukturę – i wówczas również musi się pogodzić z tym, że wszelkie pochwały trafią nie do niego, a do autora. Mowa była także o tym, co sprawia, że współpraca redaktora z pisarzem jest trudna, oraz o „autorach idealnych”, dzięki którym praca staje się przyjemna i bezproblemowa.

Dyskusja w Pałacu Czeczotki, zatytułowana „Stamtąd tu”, trąciła temat redaktorów, ale skupiła się głównie na pracy tłumacza. Również w odniesieniu do tłumaczy padło stwierdzenie, że bywają kozłami ofiarnymi, na które zrzuca się winę za błędy i nieudolność samego autora. Prócz tego, zwłaszcza w przypadku młodych, z oczywistych względów nie posiadających jeszcze doświadczenia tłumaczy, pojawiają się problemy finansowe – otrzymują oni często bardzo niekorzystne umowy i są zmuszeni pracować w morderczym tempie, co odbija się na jakości przekładu.

Mimo to zainteresowanie tą profesją jest coraz większe – jak zauważyła Zofia Król, w „Dwutygodniku”, którego jest redaktorką naczelną, wywiady z tłumaczami czyta dziś nierzadko więcej osób niż rozmowy z pisarzami. Rozmówcy zwrócili uwagę, że tylko rzetelny przekład może wydobyć z literatury to, co w niej najlepsze, i naprawdę pokazać wielkość pisarza. Prócz tego mowa była m.in. o tym, czy przekład należałoby dziś uznać za nowy gatunek literacki oraz czy tłumacze za granicą mają takie same problemy jak ci w Polsce.

Dyskusja była ciekawa, a Piotr Sommer dodatkowo urozmaicał ją swoimi bardzo ekspresyjnymi wypowiedziami i ciekawymi powiedzonkami. Wyjaśnił między innymi, na czym polega „wydębianie tekstów” („Jak nie dasz, toś wiśnia. A nikt nie chce być wiśnia”) oraz metoda „na żółwia” (położyć tłumaczenie na boku i… dać temu spokój).

Spotkanie-niespodzianka z Markiem Bieńczykiem

Zapowiadało się jak zwykła rozmowa… Tymczasem wystawione na scenę już w trakcie przerwy kilkanaście krzeseł przekonało mnie, że to nie będzie takie sobie zwyczajne spotkanie. Wydarzenie miało być specjalną niespodzianką dla Marka Bieńczyka, dlatego z rosnącą ciekawością czekałam na to, co zobaczę za chwilę.

Wkrótce po rozpoczęciu spotkania na scenę wniesiono… prezent. Ogromny, ze wstążką i wszystkim. Lekko skonsternowany Bieńczyk zaczął go odpakowywać, po to tylko, by wyciągnąć ze środka… jeszcze mniejszy prezent, i jeszcze mniejszy, i jeszcze. 

Solenizant męczy się z prezentem :).
Wreszcie, w samym sercu tej wielkiej paczki, znalazł książkę. Jak się jednak okazało, książkę nie byle jaką. Zatytułowaną bowiem Piłeczka i zawierającą teksty napisane specjalnie z okazji urodzin pisarza przez jego przyjaciół i współpracowników. Wśród nich znaleźli się również dyrektorzy Festiwalu Conrada – Michał Paweł Markowski i Grzegorz Jankowicz – oraz sam… Milan Kundera (który jednak nie dał się w ten sposób podstępnie zaciągnąć na tegoroczny festiwal).

W trakcie trwającego ponad półtorej godziny spotkania autorzy zamieszczonych w tomie tekstów dosiadali się na scenie do Bieńczyka i prowadzącego spotkanie Sommera i czytali wybrane fragmenty swoich utworów. Wkrótce wydarzenie przeobraziło się w familijne spotkanie, podczas którego jubilat otoczony został przez przyjaciół, prześcigających się w pochwałach pod jego adresem. Głosu udzielono oczywiście i jemu samemu. Z uśmiechem stwierdził, że jeszcze do wczoraj nie wierzył w teorie spiskowe. Kiedy po przyjeździe do Krakowa zaczął nagle spotykać swoich znajomych i wysłuchiwać ich dziwacznych wyjaśnień, skąd się tu wzięli („A, do teatru przyjechałem”, „A, dzieciom Kraków chciałem pokazać”, „A, na autobus z Katowic zdążyłem, to wsiadłem”), wiedział już, że coś się święci :).

Była też dowcipna refleksja na temat swojego wieku. Pisarz opowiedział, jak to ostatnio biegł do autobusu razem z pewną dziewczyną. Zdążyli, wsiadł, i jakaś pani natychmiast wstała, żeby ustąpić mu miejsca. Zasmucił się lekko, że wygląda już tak staro, dziewczyna, z którą biegł, powiedziała jednak: „Ja bym panu nie ustąpiła”. I humor mu się poprawił :).

A książka? Na razie Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego wydrukowało jej tylko kilka egzemplarzy. Jeśli jednak będą chętni na jej przeczytanie (to chyba oczywiste!), być może uda się ją wprowadzić do sprzedaży.

Spotkanie z Eleanor Catton

Chyba najbardziej przeze mnie wyczekiwane. Po tym, jak przeczytałam Wszystko, co lśni i olśnił mnie talent młodziutkiej Nowozelandki, marzyłam o tym, aby ją zobaczyć i posłuchać jej na żywo. O zeszłorocznym spotkaniu w Studiu Agnieszki Osieckiej dowiedziałam się zbyt późno, żeby zorganizować sobie wyjazd do Warszawy, na szczęście jednak, dzięki Conradowi, moje marzenie wreszcie się spełniło.

Jakie wrażenie zrobiła na mnie Eleanor Catton? Z miejsca urzekła mnie… brakiem pewności siebie. „Nie wiem, czemu zaczęłam o tym mówić”, „Nie rozumiem, jak to działa”, plątała się, zakłopotana, i już mnie tym kupiła! Przyznała rozbrajająco, że wciąż nie jest dla niej do końca jasne, czemu powieść łącząca historię XIX-wiecznych poszukiwaczy złota z astrologią zdobyła tak wielką popularność, a nawet zyskała uznanie filmowców (obecnie kręcony jest serial na jej podstawie). Pisząc Wszystko, co lśni mocno inspirowała się jednak serialami, które masowo oglądała w czasach studenckich, stąd, jak przypuszcza, „filmowość” tej opowieści.

Co jeszcze zadecydowało o powstaniu tej nagrodzonej Bookerem książki? Jak przyznaje pisarka, koncepcja poszukiwania złota i pogoni za bogactwem mocno oddziaływała na jej wyobraźnię, jawiła jej się jako romantyczna przygoda i coś w rodzaju poszukiwaniu siebie. Dlatego też wybrała taką a nie inną scenerię. Prócz tego, jak wyjaśniła, chciała znaleźć sposób, żeby opowiedzieć swoją historię nieco „inaczej”, w innym porządku. Stąd cała koncepcja z ciałami niebieskimi i kurczącymi się, niczym Księżyc, rozdziałami książki. Jak przekonuje autorka, było to oczywiście ogromne pisarskie wyzwanie, ale również świetna zabawa.

Po takim wstępie staje się jasne, że struktura jest dla Eleanor Catton bardzo ważna w procesie pisania. Musi mieć jednak coś do powiedzenia, zadawać jakieś pytanie. Nie jak, przykładowo, w Zamku krzyżujących się losów Italo Calvino, który mimo interesującej historii bardzo ją znudził, był bowiem nieznośnie schematyczny.

Oprócz struktury są oczywiście emocje. Catton stwierdziła, że pisząc stale myśli o czytelniku, o jego uczuciach i przemyśleniach, jakby była czymś w rodzaju przewodnika. W swojej debiutanckiej powieści zatytułowanej Próba wiele uwagi poświęciła dojrzewaniu – chyba najgorszemu okresowi w życiu każdego człowieka. „To taki czas, kiedy stajesz się własną publicznością, jesteś dużo bardziej świadomy, stale zastanawiasz się, czemu to czy tamto powiedziałeś. Horror!”. Czujesz się źle w swojej skórze, chciałbyś być kimś innym… A równocześnie jest to coś w rodzaju próby przed dorosłością.

Przyznała też, że pisząc, stara się dotknąć czegoś, co być może było jeszcze przed nami. „Słysząc określone dźwięki, na przykład ze skali molowej, odczuwamy smutek; być może jest to smutek, który stworzyliśmy kulturowo, ale może jest to właśnie smutek, który był tu jeszcze zanim wynaleźliśmy muzykę?” – zastanawiała się.

Zapytana o Nagrodę Nobla dla Boba Dylana, autorka odpowiedziała, że cieszy się. Jej zdaniem komisja zagrała w ten sposób na nosie tym, którzy lubią wykluczać różne rzeczy z literatury, zamiast podchodzić do tej kwestii bardziej otwarcie i cieszyć się, że pojęcie to stale się rozszerza.

W dalszej części spotkania padło pytanie o to, jak zmieniło się życie autorki po zdobyciu Nagrody Bookera. „Zmieniło się wszystko i nic” – odpowiedziała. Zdobyła sporo pieniędzy i mogła wreszcie kupić mieszkanie, ale z drugiej strony stała się obiektem zainteresowania wielu osób, musiała stale odpowiadać na te same pytania, nauczyć się odpowiednio rozmawiać (bo wcześniej była typem beztroskiej gaduły). Ma też obecnie dużo więcej wątpliwości co do swojej pracy. Pisanie, jak stwierdziła, samo w sobie wymaga dużo pewności siebie – musisz wierzyć, że to, co piszesz, jest naprawdę dobre. A kiedy tak wiele osób patrzy ci na ręce, czeka na kolejną książkę, odczuwa się dużą presję.

Zapytana o to, co jest najlepsze w byciu pisarze, odparła, że… czytanie :). Czyli etap przygotowywania się do napisania kolejnej książki, gromadzenia materiałów. Przy okazji uchyliła rąbka tajemnicy na temat swojej najnowszej powieści – to rzecz, która wymaga jeszcze gruntowniejszego przygotowania niż Wszystko, co lśni, ale ma już na tyle dobrze przygotowane podłoże teoretyczne, że wkrótce zacznie, jak mówi, „sadzić rośliny” – budować swoją historię. Dodała również, że chciałaby, aby jej książka dała czytelnikom odrobinę nadziei. Świat jest bowiem bardzo smutny i wystarczająco już wiele złego słyszymy w wiadomościach i czytamy w gazetach.

Jako nauczycielka kreatywnego pisania pisarka została również zapytana o to, czy jej zdaniem ważniejszy jest talent, czy ciężka praca. Odpowiedziała, że jej zdaniem te dwie rzeczy powinny się uzupełniać, najważniejsze ze wszystkiego jest jednak odpowiednie nastawienie. Miłość do pisania to podstawa – mając ją, po prostu robisz to co kochasz i stajesz się w tym coraz lepszy. Tymczasem wiele piszących osób chce od razu „być”, zamiast „robić”. Ona sama często obserwuje u swoich studentów niewłaściwą postawę – z niechęcią podchodzą do udzielanych im wskazówek, męczą ich wszelkie uwagi na temat pisania, łatwo się poddają. Tymczasem sekret – jeśli jakikolwiek jest – to robić to co kochasz i wierzyć, że się uda. Pięknie powiedziane, prawda?

Spotkanie z Michaelem Cunninghamem i Richardem Flanaganem

I wreszcie ostatnie – dla mnie – festiwalowe spotkanie, bo mimo szczerych chęci byłam już zbyt zmęczona, żeby wziąć udział w wydarzeniach, które odbyły się w niedzielę. Na tym ostatnim sobotnim wydarzeniu w Pałacu Czeczotki o szeroko pojętej sztuce rozmawiali dwaj wybitni pisarze anglojęzyczni z dwóch końców świata.

Nagroda Nobla dla Boba Dylana – częsty temat na tegorocznym festiwalu ;) – stała się pretekstem do rozmowy o muzyce. Jak przyznał Cunningham, w pierwszym momencie pomyślał, że jury kompletnie odbiło. Kiedy jednak się nad tym zastanowił, uznał, że nie był to aż tak szalony pomysł, bo w końcu „in fiction it’s all about music”. I sam przyznał, że w zależności od tego, czego słuchał podczas pisania, w jego utworach dało się wyczuć wyraźny rytm muzyczny. Muzyka pojawiła się również w jego efektownym porównaniu, dotyczącym Virginii Woolf – kiedy w wieku 15 lat przeczytał po raz pierwszy jej książkę, stwierdził, że „zrobiła z językiem to, co Jimi Hendrix z gitarą” :).

W dalszej części spotkania goście mówili o tym, czym jest pisanie. Cunningham: pisanie to ograniczenia i frustracja, że nie możesz wyrazić wszystkiego, co byś chciał. Flanagan: każda kolejna książka powinna przekraczać bariery, dokonywać czegoś jeszcze bardziej niesamowitego niż poprzednia, niszczyć i budować na nowo; jeśli opierasz się tylko na tym, co wiesz – poniesiesz porażkę. Liczysz również na to, że poruszysz coś, co łączy cię z innymi ludźmi (w końcu, jak napisał C.S. Lewis, „Czytamy po to, by wiedzieć, że nie jesteśmy sami” – dopisek mój). Cunningham, przyznając mu rację, stwierdził, że czasem pyta swoich studentów, dla kogo piszą, i odpowiadają, że dla siebie. „To niemożliwe – przeżywać te wszystkie pisarskie koszmary tylko dla siebie?” – skomentował. On sam, zapytany o to, dla kogo pisze, odpowiedział, że dla swoich pięciu przyjaciół (i wymienił z nazwiska). Ale jeśli ktoś inny ma ochotę przeczytać – nie ma problemu :).

Czytanie jest jednak pod pewnymi względami dużo bardziej skomplikowanym procesem niż pisanie, stwierdził Flanagan. „Reader invents the novel” – powiedział pisarz, i dodał, że pisanie zrobiło z niego dużo lepszego czytelnika. Dobra książka jest natomiast wszechświatem, do którego możesz wracać wiele razy i za każdym razem odkrywać coś nowego. Nie sposób więc odpowiedzieć na pytanie „O czym to jest?” – bo jak zamknąć wszechświat w kilku słowach? Gdybyśmy spróbowali to zrobić z, przykładowo, Wielkim Gatsbym, otrzymalibyśmy jedynie banał.

Cunningham opowiedział z kolei o tym, jak został pisarzem, i zrobił to dość nonszalancko – podobnie zresztą jak Flanagan na spotkaniu dzień wcześniej :): „Marzyłem o sztukach plastycznych. Ale nie byłem w tym wystarczająco dobry. Więc zacząłem pisać – to była opcja awaryjna”.

Mowa była także o książkach – jako o przedmiotach fizycznych. Flanagan wyraził przekonanie, że papierowe książki wcale nie umierają, wręcz przeciwnie, dopiero zaczynają naprawdę się rozwijać. Zapach, dotyk książki – to dla niego coś wzruszającego i nie byłby w stanie z tego zrezygnować. Nie rozumie jednak kolekcjonerów drogich, zabytkowych książek, kłóci mu się to bowiem z ideą książki jako czegoś dostępnego dla każdego. Również Cunningham stwierdził, że docenia ich piękno, ale nie byłby w stanie wydać fortuny na pierwsze wydanie czegokolwiek.

W trakcie spotkania pisarze podzielili się swoimi osobistymi, na wpół mistycznymi doświadczeniami. Cunningham mówił o swojej matce, która umarła w chwili kiedy on czytał tom opowiadań Alice Munro podarowany jej kiedyś przez niego. Oraz o dziwnym świetle, które zobaczył pewnego razu na niebie. Światło pojawiło się także w opowieści Richarda Flanagana, który jako 21-latek został cudem wyratowany na rzece.

Nie był to jednak koniec osobistych opowieści. Cunningham podzielił się również poruszającą historią powstania Godzin. Kiedy zaczął prace nad tą książką, miała to być jedynie współczesna wersja Pani Dalloway, ale pisanie szło mu opornie i po roku męczenia się z tym tekstem był już bliski rezygnacji. I wtedy nagle, pewnej nocy, stanął mu przed oczami obraz jego matki, jako kobiety zamkniętej w roli zbyt ciasnej dla niej. Troska o rodzinę, pragnienie stworzenia idealnego domu stały się jej obsesją – do tego stopnia, że piekła ciasta i natychmiast je wyrzucała. Była pod tym względem trochę jak Virginia (choć, obiektywnie rzecz biorąc, ciasto jest oczywiście czymś mniej wartym niż książka), stała się więc wzorem dla bohaterek powieści.

Spotkanie przebiegło w przyjacielskiej atmosferze, z czego zresztą Cunningham trochę żartował: „Ciągle się ze sobą zgadzamy, a publiczność pewnie liczyła na jakąś kłótnię”. Wnioski? Nawet pochodząc z dwóch zupełnie różnych światów, można się doskonale rozumieć – zarówno na poziomie języka, jak i poglądów i przekonań :).

To zresztą idealne zakończenie dla całej mojej festiwalowej relacji. Było chyba bardziej burzliwie niż w poprzednich latach, ale również refleksyjnie, budująco, inspirująco… I intensywnie, zgodnie z zapowiedzią. Po uporządkowaniu wrażeń pozostaje mi doczytać okołofestiwalowe lektury i… czekać na Conrada 2017! A wszystkim, którzy śledzili moje relacje, dziękuję za uwagę, i zapraszam w przyszłym roku :).

Prowincjonalne zauroczenia. Księgarnio-kawiarnia „Kornel i przyjaciele”

$
0
0
„Elżbieta wychyliła się i patrzyła na kwadratowy rynek podzielony na pół światłem i cieniem. Było jeszcze wcześnie, słońce stało nisko. Mały, brudnoniebieski autobusik stał przekrzywiony śmiesznie koło figury świętego Floriana. Szofer klęczał i zdejmował oponę z koła. Pochylony do przodu, pół biegnąc, szedł przez rynek wariat Turlej. Niósł wiadro z klejem, rulon afiszów i naręcze gazet. Koło mleczarni stały na trotuarze bańki z mlekiem. Drzwi restauracji były otwarte; posługaczka wymiatała z ciemnego wnętrza śmieci, papiery i puszki od konserw. Wróble ćwierkały zajadle” [1].
W mikropowieści Romans prowincjonalny Kornela Filipowicza prowincja jest jednym z głównych bohaterów. Pozostaje w tle, ale mimo to wciąż na pierwszym planie; jest w świadomości bohaterów, nie daje o sobie zapomnieć. Rozdziela ich murem. Poeta Miłobrzeski marzy o niej, ale jej nie rozumie, nie należy do kręgu wtajemniczonych. Elżbieta z kolei do kręgu należy, ale chce się z niego wyrwać, pragnie, „by choć na chwilę było inaczej, niż jest, żeby się coś pozmieniało, skomplikowało”. Są z różnych światów – nawet mimo słów poety, że „nie ma żadnych światów – są tylko ludzie”.

I choć właściwie nie zostaje tu przedstawiona zbyt korzystnie – to świat ludzi „spoconych, wymiętych, zabłoconych”, gdzie największą atrakcją pozostaje lokalny festyn, w czasie którego można podręczyć miejscowego głupka, a na spotkania autorskie nie chodzi prawie nikt – to jednak w tonie, w jakim pisze o prowincji Kornel Filipowicz, wyczuwam cień pewnej czułości. Mimo woli uśmiecham się, czytając o tym kwadratowym ryneczku, ludziach poruszających się jak mrówki i o tym, że „przez okno sypał się gęsty ćwierkot wróbli”.

Nazwa miasteczka nie pada w utworze, ale niektórzy twierdzą, że inspiracją mógł być dla Filipowicza jego rodzimy Cieszyn. W twórczości pisarza to miasto powraca często. Sentyment do swoich rodzinnych stron pielęgnował przez całe życie; w opowiadaniu Moja kochana, dumna prowincja pisał tak:
„O, moja słodka, dumna i wrażliwa prowincjo! Jakże cię dobrze znam i rozumiem! Jestem przecież z ciebie, byłem tobą. Jesteś wrażliwa i czuła, ale pełna kompleksów, gdyż byłaś zawsze przedmiotem pośmiewiska. Jesteś mądra i chytra, kształcisz się, dużo czytasz, chłoniesz radio i telewizję, ale podejrzewasz, że mogą być od ciebie chytrzejsi. Panicznie boisz się, aby nie zostać nabraną” [2].
Ta miłość nie pozostała nieodwzajemniona. Jedna z cieszynianek, Mariola, którą niektórzy z Was mogą kojarzyć jako Virginię z Karuzeli kobiecego życia, stworzyła niezwykłe miejsce, poświęcone pisarzowi – księgarnio-kawiarnię Kornel i przyjaciele. Odkąd tylko się dowiedziałam o tym projekcie, trzymałam mocno za niego kciuki, później, już po otwarciu, oglądałam zdjęcia i czytałam internetowe peany na cześć kawiarni… Wreszcie, w przedconradowski weekend, przyszedł czas, abym na własne oczy zobaczyła Kornela i poczuła jego klimat. I oczywiście śpieszę z relacją.

Lokal wygląda pięknie, tchnie ciepłem i już od pierwszej chwili można w nim poczuć domową atmosferę. Na honorowym miejscu stoi biurko z maszyną do pisania, która należała do Kornela Filipowicza. Oprócz niej synowie pisarza przekazali mnóstwo osobistych drobiazgów i pamiątek po ojcu, które zdobią kawiarnię i tworzą jej klimat. Jest także półeczka, poświęcona patronowi kawiarni – znajdują się tam wyłącznie dzieła Filipowicza, różne wydania, także w obcych językach. Uroczym dopełnieniem są osobiste drobiazgi właścicielki, między innymi zaprezentowana w specjalnej gablotce kolekcja niezwykłych temperówek (naprawdę, piękne są!).

Maszyna do pisania Kornela Filipowicza.
Półeczka z dziełami mistrza.
A tu menu. Czy te nazwy deserów nie są urocze? :)
Na honorowym miejscu nad biurkiem wisi portret poety. Poza tym ściany zdobią urokliwe wizerunki starego Cieszyna. Podczas wizyty w kawiarni można zatopić się w wygodnych fotelach, jest również kilka miejsc na antresoli, i, jak dowiedziałam się od właścicielki (która bardzo miło mnie przyjęła, dziękuję!), niektóre miejsca mają już swoich stałych bywalców. Nic w tym miejscu nie jest zwyczajne i banalne – nawet łazienka! Ponoć zdobiące ją kafelki są jedną z atrakcji, z których słynie lokal.

Antresola!
Antykwariat. Kilka półek, ale same perełki. A z tyłu, na ścianie, podpisy pisarzy i publicystów, którzy gościli u Kornela na spotkaniach autorskich. Byli wśród nich m.in. Aleksander Kaczorowski, Michał Rusinek, Anna Dziewit-Meller i prof. Ryszard Koziołek. Bohaterami specjalnego spotkania byli również synowie Kornela Filipowicza, Marcin i Aleksander.
Jest Virginia. Jest i Kasia!
Wreszcie – książki. Dobrane ciekawie i ze smakiem, bo Mariola zamawia je według własnego uznania. Nie liczcie więc tu na hity rodem z empikowych półek, spodziewajcie się za to naprawdę dobrej literatury. No i jest antykwariat, w którym znalazłam sporo rzeczy dla siebie (trochę rzeczy czeskich, dużo klasyki, ale i trochę pozycji z ostatnich lat). Poza tym do kupienia są nie tylko książki, ale i różne książkowe drobiazgi. Dzięki temu w moje ręce trafiła ta piękna torba z Hrabalem (projekt: Sklep z cytatami).

I ten uroczy kubek!
Antykwaryczne zdobycze.
To była niezwykle miła wizyta – obkupiłam się, wypiłam pyszną kawę, zjadłam pyszne ciasto, i przede wszystkim miałam wreszcie okazję poznać Mariolę i posłuchać, jak opowiada o stworzonym przez siebie miejscu, które jest owocem prawdziwej literackiej fascynacji. Niesamowita historia i niesamowita radość dla mnie, że mogłam wreszcie tam być.

Wybierzcie się kiedyś do Cieszyna i zajrzyjcie do Kornela. Poczujcie klimat tego miejsca, powstałego z miłości do literatury. To prawie przy samym rynku, Sejmowa 1. Nie pożałujecie!

Źródła:
[1] Filipowicz K., Romans prowincjonalny, wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2001, s. 6.
[2] http://www.dziennikzachodni.pl/wiadomosci/beskidy/a/przypominaja-filipowicza-i-jego-kochana-prowincje,10455082/

Fotografie:
[1] korneliprzyjaciele.pl; chciałam też własnoręcznie obfotografować Kornela z zewnątrz, ale byłam tak zaaferowana, że zapomniałam :)
[2]-[11] zdjęcia własne

Znikły z naszego świata baśnie czyste… – „Nienawiść” Stanisława Srokowskiego i „Wołyń” Wojtka Smarzowskiego

$
0
0
Czy Bóg to widzi? – szepnęła kobieta z chustą na oczach, a kilka innych zerknęło w okno, jakby sprawdzając, czy Bóg nie patrzy z powietrza przez szybę.
Ale nie patrzył (s. 11).
Po zbiór opowiadań Nienawiść Stanisława Srokowskiego sięgnęłam jeszcze zanim do kin wszedł oparty na jego motywach Wołyń Wojtka Smarzowskiego. Michał z bloga Za okładki płotem, u którego po raz pierwszy o tym tomie przeczytałam, napisał, że to „książka z gatunku tych, które czyta się ze łzami w oczach, po jednej-dwie strony dziennie. Jedna z tych, które zapadają w człowieka na całe życie i do których nigdy się nie wraca. Ale trzeba znać”. Wzięłam sobie do serca to ostatnie stwierdzenie, i postanowiłam się z nią zmierzyć.

„Nie uwierzę w takie rzeczy”

Nie było to łatwe, i rzeczywiście opisane w Nienawiści potworności musiałam sobie dawkować, a i tak prześladowały mnie później po nocach. Tym, którzy obejrzeli Wołyń, ale nie znają opowiadań Srokowskiego, od razu mówię – to, co widzieliście na ekranie u Smarzowskiego, to wersja soft krwawych motywów z Nienawiści. Wszystkie opisane w tym tomie historie wydarzyły się naprawdę, słyszał je sam autor lub opowiadali mu je bliscy czy znajomi. Ale naprawdę trudno w to uwierzyć. W okrutną fantazję, z jaką oprawcy mordowali swe ofiary (naliczono ponad 130 sposobów zadawania przez nich śmierci i torturowania). W rozdzieranie na pół drobnych ciałek dzieci, w ich rozbite główki, wyrywane języki, w przecinanie ludzi piłą na pół, w brutalne gwałty. Jak mówi jedna z bohaterek: „Nie wierzyłam – przyznała. – Bo trudno w piekło uwierzyć” (s. 126).

Fotografia zamordowanych w 1943 r. we wsi Lipniki.
Nie sposób uwierzyć zwłaszcza wtedy, gdy takich potworności dopuszczają się ludzie, których znamy, sąsiedzi, znajomi. O jednej ze swoich bohaterek Srokowski pisze tak: „Kiedy jej opowiadano, że jednak tak się stało, że są na to dowody, świadkowie, dokumenty, gwałtownie zaprzeczała i twierdziła, że jest starą nauczycielką, uczy dzieci od lat i zna swoich uczniów na wylot. Nigdy by czegoś podobnego nie zrobili” (s. 140). Dalej wkłada w jej usta słowa: „Przeżyłam sześćdziesiąt lat i nie uwierzę w takie rzeczy. Odbieracie mi nadzieję i najświętszą wiarę w człowieka, podważacie sens mego życia. Nie, kochani, nie próbujcie mi wmawiać, że świat pękł i runął w ciemność, a jego normy i nakazy moralne rozpadły się w proch i pył” (s. 141).

A jednak. Odezwała się w ludziach ta złowroga najniższa struna, o której pisał Ladislav Fuks, i zamieniła ich w bestie. Przerażająca jest ta metamorfoza. Najpierw – sąsiedzi, znajomi, przyjaciele. Później – jakiś ferment, jakaś wrogość, a kolega małego narratora opowiadań z Nienawiści mówi mu, że nie będzie się już z nim bawił, „bo ty Lach”. To obrzydliwe, ta manipulacja umysłami dzieci, które nie znając jeszcze podziałów, żyją w świecie zgody i przyjaźni.

Pogróżki, mroczne zapowiedzi, strach nie daje spać. Srokowski doskonale odmalowuje tę atmosferę grozy, nerwowego oczekiwania i niepokoju. Wraz z nim wchodzi się w ten świat tak bardzo, że aż ma się wrażenie, że lada chwila ktoś załomocze do naszych drzwi, i że to w naszym oknie ukaże się czyjaś nienawistna twarz. Aż wreszcie, którejś nocy, przychodzą – z widłami, pochodniami, siekierami.
„Świat zaroił się potworami, majakami i zwidami. Upiory skakały między płonącymi domami, stajniami i stodołami i rechotały strasznym, dzikim śmiechem, który w bulgot i gulgotanie przechodził. Jęki konających, ryk ciemności i straszne oczy diabła przemieniły tę krainę w otchłań piekła” (s. 91).
A to już kadr z Wołynia Smarzowskiego. Scena zainspirowana historią opisaną w jednym z opowiadań Srokowskiego. Wewnątrz płonącego snopka słomy jest dziecko. Dla mnie – najokrutniejszy i najtrudniejszy do zniesienia moment całego filmu.

A ptaki śpiewają...

Gdzieś na drugim biegunie tego wszystkiego jest dobro i piękno. Tak, jest dla nich również miejsce w tomie Srokowskiego. W tle tych krwawych scen jak gdyby nigdy nic zielenią się drzewa, kwitną kwiaty, śpiewają ptaki. Młode, śliczne dziewczyny przechadzają się ścieżką, śmiejąc się i pokrzykując. Rodzą się dzieci. W przeddzień okrutnych mordów wydaje się, że Wołyń to istny raj na ziemi.
„Jakże cudowna była jesień tego roku. Okoliczne lasy złociły się, srebrzyły, czerwieniły i świeciły wieloma barwami. Krzaki pełne były dzikich jagód. Wrzosy na zboczach gór wydawały się jakby namalowane przez artystę – pełne słońca, fiołkowe, różowe, niebieskie i płonące popielatą bielą. Z oddali dolatywały melodyjne dźwięki dumki. Jak w bajce” (s. 165).
A miało być pięknie... Filmowi zakochani:
Zosia (Michalina Łabacz) i Petro (Vasili Vasylyk).
Przeobrażenie się tego bajkowego świata w miejsce, gdzie króluje nienawiść, jest doświadczeniem szczególnie wstrząsającym dla małego chłopca, jakim autor tych opowiadań był w czasach rzezi wołyńskiej. Wspomina łóżko, pod którym chował się jako dziecko, słuchając mrożących krew w żyłach opowieści znajomych, i komentarze dziadka, cytującego biblijne ustępy o zstąpieniu szatana na ziemię. Czy po takim koszmarze można nadal żyć, wierząc w ludzką dobroć, poezję, baśnie?
„Znikły z naszego świata baśnie czyste, pełne miłości, nostalgii i marzeń, zeszły ze sceny przedstawienia, w których główną rolę odgrywał szlachetny rycerz, broniący ubogich i karzący bogatych, usunęły się w cień cudowne lampy, światła i ognie pałacu, w którym panował dobry król (…). Znikła jasna strona świata. Zaginęły radosne pieśni i wesołe tańce. Przyszła pora ponurych wiedźm, strasznych zbójów grasujących pod naszymi oknami i omamów straszących dzieci. Wszystko nagle na naszych oczach wyrosło” (s. 159).

Wołyń a Państwo Islamskie

Po premierze filmu Smarzowskiego spotkałam się z licznymi głosami, że ten film niepotrzebnie rozdrapuje rany, budzi uśpione demony, podburza do nienawiści. A ponieważ zarzut ten równie dobrze, a nawet tym bardziej, można postawić książce Srokowskiego, odpowiem, odnosząc się do obu tych tytułów: bzdura.

Zarówno książka, jak i film, nie są oskarżeniem, a ostrzeżeniem. Nie powstały, by krzewić nienawiść, ale aby z nią walczyć. W końcu w opowiadaniach Srokowskiego mordują nie tylko Ukraińcy, ale i Polacy, w aktach odwetu (i tego elementu nie pominął także Smarzowski w Wołyniu). Z kolei nie wszyscy Ukraińcy biorą udział w rzezi, niektórzy – jak młode Amazonki, Tamiła i Tonia – z narażeniem własnego życia ostrzegają Polaków.
„One staną po stronie tych dobrych Ukraińców, a może nawet po stronie tej Ukrainy, która kiedyś nadejdzie, wolna i wielka, Ukraina bez mordów i morderców. Może warto taką Ukrainę już dzisiaj budować poprzez pokazywanie, jakich ma synów i córki. Nie tylko takich, którzy mordują i oczy wykłuwają, ale także takich, którzy się na to nie godzą” (s. 200).
Jak zauważa autor w posłowiu, z sondaży wynika, że zarówno Ukraińcy, jak i Polacy wiedzą dziś zatrważająco mało o rzeziach dokonywanych przez oddziały UPA. A od zapomnienia prosta do droga do koszmarnych powtórek z historii. Opowieści Srokowskiego mają wydźwięk uniwersalny, opisują to same zło, które szaleje dziś w Europie Zachodniej w postaci zamachów terrorystycznych. Jak pisze autor w posłowiu:
„Terroryści zabijali i nadal zabijają niewinnych ludzi w Ameryce, Europie, na dalekim i bliskim Wschodzie. Zawsze i wszędzie u źródeł terroru czai się nienawiść. Dlatego apokaliptyczne sceny z Wołynia czy Podola są tak samo ważne jak sceny mordów i akty przemocy w wieku dwudziestym pierwszym. Dopóki nie odsłoni się korzeni zła, dopóty zło będzie świat nękać” (s. 251).
Nie można budować wzajemnego porozumienia, grzebiąc głęboko wzajemne konflikty, przyklepując, ukrywając przed oczami drugiego. Trzeba to robić z pełną świadomością własnej historii, skruchą i szczerym pragnieniem, aby nigdy się to nie powtórzyło. Ale autor nie potrzebuje takich obrońców jak ja, sam pięknie wyjaśnia, dlaczego o Wołyniu trzeba wciąż mówić i pisać:
„Gdy widzę młodą Ukrainę, piękne i dumne pokolenie ukraińskich dziewczyn i chłopców, i gdy widzę takich samych młodych Polaków, marzę, by nigdy w życiu nie spotkało ich to, co spotkało moje pokolenie i pokolenie moich rodziców i dziadków. Warto i trzeba budować mosty, przechodząc przez przeszłość jak przez zły sen, który nigdy i nikomu nie powinien się już przyśnić. A dokonać się to może tylko przez prawdę” (s. 262).
***
Cytaty: S. Srokowski, Nienawiść(opowiadania kresowe), wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2006.


Temat rzezi wołyńskiej zamierzam nadal zgłębiać. Moją następną lekturą będzie ściągnięty z półki Taty obszerny tom Od rzezi wołyńskiej do akcji „Wisła” Grzegorza Motyki, który z pewnością przybliży mi historyczne tło. Chętnie też sięgnęłabym po inną, głośną ostatnio publikację tego samego autora, Wołyń ‘43.

A w najbliższy czwartek, 1 grudnia, wybieram się na spotkanie z Grzegorzem Motyką w Krakowie. Szczegóły dla zainteresowanych – Księgarnia pod Globusem, godz. 18:00.


Fotografie:
[1] Motyw z okładki drugiego wydania Nienawiści, 2015 / www.proszynski.pl
[2] Władysława Siemaszków, Ludobójstwo, s. 1294, kolekcja Henryka Słowińskiego / Wikimedia Commons
[3],[4] Kadry z filmu Wołyń (2016), reż. Wojciech Smarzowski, fot. Krzysztof Wiktor / materiały producenta
[5] Plakat filmu Wołyń / filmweb.pl
[6] Okładka drugiego wydania Nienawiści, 2015 / www.proszynski.pl
[7] www.wydawnictwoliterackie.pl

Nabokoviada po raz trzeci: „Pani Bovary”, Gustave Flaubert

$
0
0
Edmund Tarbell, The Blue Veil, 1898. Niebieska woalka pojawia się w scenie, gdy Emma po raz pierwszy dopuszcza się cudzołóstwa.
Mistrza Nabokova zdążyłam już poznać na tyle dobrze, że w trakcie czytania książek z jego listy zastanawiam się, co o nich napisze. W przypadku wykładu o Pani Bovary czekałam na jedno zdanie: „Emma była złą czytelniczką”.

I oczywiście pojawiło się. Musiało się pojawić. W końcu madame Bovary jest ucieleśnieniem tego wszystkiego, co Nabokov w podejściu do literatury tak bardzo potępia, a jej los – mroczną przestrogą. „Tylko dzieciom można wybaczyć utożsamianie się z bohaterami książki” [1] – grzmi w tym wykładzie mistrz, i choć zawsze trochę buntowałam się przeciwko temu surowemu przykazaniu, po trzecim bolesnym spotkaniu z nieszczęsną cudzołożnicą zaczynam wierzyć w jego sens.

C’est moi
Emma i Karol przybywają do Yonville.
Alfred de Richemont, ilustracja do
wydania Pani Bovary z roku 1905
(Paryż, wyd. Ferroud).

Mimo wszystko zawsze jej współczułam. Im starsza jestem, tym bardziej. Bo im człowiek starszy, tym bardziej sobie uświadamia, że życie jednak fajne nie jest. Złudzenia pękają jedno po drugim, nic się nie układa tak, jak powinno, jest proza życia, praca na etat, nuda. Chciałoby się gdzieś wyrwać, przeżyć coś wspaniałego, w czymś się zatracić. I to się nie zmienia od setek lat, większość z nas jednak te pragnienia tłumi, chowa do kieszeni, wyciąga czasem późną nocą, gdy już wszyscy śpią, ale rano znów chowa i pokornie wchodzi w swoją rolę. Emma nie potrafiła. A od tego już tylko krok do życiowych potknięć, błędnych decyzji.

Pierwszy jej błąd to małżeństwo. Poruszenie, które odczuwała przy Karolu, pomyliła z miłością. I kiedy uczucie nie rozkwitło, a zamiast romantycznego dżentelmena jej oczom ukazał się pozbawiony ambicji, prostaczkowaty grubasek, zaczęła czuć do niego wstręt. Nabokov zresztą też nie zostawia na biednym Karolu suchej nitki: „Jest to nudny, ociężały, zapracowany jegomość, pozbawiony wszelkiego uroku, bez krzty inteligencji czy kultury (…). Jest filistrem, ale także żałosną figurą ludzką” [2]. Ratuje go tylko uczucie, jakim obdarzył Emmę – bo choć to postać nieznośnie bezbarwna, jako jedyna spośród bohaterów jest zdolna do prawdziwej miłości. Dla pani Bovary to nie ma znaczenia. I, prawdę powiedziawszy, mam wrażenie, że każdy mężczyzna, choćby sam wicehrabia Vaubyessard ze wszystkimi swoimi końmi (konie to motyw freudowski – uśmiecha się Nabokov), prędzej czy później by ją znudził, bo przecież nie ma ludzi bez wad, a życia nie da się zamienić w scenerię romansu. Stąd – kolejni kochankowie i kolejne pomyłki.

Flaubert preparuje Madame Bovary.
A. Lemot, La Parodie, 1869.
Emma trochę za bardzo uwierzyła, że jest lepsza od innych, że zasługuje na coś wielkiego, że jej światek jest dla niej zbyt ciasny. Wielu z nas z pewnością to przekonanie dzieli. I dzielił je też Flaubert, stąd jego „Madame Bovary, c’est moi”. Nie bez przyczyny Jan Parandowski we wstępie do mojego wydania książki pisze: „Była to jedna z tych prawd poufnych, które odprężona szczerość wyrywa pisarzowi wbrew jego woli”. I dalej: „Historia Emmy złożyła się z przygód jego własnej duszy. Krył się w tym czar osobliwy, że można było cały dręczący świat strącić na barki wątłe i urocze, pragnienia mężczyzny oddać sercu kobiety, wszystkie tęsknoty i marzenia, własną nudę, czczość, bezbronność wypłakać ustami pachnącymi od pocałunków, zrzucić starą, twardą skórę i wejść nerwami, niepokojem krwi w ciało młode i rozkoszne, i w tym nowym kształcie ożyć nareszcie wszystkim, co w nim samym było tkliwe, wrażliwe, zdeptane wstydem i przybraną szorstkością” [3]. Mimo więc, że jako autor pozostawał zdystansowany i niemal niewidoczny, snując historię Emmy – opowiadał trochę o sobie.

Od Pani Bovary do Ulissesa

Ale Nabokov o tym wszystkim nie pisze. Jak się można domyślić, to dla niego niezbyt interesujące. Z zachwytem za to, tradycyjnie, rozprawia o konstrukcji i stylu. Podkreśla, jak ważne były dla Flauberta. Cytuje fragmenty jego listów do Louise Colet, w których pisarz zwierzał się z wysiłków wkładanych w budowanie poszczególnych scen. Na przykład rozdziału o zjeździe rolnym, który powstawał kilka miesięcy, ale pod względem strukturalnym jest rzeczą zachwycającą – i ponoć zainspirował samego Joyce’a do napisania Ulissesa. O mrówczej pracy francuskiego mistrza Nabokov pisze z wyraźną sympatią: „Osiemdziesiąt do dziewięćdziesięciu stron rocznie – oto moja bratnia dusza!” [4].

Rouen w połowie XIX wieku. To między innymi tutaj
rozgrywał się dramat Emmy Bovary.
Zwraca uwagę na motyw warstw, który przewija się przez cały utwór (warstwy śmiesznej czapki Karola, która ma być symbolem całego jego późniejszego życia, warstwy tortu ślubnego bohaterów, i warstwy trumienne, w które „ubrana” została Emma po śmierci), na jeszcze silniej obecny motyw koni, a także na coś, co nazywa kontrapunktem – równoległe prowadzenie i przeplatanie toków myśli lub rozmów (co widać m.in. w scenie w oberży, po przyjeździe Emmy i Karola do Yonville, oraz, przede wszystkim, we wspomnianej scenie zjazdu rolnego) – oraz płynne przejścia strukturalne w obrębie rozdziałów. Oczywiście podaje liczne przykłady na te wszystkie pisarskie zabiegi, i jak zwykle wzbudza we mnie wstyd, że tak mało widzę i w tak niewielkim stopniu doceniam maestrię i trud autora.

Pod lupę bierze też realizm w Pani Bovary. Okrzyknięta pierwszą powieścią realistyczną, nie jest wolna od elementów, które budzą wątpliwości. No bo faktycznie – jak to możliwe, że Karol nigdy nie przebudził się w nocy i nie zorientował się, że żony nie ma przy nim? Jakim prawem tajemnica romansu Emmy z Rudolfem nie wyszła na jaw w prowincjonalnym miasteczku, w którym wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich? Jak naiwny musiał być woźnica fiakra z najbardziej szokującej i obrażającej moralność sceny tej powieści? :)

Gustave Flaubert, fotografia autorstwa
Gasparda-Félixa Tournachona (Nadara).
W poszukiwaniu tego jednego słowa

Wreszcie – styl, sposób opisu, czyli to, co na równi z przemyślnością konstrukcji budzi osławione dreszcze w kręgosłupie. I Flaubert rzeczywiście to potrafi. Opłaciło się ślęczenie tygodniami nad jedną sceną, opłaciły się wszystkie te męki twórcze – tutaj nie ma ani jednego zbędnego słowa, a opisy Flauberta są cudownie obrazowe i sugestywne. Światło słoneczne wciskające się przez szpary w okiennicach, szklanki z niedopitym jabłecznikiem, muchy – i już mamy doskonale odmalowaną atmosferę letniego dnia w wiejskiej posiadłości. Jak pisze Parandowski:
„Styl pojmował Flaubert jako wyrażenie rzeczy we właściwych barwach, ruchu i natężeniu przez użycie słów z daną rzeczą tak zrośniętych, jak gdyby i rzecz sama, i słowo ją określające urodziły się razem. Była w tym pojęciu nieomal mistyczna wiara w jakiś byt zaginiony, w którym i słowa i rzeczy trwały we wspólnym uścisku, dopóki nie rozerwała ich wichura nowych światów. Zdanie stawało się precyzyjnym mechanizmem, jego części musiały być odszukane w olbrzymich składach języka, musiało się znaleźć ten jedyny rzeczownik, który był nazwą przedmiotu, ten jedyny przymiotnik, który dawał mu barwę, odcień, dźwięk, i ten jedyny czasownik, który przedmiot poruszał i ożywiał” [5].
Bez wątpienia czytam Flauberta trochę bardziej sercem, niż mistrz Nabokov, czego by pewnie nie pochwalił. Paradoksalnie, powieść-przestrogę przed identyfikowaniem się z literackimi postaciami czytam, bardzo mocno identyfikując się z bohaterką. Też jestem złą czytelniczką. Ale będę się pilnować – nie chcę skończyć, wyjadając ze słoika arszenik :). A w zachwycie, tak czy siak, możemy sobie podać ręce. Bo Flaubert wielkim pisarzem był.

***
Bibliografia:
[1] Nabokov V., Wykłady o literaturze, tłum. Zbigniew Batko, wyd. MUZA SA, Warszawa 2005, s. 213.
[2] Tamże, s. 193.
[3] Parandowski J., Przedmowa [w:] Flaubert G., Pani Bovary, tłum. Aniela Micińska, wyd. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1986, s. 12.
[4] Nabokov V., dz. cyt., s. 210.
[5] Parandowski J., dz. cyt., s. 10.

***
Za kilkudniowy poślizg, z jakim ukazują się tym razem nasze nabokoviadowe posty, przepraszamy :).

Na Pierogach pruskich możecie poczytać, co na temat Pani Bovary i Nabokova ma do powiedzenia Pyza Wędrowniczka.

Przypominam, że w ramach Nabokoviady omawiamy z Pyzą utwory analizowane przez Nabokova w jego Wykładach o literaturze. W następnej kolejności – nowela Dr Jekyll i Mr Hyde Roberta Louisa Stevensona, o której będziemy dyskutować 27 lutego. Zapraszamy!

Poprzednie teksty spod znaku Nabokoviady:
Jane Austen, Mansfield Park
Charles Dickens, Samotnia

***
Fotografie: 
[1] irinaraquel / Foter.com / CC BY
[2], [3] Wikimedia Commons
[4] William Henry Fox Talbot, Museum of Photographic Arts Collections / Wikimedia Commons
[5] Wikimedia Commons
[6] Grafika autorstwa Pyzy :) 

Girl power w wiktoriańskim Londynie – „Szkarłatny płatek i biały”, Michel Faber

$
0
0
Charles Dickens nie pisał o prostytutkach. Świat kobiet upadłych, 80-tysięczne miasteczko w XIX-wiecznym Londynie, z oczywistych względów nie istniał na kartach powieści wiktoriańskich pisarzy. Michel Faber wypełnia tę lukę, tworząc zarazem coś w rodzaju pięknego manifestu kobiecości – Szkarłatny płatek i biały to historia dziewczyny lekkich obyczajów, która dzięki ambicji, inteligencji i wewnętrznej sile wybija się ponad londyńską nędzę.

Zadanie, które postawił przed sobą autor, było jednak trudne. Bo nie dość, że opisuje świat XIX-wieczny, to jeszcze z perspektywy kobiecej. I to nie jednej bohaterki, a wielu. Czy mu się to powiodło? Trochę tak... trochę nie.

Zacznijmy od świata...

Tutaj jest doskonale. Spacer po ciasnych uliczkach Londynu, odgłosy, zapachy, widok sklepowych witryn, uliczny gwar, wszystkie te cudowne szczegóły sprawiają, że od pierwszej chwili czytelnik czuje się jak w powieści Dickensa. Z czasem, czy to za sprawą przeniesienia akcji na przedmieścia, czy to z powodu zaabsorbowania autora zawiłościami fabularnymi – których w końcówce jest zdecydowanie zbyt wiele – ten starannie zbudowany klimat słabnie, nad czym bardzo ubolewam. Pierwsze oczarowanie jednak pozostaje.

Kobiety. Jest ich tu wiele, i reprezentują bardzo różne postawy. Prostytutki i kobiety cnotliwe, anielice i diablice, takie, które widziały wszystko i takie, które pozostają naiwne jak dzieci. Każda z nich to postać cudownie złożona, „te złe” nigdy nie są do końca złe, a „te dobre” – nigdy nie są do końca dobre.

Cudowna jest pani Fox, ze swoją dobroczynnością na pierwszy rzut oka przypominająca karykaturalną postać Dickensa, pod tą fasadą jednak – niezłomna, wspaniałomyślna, do bólu szczera, a przez to nieco ekscentryczna. Mimo ciosów, jakie na nią spadają, mimo zmęczenia i przykrości wdowiego życia nie poddaje się i nie popada w zwątpienie. A jej urocze bluźnierstwa, którymi tak szokuje poczciwego Henry’ego? Moja idolka!

Agnes wywołuje mieszankę irytacji i współczucia. Porcelanowa lalka, której nikt nie przygotował do prawdziwego życia, której nikt nie nauczył miłości, która żoną i matką została, sama będąc jeszcze dzieckiem. Choć taka się wydaje płytka ze swoimi sukniami i pragnieniem olśnienia salonów, choć tak szokuje jej brak zainteresowania dla spragnionej czułości córki, trudno nie dostrzec w niej postaci tragicznej i nie wybaczyć jej, wiedząc o jej obłędzie i o guzie pulsującym w ślicznej blond główce. To również świetnie skonstruowana, wywołująca różne emocje postać.

A Sugar?

Romola Garai jako Sugar w serialu BBC z 2011 r.
No właśnie, Sugar… Jest z jednej strony najmocniejszą, a z drugiej – najsłabszą stroną tej powieści. Niełatwo ją ocenić, ale to jest akurat dobre. Poznajemy ją, gdy po godzinach zabawiania klientów – a robi to pierwszorzędnie, słynie z tego, że w łóżku zrobi wszystko – pisze krwawą powieść, w której wyładowuje swą nienawiść do mężczyzn. Ma jednak prawo nienawidzić – znamy smutną historię jej życia...

Jest interesowna, skłonna do oszustw i intryg, bez większych skrupułów wykrada pamiętniki Agnes – ale robi to wszystko, aby zakorzenić się w domu Rackhamów i pozostać z dala od swego dawnego świata, czego też nie można jej mieć za złe. I mimo wszystko czytelnik ją uwielbia – za jej ambicję, za jej intelekt, za współczucie, szczerość i troskę o Sophie, za to, że jako jedyna rozumiała, czego naprawdę potrzebuje to pozbawione czułości dziecko, bo w końcu sama niewiele ciepła ze strony swej matki zaznała. Jest autentyczna, wielkoduszna i żywa, w przeciwieństwie do przedstawionych w powieści arystokratów i dorobkiewiczów, odgrywających swoją smutną szopkę.

Ale jest też niekonsekwentna. [Uwaga, spoiler!] Współczuje Agnes, gdy William zamierza zamknąć ją w przytułku dla obłąkanych, ale jej późniejsze losy nie wydają się specjalnie jej obchodzić. Choć wiąże z dzieckiem duże nadzieje, rzuca się ze schodów z nadzieją poronienia. [Koniec spoilera]. Jej działania są nieracjonalne, i mimo że patrzymy na świat z jej perspektywy, nie wiemy, co tak naprawdę myśli i czuje. Czy to wada, czy zaleta tej narracji? Obstawiam, że jednak to pierwsze.

Dziewczyny górą!

Są tu też mężczyźni, choć zdecydowanie w cieniu. Ten najważniejszy, William, przechodzi swoistą metamorfozę i coraz bardziej odrzuca od siebie czytelnika. Choć w pierwszych scenach budzi raczej wstręt, krążąc po Londynie w poszukiwaniu dziwki, która spełni jego wyszukane żądania, na kolejnych stronach jawi się w nieco lepszym świetle – dba o Sugar, liczy się z jej zdaniem, i wierzy się mu nawet, gdy mówi, że ją kocha.

[W dalszej części możliwe lekkie spoilery…] Kiedy jednak przestaje doceniać swoją nieocenioną doradczynię i partnerkę, kiedy zaczyna znów traktować ją jak dziewczynę z półświatka, a swoje zainteresowanie kieruje ku obrzydliwie przymilnej lady Bridgelow, gwałtownie traci punkty. Można go już teraz potraktować w sposób należny wszystkim nieczułym samcom, przez których Sugar i tysiące innych dziewcząt trafiło na ulice – na końcu nawet kot Henry’ego wypina się na niego swoim futrzastym zadkiem.

Chris O'Dowd jako Rackham i Liz White jako Caroline.
Piękne jest to zakończenie. Po kilkuset stronach dziwacznych fabularnych perypetii, które zmęczyły mnie na tyle, że z lekką ulgą zmierzałam do końca tej lektury, przywróciło mi ono zachwyt, z pewnością należny powieści Fabera. Jest w tej końcówce Szkarłatnego płatka cały ten triumf kobiecej siły, pogoń za marzeniami, nowe, niezwykłe możliwości, podeptanie ciasnego świata, w którym kolejna surowa guwernantka uczy Sophie francuskiego, tańca i życia w niewoli.

Jest też pewien symboliczny powrót do początku. Między Rackhamem a Caroline, która mimo wszystko mu pomaga, powstaje więź, oparta na wdzięczności. Tworzy się piękna pętla, a wizerunek prostytutki, jaki kreśli w swojej powieści Faber, ostatecznie się ustala. Nie zdeprawowane, cyniczne, interesowne żmije – a wrażliwe kobiety, które o uczuciach wiedzą więcej niż „wyższe sfery”, a mimo to przez mężczyzn pozbawione zostały godności. [Koniec lekkich spoilerów :)].

A na koniec… cały ten seks

Oczywiście odgrywa tu ważną rolę. Ale cóż za brak językowej inwencji, panie Faber! W kółko tylko te „kutasy” i „cipy”… I ten cień zakłopotania, gdy mowa o miesiączce – „kobieca przypadłość”, myśli o niej Sugar. Czy przywykła do dosadnych określeń prostytutka tak by to nazwała? Wątpię… Wychodzi tu z pana mężczyzna, i w tym całym szokowaniu cielesnością, mimo odważnych, przyznaję, opisów, pobrzmiewa pewna nuta niepewności.

Mam więc trzy małe zastrzeżenia – niekonsekwencja postaci Sugar, fabularne udziwnienia i język seksu. Poza tym jednak lektura Szkarłatnego płatka i białego była dla mnie ogromną frajdą. Ponad 800 stron pełnokrwistej, iście dickensowskiej prozy, ze wszystkimi smakami i zapachami wiktoriańskiego Londynu – nie odmawiajcie sobie tej przyjemności!


***
M. Faber, Szkarłatny płatek i biały, tłum. Maciej Świerkocki, wyd. W.A.B., Warszawa 2007.

A relację ze spotkania z Michelem Faberem w ramach Festiwalu Conrada, w której dzielę się swoim zachwytem osobą autora, możecie przeczytać tutaj.

Ilustracje:
[1] zdjęcie własne,
[2], [3] bbc.co.uk,
[4] okładka polskiego wydania książki ze strony wydawnictwa / wab.com.pl

Podsłuchana książka – „Zostańcie z nami”, Marek Šindelka

$
0
0
Każdego dnia słyszymy setki rozmów. Słowa płyną do nas z ust innych ludzi, z telewizora, z internetu. Rzadko jednak zdarza nam się zatrzymać na chwilę, by zastanowić się nad tym, co dociera do naszych uszu. Marek Šindelka robi to za nas. Podsłuchuje, podłapuje, przetwarza. I pięknie przepisuje na język literatury.

Oczywiście najbardziej spektakularnym przykładem takiego działania jest tytułowe opowiadanie tego uhonorowanego nagrodą Magnesia Litera zbioru, Zostańcie z nami. Jego narrator, prezenter telewizyjny, karierowicz, sam o sobie mówi: „Nic specjalnego… Przeciętny młody mężczyzna po trzydziestce… Mam trzydzieści cztery lata. Przystojny, inteligentny, wypalony egomaniak… Gadająca głowa” (s. 61).

Śledząc opowieść tej głowy szybko odkrywamy, że słowa, którymi bohater zawodowo posługuje się z taką biegłością, stały się jego chorobą. Czuje się zamknięty w klatce banałów, frazesów, które otaczają go w pracy i w życiu prywatnym. Obserwujemy go w różnych sytuacjach – na eleganckim przyjęciu, w domku letniskowym znajomego, na wiejskiej potańcówce, sam na sam z żoną lub w towarzystwie przyjaciół. We wszystkich tych okolicznościach słowa, nieszczere, miałkie, stają się murem między nim a otoczeniem. Zamiast łączyć – dzielą. Prawdziwe porozumienie możliwe jest tylko w momentach milczenia: „Tańczę, tańczymy, to nasz ratunek. Chociaż przez minutę możemy milczeć, kochana moja” (s. 59).

To, co mówi bohater, zdaje się jak gdyby niezależne od niego, jakby nasze słowa bezpowrotnie oddzieliły się od myśli, nie służyły już wyrażaniu naszych uczuć. „Sam siebie za bardzo nie słucham” (s. 64) – przyznaje w pewnym momencie. Niektóre rzeczy wychodzące z jego ust zaskakują jego samego, tak bardzo sprzeczne są z tym, co czuje, są jednak automatycznie zakodowane dla pewnych sytuacji („Będzie nam bardzo miło” – oto najlepszy przykład; my też to znamy, prawda?). I chyba dlatego właśnie tak porusza go obraz wrony, którą bezdomni nauczyli mówić różne świństwa. Bo sam jest jak ta wrona – tylko z innym zbiorem wyuczonych frazesów.

Samotność we dwoje

Ten świat słów bez znaczenia to również świat, w którym nie istnieje miłość i wzajemne przywiązanie. Jest tylko seks, przyzwyczajenie, rutyna życia w parze. „Miłość? Nie. Samotność we dwoje” (s. 71). Dwoje ludzi, mimo że żyje ze sobą od kilku dobrych lat, tak naprawdę zupełnie się nie zna, nie dociera do głębi swoich uczuć, widzi w drugiej osobie tylko odbicie siebie. Narrator czyta bezsłowne komunikaty Andrei: „Nie zgubiłam się, ty naiwny durniu, nigdy mnie nie miałeś. Nic nie masz, tylko martwą, prześwitującą skórę, którą zrzucam z każdą minutą, każdą sekundą. Nawet tego nie masz. Masz tylko wyobrażenia o moim naskórku, masz tylko samego siebie” (s. 72).

Ironicznie i przewrotnie brzmią w tym kontekście przywołane przez niego słowa Havla o „prawdzie i miłości, które zwyciężyły nad kłamstwem i nienawiścią” (s. 73). Bo przecież kłamstwo wciąż jest, trochę zmieniło oblicze, nie jest już tak opresyjne, ale może nawet bardziej podstępne, bo towarzyszy nam wszędzie, wkrada się także między nas a naszych najbliższych. Media, ze swoim słowotokiem, dają nam przykład, który nieświadomie przejmujemy. „Zostańcie z nami” to także pusty frazes – wypowiadany w radiu lub telewizji, by jak najdłużej zatrzymać słuchaczy, jak najdłużej zamknąć ich w klatce słów.

Gry towarzyskie

Słowa grają pierwsze skrzypce także w innych opowiadaniach ze zbioru Šindelki. Gry towarzyskie są właściwie zapisem rozmowy pewnej pary, która spędza weekend za miastem. To krótki tekst, ale bardzo prawdziwy – pojawiają się w nim wzajemne napięcia, drobne żale, przekomarzania… Wielu czytelników pewnie odnajdzie tu fragmenty do złudzenia przypominające własne rozmowy z partnerem czy partnerką (ja znalazłam).

W otwierającym zbiór utworze, zatytułowanym Imię, słowa stają się więzieniem, ale w innym znaczeniu, niż w Zostańcie z nami– tutaj doskwiera ich brak. Ujął mnie ten dramat człowieka, który, zamknięty w kloszu demencji, dostrzegający tylko szczegóły własnego mikroświata, głuchy na to, co dzieje się na zewnątrz, ze wszystkich sił stara się przypomnieć sobie imię kobiety, którą kochał i z którą spędził życie.

Marek Šindelka
Przywłaszczone tożsamości

Z kolei w opowiadaniach Lustro i Polaroid słowa służą kreowaniu rzeczywistości. Obydwa te utwory na różne sposoby poruszają też kwestię tożsamości. Bohater pierwszego z nich pod wpływem gry podjętej przez pewną dziewczynę staje się (a może zawsze nim był?) mężczyzną, z którym ma przeprowadzić wywiad. Postać z drugiego opowiadania lubi natomiast zakładać maski, bez większego wstydu czy skrępowania przywłaszcza sobie cudze tożsamości. W Polaroidzie pobrzmiewa ponadto jeszcze jeden ważny motyw – powtarzalności. W pewnym momencie zauważamy, że pewne sformułowania czy opisy powracają, a bohater, w swojej wiecznej podróży, zdaje się odtwarzać w kółko tę samą historię, zmienia się tylko jego maska, partnerka i sceneria.

Motyw powtarzania się i powrotu zaznacza się jednak najwyraźniej w Powrocie– opowiadaniu-pętli o pewnym mężczyźnie, który pewnego ranka budzi się w hotelu, nie pamiętając nic z poprzedniego wieczoru. Okazuje się, że hotel jest pusty i zamknięty na głucho… Mroczny nastrój i tajemnica, sytuacja uwięzienia, gra autora z bohaterem i czytelnikiem – ten utwór Šindelki mocno mi pachnie Dušanem Mitaną.

Słowa, która mają znaczenie

Czeski pisarz przywiązuje dużą wagę do słów nie tylko jako do tematu swoich opowiadań, ale i jako literackiego tworzywa. Pisze sugestywnie i obrazowo („pulsujący krzew krwi”, pieśń ludowa, która „zwala się ze sceny jak wór kartofli”), beznamiętne, sprawozdawcze relacje przeplata lirycznymi opisami, w których ujawniają się jego literackie korzenie – w końcu debiutował jako poeta. U Šindelki nie ma słów miałkich, banalnych, bez znaczenia. Literatura, TAKA literatura – oto nasz ratunek.


***
M. Šindelka, Zostańcie z nami, tłum. Anna Wanik, wyd. Afera, Wrocław 2016.

Za tę lekcję słuchania i myślenia, za próbkę mocnej czeskiej prozy, która każe zastanowić się nad sobą i zwiększa samoświadomość, i szczególnie za jedno piękne zdanie, które mnie prześladuje, dziękuję Julii i wydawnictwu Afera.

Ilustracje:
[1] zdjęcie własne,
[2] okładka czeskiego wydania książki, wyd. Odeon / www.odeon-knihy.cz,
[3] fotografia autora ze strony wydawnictwa Afera / www.wydawnictwoafera.pl,
[4] okładka polskiego wydania książki ze strony wydawnictwa Afera.
  

Na szóste urodziny...

$
0
0
„Literatura to nie tylko czytanie do poduszki albo dla zabawy, służy też do tego, żeby coś z niej wynieść, choćby nawyk rozglądania się wokół. Żeby się rozejrzeć i zobaczyć, jaki cudny jest zachodzący albo wschodzący księżyc”.
 B. Hrabal, Spotkanie autorskie w restauracji „Leśna”, tłum. J. Stachowski 
[w:] Piękna rupieciarnia, wyd. Czarne, Wołowiec 2006, s. 11.

Z taką myślą idę przez świat książek od ponad dwudziestu lat, a dokładnie od sześciu – w towarzystwie bloga. Tak, tak, to właśnie dziś, szóste urodziny Literackich skarbów świata całego!

Napiszę krótko, bo w tym roku nie świętuję tak hucznie, jak rok temu, w okrągłą, piątą, rocznicę. Dziękuję Wam, Czytelnikom, tym komentującym i tym tylko podglądającym, i dziękuję wszystkim, którzy w ciągu tych sześciu lat wspierali mnie w tworzeniu tego miejsca, nawet jeśli milcząco, i nawet jeśli moich wpisów nie czytali. Czasem sama obecność i dobre słowo to bardzo dużo.

Życzę sobie wytrwałości i zapału na następne sześć lat. Życzcie mi tego samego :).

Książka, kawa i kanap(k)a. O Kawiarni Literackiej w Krakowie

$
0
0
Kraków, mój kochany Kraków, to miasto księgarni. To między innymi one, przytulne, zaciszne, kolorowe, często oferujące również zziębniętemu spacerowiczowi pyszną herbatę, kawę lub ciastko, tworzą jego niepowtarzalny klimat.

Do grona tych znanych już i lubianych, jak De Revolutionibus, Księgarnia pod Globusem, Bona – książka i kawa czy Massolit Books & Cafe, dołączyło niedawno kolejne urocze miejsce. To Kawiarnia Literacka na Kazimierzu. Kiedy tylko zobaczyłam zdjęcia i usłyszałam te wszystkie entuzjastyczne głosy na jej temat, postanowiłam, że muszę się tam wybrać. I okazało się, że opowieści wcale nie są przesadzone.

Spędziłam w Literackiej dobrą godzinę, zachwycając się wystrojem, buszując między regałami, posilając się kawą i kanapkami. W doborze książek na półkach widać tu czułą rękę miłośnika literatury – szczęśliwie brak empikowych wątpliwej jakości bestsellerów, jest za to mnóstwo świetnych tytułów wydawanych przez niszowe wydawnictwa. 

Trudno było się nie skusić, choć więc nie miałam w planach książkowych zakupów, ostatecznie wyszłam stamtąd z trzema książkami pod pachą – biografią Boya-Żeleńskiego, Obywatelem kultury Havla i listami Vonneguta. Oraz z pełnym brzuszkiem – pasty do kanapek mają naprawdę pyszne!

Ale to nie wszystko. Oprócz tego, że sprzedają świetne książki i robią świetne kanapki, organizują też różnego rodzaju wydarzenia. Spotkania autorskie, debaty, festiwale, sesje gier planszowych – w Literackiej prawie codziennie coś się dzieje. 

I tu, korzystając z okazji – małe ogłoszenie. Już w najbliższy piątek o godz. 19 odbędzie się tam spotkanie z Rafałem Niemczykiem, którego od niedawna jestem dumną menedżerką :). Kto będzie wtedy w Krakowie – serdecznie zapraszamy!

A o Kawiarni Literackiej możecie też poczytać na przykład u Hadyny, która zachwyca się m.in. nazwami tamtejszych drinków. Tak, tak, są też drinki, i mają nazwy rzeczywiście bardzo pomysłowe! :)

Słowem – wybierzcie się, a na pewno miło spędzicie czas. Kraków, ul. Krakowska 41.


Sztuka i tajemnica, czyli jak upichcić bestseller – „Muza”, Jessie Burton

$
0
0
W swojej najnowszej powieści Jessie Burton stawia na te same elementy, które sprawdziły się w przypadku jej głośnego debiutu – Miniaturzystki. Jest tajemnica, element zaskoczenia, modny dziś temat dyskryminacji, historyczne tło… I choć Muza spełnia pewnie oczekiwania większości czytelników i ma duże szanse status bestsellera, to mnie jednak trochę rozczarowała.

Jessie Burton to przykład niezwykłej literackiej kariery – sensacją stała się jeszcze przed debiutem, kiedy na aukcji w trakcie Targów Książki w Londynie pomysł na jej pierwszą książkę wydzierało sobie kilkunastu wydawców. Nic więc dziwnego, że kiedy Miniaturzystka, bo o niej mowa, pojawiła się wreszcie na księgarnianych półkach, sprzedawała się jak ciepłe bułeczki.

Ja sama o książce pisałam z uznaniem, ale i ze świadomością pewnych niedoróbek. Jak najbardziej do wybaczenia; miałam nadzieję, że młoda autorka doszlifuje warsztat i rozwinie literacko skrzydła w swojej kolejnej powieści. Tymczasem nie do końca się tak stało, a ja po lekturze Muzy wciąż mam pewien niedosyt.

W swojej drugiej powieści Burton po raz kolejny przenosi czytelnika w czasie, tym razem jednak nie o kilka wieków, jak to było w Miniaturzystce, a zaledwie o kilkadziesiąt lat; akcja jednego z dwóch rozwijających się równolegle wątków rozgrywa się w Londynie lat 60. XX wieku, drugiego – w latach 30. w Andaluzji, w początkach hiszpańskiej wojny domowej. Elementem spajającym je jest tajemniczy obraz, którego historię stopniowo poznajemy.

Widać, że autorka poprzedziła pracę nad powieścią gruntownymi przygotowaniami – ładnie zarysowała realia czasów, o których pisze, zadbała również o historyczne szczegóły dotyczące wydarzeń w Andaluzji. W starannie skonstruowanej scenerii umiejscowiła dwie wciągające historie, których bohaterkami uczyniła młode kobiety, Odelle i Olivię, artystki, szukające własnej ścieżki twórczej i przeżywające pierwsze wielkie miłości.


Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że Muza to powieść bardzo „pod publikę”, niczym pisana według przepisu na bestseller. Tajemnicze dzieło, historia, sztuka, zwroty akcji, skrywane tożsamości, sekretne romanse… Do tego aktualny niestety również dziś, mimo że akcja rozgrywa się ponad pół wieku temu, temat wykluczenia ze względu na kolor skóry – pochodząca z Trynidadu Odelle w Londynie lat 60. jest traktowana z ironią lub nieskrywaną niechęcią. „Modny” temat dyskryminacji pojawia się zresztą również w Miniaturzystce; tam mieliśmy do czynienia z dyskryminacją ze względu na orientację seksualną. Burton doskonale wie, jakich składników trzeba, by upichcić komercyjny hit, i tą ścieżką konsekwentnie podąża.

I choć trochę mierzi mnie taki sposób budowania literackiego dzieła, to byłabym to w stanie autorce wybaczyć. Nie mogę za to przymknąć oka na warsztatowe niedociągnięcia (znów, niestety!). To prawda, że Burton potrafi utrzymać uwagę czytelnika, a w drugiej połowie książki, kiedy obydwie historie nabierają tempa, jej opowieść naprawdę wciąga. Są tu jednak również fragmenty, które brzmią jak zgrzyt po szkle – głównie partie dialogowe, z którymi pisarka ewidentnie sobie nie radzi. Rozmowy jej bohaterów są drętwe, banalne, naszpikowane frazesami, kiedy indziej – rażą przesadnym melodramatyzmem. Nieco subtelniejszą i bardziej wprawną rękę czuć na szczęście w opisach.

Jeśli chodzi o głębię postaci, której w Miniaturzystce trochę mi brakowało – tu jest nierówno. Bo z jednej strony jest irytująca Olivia – lojalna i wspaniałomyślna przyjaciółka, a zarazem rozpieszczona dziewczynka i apodyktyczna kochanka, czy intrygująca Marjorie Quick, z drugiej – nijaka Odelle, której perypetie z chłopakiem i przyjaciółką są raczej nudne, i dwaj bardzo przeciętni przedstawiciele płci brzydkiej, Izaak i Lawrie.

Czy Jessie Burton to nadzieja brytyjskiej literatury? Prędzej – nadzieja marketingowców. Którzy z jej ciekawych, wciągających historii i dobrze skonstruowanych literackich światów robią zresztą świetny użytek, strojąc je w piękne szaty (spójrzcie na tę śliczną okładkę!) i promując w ciekawy sposób. Ukłony dla Wydawnictwa Literackiego, które w ramach ogromnej kampanii reklamującej nową powieść autorki obdarowało mnie książką wraz z tubką farby i prośbą o namalowanie swojej recenzji. Oto ona :).


***
J. Burton, Muza, tłum. Agnieszka Kuc, wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016.

Za egzemplarz książki i ciekawe wyzwanie (po tylu latach od czasów szkolnych miło było znów mieć pędzel w dłoni!) dziękuję pani Marcie i Wydawnictwu Literackiemu.

Ilustracje: 
[1] Zdjęcie własne
[2] goodreads.com
[3] Wydawnictwo Literackie
[4] Zdjęcie własne

W Krainie Czarów ze słownikiem – „Alice’s Adventures in Wonderland”, Lewis Carroll

$
0
0
Ilustracja Johna Tenniela z pierwszego wydania Alicji w Krainie Czarów, 1890 r.
W wieku lat 28 po raz pierwszy zapuściłam się do Krainy Czarów. Poznałam wygadaną Alicję, Białego Królika, Kapelusznika, Kota z Cheshire i okrutną Królową. I tę sławną opowieść Lewisa Carrolla zaaplikowałam sobie w jej oryginalnym języku, po angielsku. Czy wyszło mi to na dobre? Trochę tak, trochę nie.

Lewis Carroll, ok. 1856.
Bo tak – z jednej strony prosty tekst i brak skomplikowanego słownictwa, jak przystało na literaturę dziecięcą. A ja miałam dodatkowe wsparcie, bo czytałam Alicję w wydaniu Wydawnictwa Ze słownikiem. Które, jak sama nazwa wskazuje, do książki dołącza słownik, a nawet trzy– w tym jeden w postaci trudniejszych słówek na marginesie. Prosty pomysł, a jakże wygodny, i aż dziwne, że nikt do tej pory na niego nie wpadł.

Drugi plus – to fakt, że miałam przed sobą wszystkie językowe gierki Lewisa Carrolla, jak na dłoni. A w ten sposób śledzenie rozmów Alicji ze stworzeniami z Krainy Czarów, najeżone zabawnymi pomyłkami, wynikającymi z podobieństwa brzmieniowego niektórych słów, lub wręcz ich identycznej formy, ale odmiennych znaczeń, było prawdziwą frajdą. Wiedziałam, dlaczego na wzmiankę o smutnej historii Myszy Alicja spojrzała na jej ogon, i dlaczego to takie zabawne, że według Gryfona podmorskie buty zbudowane są z „soles” i „eels”.

Z drugiej jednak strony – lektura po angielsku sprawiła, że utknęłam na poziomie baśni dla dzieci. I oczywiście nie jest to poziom zły, przeciwnie – opowieść Carrolla, barwna, pobudzająca wyobraźnię, fantastyczna, urzeka sama w sobie. Alicja jako główna bohaterka tej historii jest przeurocza – niczego się nie boi, a jej niewyparzony języczek stale nastręcza jej problemów. Galeria spotykanych przez nią w Krainie Czarów postaci budzi podziw dla nieposkromionej wyobraźni autora, a cała opowieść jest rozkosznie absurdalna. Kapelusznik, który rozmawia z Czasem, znikający Kot z Cheshire (w tłumaczeniu Elżbiety Tabakowskiej pojawia się ponoć jako Kot Znikot, ale nic mnie do tej wersji nie przekona; dla mnie pozostanie Kotem z Cheshire), taniec z homarami, dzieci, które zamieniają się w prosięta, gąsienica popalająca fajkę wodną… Jeden cud za drugim, zaiste (a w końcu Wonderland to dosłownie Kraina Cudów).

Ilustracja Arthura Rackhama, 1907 r.
W Alicji jednak, jak zauważył Maciej Słomczyński [1], kryją się tak naprawdę dwie książki – jedna dla dzieci, druga dla dorosłych. (I nie chodzi tu oczywiście o zarzucane Carrollowi przez nadgorliwych krytyków aluzje seksualne [2]). Oprócz „zwykłej” warstwy fabularnej roi się w niej od ukrytych sensów, aluzji i smaczków, które bez wsparcia tłumacza po prostu… umykają. Dogrzebałam się do nich już po lekturze, czytając opracowania. I choć aby wychwycić nawiązania do żyjących współcześnie Carrollowi postaci lub absurdów ówczesnego systemu edukacji potrzebne byłyby pewnie przypisy, to jednak w wielu innych przypadkach interpretacja tłumacza na pewno pomaga zrozumieć intencję autora.

Rozwiązanie? Czytać oryginał równocześnie z przekładem. I to nie jednym, a najlepiej kilkoma. I takie wyjście Wam sugeruję, ja również za jakiś czas tak zrobię. A sama wersja Wydawnictwa Ze słownikiem? Z czystym sumieniem polecam. Oprócz kilku słówek przetłumaczonych w nie do końca adekwatny sposób, opracowanie jest bardzo dobre, słowniczek na marginesie wygodny, a wszystkie słowa, których przy tekście brak, znaleźć można w jednym z dwóch pozostałych słowników.

Myślę, że fajnym kierunkiem rozwoju dla wydawnictwa byłoby opatrywanie jeszcze tekstu przypisami, które wyjaśniałyby gry słów oraz ujawniałyby aluzje i językowe smaczki. W ten sposób lektura byłaby bardziej pełna, zwłaszcza w przypadku takich dzieł jak Alicja. Ale to ewentualny pomysł na przyszłość.

***
L. Carroll, Alice’s Adventures in Wonderland, wyd. Wydawnictwo Ze słownikiem, Ruda Śląska 2016.

Za moje pierwsze spotkanie z Alicją, z przydatnym słownikiem pod ręką, dziękuję wydawnictwu Ze słownikiem.

Na koniec, nie mogę się powstrzymać, muszę podzielić się z Wami opinią sir Terry’ego Pratchetta na temat Alicji. Jak widać, mimo że książka zainspirowała niezliczoną rzeszę twórców – podobno nawet dla Beatlesów była jednym z najważniejszych źródeł inspiracji – nie wszyscy ją tak uwielbiali :).
„I didn't like the Alice books because I found them creepy and horribly unfunny in a nasty, plonking, Victorian way. Oh, here's Mr Christmas Pudding On Legs, hohohoho, here's a Caterpillar Smoking A Pipe, hohohoho. When I was a kid the books created in me about the same revulsion as you get when, aged seven, you're invited to kiss your great-grandmother” [3]

Źródła:
[1] https://pl.wikipedia.org/wiki/Alicja_w_Krainie_Czar%C3%B3w
[2] http://natemat.pl/21833,alicja-w-krainie-czarow-narkotyki-pedofilia-seks
[3] http://www.lspace.org/books/apf/words-from-the-master.html

Ilustracje:
[1] British Library / Wikimedia Commons
[2] National Portrait Gallery / Wikimedia Commons
[3] Wikimedia Commons
[4] zeslownikiem.pl

Dickensowskich Świąt!

$
0
0
Pierwsza dostępna w powszechnej sprzedaży kartka świąteczna, zaprojektowana przez Johna Callcotta Horsleya na zlecenie Henry'ego Cole'a. Powstała w roku 1843 – a więc tym samym, w którym po raz pierwszy wydano Opowieść wigilijną. To właśnie z tej kartki pochodzi tak znana dziś forma życzeń świątecznych „Merry Christmas”.  
„Klimat miasta nie usposabiał bynajmniej wesoło, jednakże w powietrzu unosiło się coś tak radosnego, że najpiękniejszy dzień letni i najjaśniejsze letnie słońce na próżno starałyby się wytworzyć podobny nastrój” (s. 71).
Scrooge'a nawiedza duch Marleya.
Ilustracja autorstwa Johna Leecha
do pierwszego wydania Opowieści wigilijnej.
Czujecie? Tak, to już ten czas – za chwilę Boże Narodzenie. W tym roku z tej okazji postanowiłam przeczytać ponownie Opowieść wigilijną Dickensa, którą ostatni raz miałam w rękach jeszcze w szkole – zapewne przy okazji przedstawienia, w którym grałam Scrooge’a (wierzcie lub nie). Są tacy, którzy wracają do tego najsłynniejszego chyba utworku brytyjskiego prozaika rok w rok w Gwiazdkę, w mojej pamięci jednak magia tej opowieści trochę się już zatarła, i nie czułam potrzeby powrotu. Niesłusznie.

Opowieść (w wydaniu, które posiadam, tłumaczona po prostu jako Kolęda) jest bowiem wspaniałą próbką malowniczego i niezwykle klimatycznego pisania Dickensa. Fragment, w którym Scrooge’a nawiedza duch Marleya, czytany nocą, w łóżku, sama w mieszkaniu, autentycznie mnie przeraził, a z kolei opisy świątecznego rozgardiaszu i wesołych wigilijnych uczt, nawet w domach ubogich, promieniują aż miłością i ciepłem.
„Tymczasem zapadł już wieczór i śnieg zaczął sypać gęsty. A gdy Scrooge z duchem szli ulicami miasta, ogień huczący w kuchniach, salonach i najrozmaitszych innych pomieszczeniach rozświetlał mrok jasnością wprost cudowną. Tutaj w drgającym blasku kominka widać było ostatnie przygotowania do miłej świątecznej wieczerzy; już talerze grzały się przy ogniu, już za chwilę ciężkie czerwone kotary odgrodzić miały biesiadników od ciemności i zimna. Tam dzieci wybiegały na zaśnieżoną ulicę, aby przed innymi domownikami powitać zamężne swe siostry, braci z żonami, kuzynów, wujów i ciotki” (s. 88).
Duch Tegorocznego Bożego Narodzenia.
Ilustracja Johna Leecha do pierwszego
wydania Opowieści wigilijnej.
Oprócz znanej wszystkim Opowieści wigilijnej w tomiku, który czytałam, znalazł się utwór Świerszcz za kominem– urocze opowiadanie kreślące portret małżeństwa i domowego gniazda zbudowanego na wzajemnym zaufaniu, oddaniu, poczuciu bezpieczeństwa i przede wszystkim wielkiej miłości, dla której nie ma znaczenia różnica wieku czy odmienne osobowości. Z lekka wyidealizowane – tutaj nawet czarny charakter, bezduszny fabrykant, w kryzysowym momencie zaskakująco szybko przemienia się w poczciwego tatulka – ale jednak piękne, i choć nie rozgrywa się w scenerii bożonarodzeniowej, ma w sobie coś rodzinnie świątecznego, nie dziwię się więc, że znalazło się w tej publikacji wraz zOpowieścią.

W obydwu utworach pojawia się to, co w prozie Dickensa najbardziej urzeka – barwne postaci, z których każda ma jakiś swój charakterystyczny rys, humor, zwykle w postaci dowcipnych wtrąceń, oraz ten sympatyczny sposób snucia opowieści, w którym autor spoufala się z czytelnikiem i z własnymi bohaterami. Jakbyśmy wszyscy razem stali w jednym pokoju, a on szeptałby nam do ucha różne swoje uwagi, wskazując to na jedną, to na drugą postać. Swoich bohaterów autentycznie lubi, w swoich bohaterkach się kocha – to jest coś, czego nie czuć w takim stopniu u żadnego innego pisarza.

Pokrzepiłam się tą sowitą dawką świątecznego ciepła, a na koniec, gdy odmieniony sknera daje dowody uśpionej przed laty dobroci serca, uroniłam stosownie łzę. Bo rzeczywiście, choć często o tym zapominamy, goniąc za karpiem, łamiąc sobie głowę nad świątecznymi prezentami, lub z niechęcią myśląc o rodzinnych spotkaniach, jest coś magicznego i łączącego ludzi w świętach Bożego Narodzenia, coś, co czuję zawsze, gdy ktoś żegna mnie radosnym „Wesołych Świąt!”.

Dlatego też, Kochani, życzę Wam dużo miłości, ciepła i nadziei w tę Gwiazdkę. Nawet jeśli nie wszystko w życiu dobrze się układa, nawet jeśli mamy powody do smutku – to jednak cud, że jesteśmy, i że po raz kolejny możemy się cieszyć tym dniem, któremu nawet najpiękniejszy dzień letni nie jest w stanie dorównać. Wspaniałych Świąt!

A na koniec cytat – bo nie potrafiłabym tego tekstu zamknąć piękniej, niż swoje świąteczne opowiadanie zakończył Charles Dickens:
„Nie miał już nigdy więcej do czynienia z duchami, ale do końca życia zachowywał powściągliwość w jadle. Powiadano też o nim, że jak nikt umie święcić Boże Narodzenie. Oby to samo rzec było można o nas i o wszystkich ludziach. A na zakończenie powtórzę za Maleńkim Timem: niech nam Bóg błogosławi, każdemu z nas” (s. 139).

***
K. Dickens, Kolęda. Świerszcz za kominem, tłum. Krystyna Tarnowska, wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 1988.

A książka trafiła w moje ręce dzięki Natannie z bloga Moje zaczytanie. Aniu, Tobie szczególnie życzę wesołych Świąt, bo dzięki książce od Ciebie moje stały się piękniejsze. Dziękuję!

Ilustracje:
[1] Sir Henry Cole / Wikimedia Commons,
[2], [3] Ch. Dickens, A Christmas Carol in proze Being a Ghost Story of Christmas, wyd. Chapman & Hall, Londyn 1843 / Wikimedia Commons,
[4] zdjęcie własne.

W kleszczach sceptycyzmu – „Bez dogmatu”, Henryk Sienkiewicz

$
0
0
Analiza jest czymś podobnym do oskubywania kwiatu. Psuje się przez nią najczęściej piękność życia – a zatem i szczęście, czyli to, co jedynie ma sens” (s. 371).

Powieść psychologiczna Bez dogmatu, napisana przez Sienkiewicza w ramach odmiany po kilku latach pracy nad Trylogią, to dla mnie osiągnięcie wybitne. Przede wszystkim dlatego, że niepokoje głównego bohatera – inteligentna z bogatego domu, człowieka sceptycznego i niezdolnego do działania, postawy charakterystycznej dla czasów pisarzowi współczesnych – do dziś pozostają zaskakująco aktualne.

Zachwyt – tak krótko mogę podsumować moje wrażenia z tej lektury. Z lekkim zdziwieniem stwierdzam jednak, że niewielu współczesnych czytelników podziela mój entuzjazm. I niewielu jest takich, którzy, na wzór polskich dekadentów przełomu XIX i XX wieku, w targanym wątpliwościami Leonie Płoszowskim odnajdują samego siebie. Na głowę gagatka sypią się za to obelgi i dziś już biedny Leon zdaje się budzić wyłącznie płomienną nienawiść. Dlaczego?

W przeciwieństwie do większości osób sięgających dziś po Bez dogmatu, widzę w tej historii autentyczny dramat „cudownego dziecka”, które, rozpieszczone dostatkiem i powszechnym podziwem dla swoich zdolności, traci wolę działania i zdolność podejmowania decyzji. Za dużo myśli, za mało robi, sparaliżowane wątpliwościami i sceptycyzmem, nie jest w stanie w nic się zaangażować, żadnego życiowego projektu doprowadzić do skutku – i wcale nie jest mu z tym dobrze. „Ze wszystkich zadań życiowych nie rozwiązałem żadnego, jestem niczym” – pisze o sobie ten wyrośnięty mały geniusz, „geniusz bez teki”, doskonale świadomy własnych wad.

Henryk Sienkiewicz. Autor: Kazimierz Mordasewicz.
I dziś nie brak nam podobnych jemu. Może już nie ma bogatych arystokratów, „wymazujących z siedmiu dni tygodnia sześć powszednich”, ale są całe zastępy „cudownych dzieci”, inteligentnych, rokujących wielkie nadzieje, wychowywanych w poczuciu własnej wyjątkowości. W starciu z prawdziwym życiem okazuje się, że ich talenty i rozum niewiele są warte, nie potrafią wybrać swojej ścieżki ani się jej poświęcić, a bardziej przedsiębiorczy i zdolni do działania okazują się ich trójkowi koledzy ze szkoły.
„Byłem pierwszym uczniem, wodziłem więc rej w całej szkoły i nikomu nie przyszło do głowy spierać się ze mną o to stanowisko. Rosłem w mimowolnym przekonaniu, że i później, na szerszym polu, tak samo będzie. Przekonanie to dzielili nauczyciele i koledzy; tymczasem faktycznie tak jest, że wielu z moich towarzyszów szkolnych, którym do głowy nie przychodziło wówczas, żeby kiedykolwiek mogli współzawodniczyć ze mną, zajmuje dziś we Francji wybitne stanowiska, bądź na polu literackim, bądź naukowym, bądź politycznym, podczas gdy ja nie wybrałem sobie zawodu, a po prawdzie byłbym w kłopocie, gdyby mi kazano go wybrać” (s. 14).
Cudowne dzieci za wiele myślą, każde swoje posunięcie i decyzję skrzętnie analizują, aż w końcu wydaje im się bez sensu. I dotyczy to wszystkich sfer życia – tak drogi zawodowej, jak i wyboru towarzysza życia oraz małżeństwa, „bajecznego aktu wiary”, jak o nim pisze Leon. Głowa im puchnie od rozmyślań, podobnie jak bohater Sienkiewicza „stawiają znaki zapytania i filozofują tam, gdzie inni tylko kochają”. Boją się zobowiązań i zmian przyzwyczajeń, nie wiedzą, czego chcą, na nic nie mogą się zdecydować, niczemu nie potrafią się poświęcić. Wciąż zdaje im się, że „życie jest gdzie indziej”. W efekcie – kończą z niczym.

Muzyka i religia – wczoraj a dziś

Nie tylko zresztą postać Leona z jego wątpliwościami wydaje się pasować również do współczesnych nam czasów. Weźmy choćby takie słowa Leona na temat muzyki:
„Czy muzyka, dla której zrozumienia potrzeba być profesorem konserwatorium, od której nie mają klucza już nie tylko prostaczkowie, ale nawet ludzie rozwinięcie i poniekąd muzycznie wykształceni – jest tym, czym być powinna? Obawiam się, aby idąc tą drogą, muzycy nie wytworzyli z czasem kasty egipskich kapłanów, przechowujących wiedzę i piękność wyłącznie dla siebie” (s. 146).
Mam wrażenie, że wypowiedź tę można powtórzyć i dziś, rozszerzając ją na takie dziedziny jak film czy literatura. Nagromadzenie udziwnień, sztuczek i kalamburów, które mają pewnie z założenia stymulować widza, czytelnika czy słuchacza, często zaciemnia prawdziwy przekaz dzieła (o ile jakiś jest) i utrudnia jego odbiór, przez co staje się ono sztuką dla sztuki, pustą i bezużyteczną.

Także fragment dotyczący podejścia do religii brzmi jakoś dziwnie znajomo:
„Jeśli zaś chodzi o to, bym swoją zewnętrzną religijność usprawiedliwił mniej szlachetnymi a bardziej praktycznymi powodami – ach! mam ich mnóstwo. Oto, przywykłem od dzieciństwa; spełnianie pewnych przepisów stało się niemal we mnie nałogiem; oto, jak Henryk IV mówił, że Paryż wart jest mszy, tak ja mówię sobie: Spokój bliskich wart jest mszy; ludzie mojej sfery spełniają w ogóle obowiązki religijne, a moje sumienie czułoby się obowiązane do protestu tylko w takim razie, gdybym mógł sobie powiedzieć coś bardziej stanowczego niż: nie wiem. Oto, na koniec, chodzę do kościoła, bom jest sceptyk podniesiony do kwadratu, to się znaczy, że jestem sceptykiem nawet względem własnego sceptycyzmu” (s. 24).
Osobiste fatum

Duże wrażenie zrobiła na mnie ta historia, mająca w sobie coś z greckiej tragedii, w której trup ściele się gęsto, ale zamiast fatum jest to, co siedzi w głowie Leona – sceptycyzm i zwątpienie. To stąd wszystkie problemy; to jego wieczne „nie wiem”, to jego „nie umiem chcieć” kazało mu odtrącić kobietę, którą kochał, a później doprowadziło do innych tragicznych wydarzeń.

Fabuła powieści Sienkiewicza ma jednak moim zdaniem jeden słaby punkt. Anielka nie wydaje się typem, który wychodzi za mąż za niekochanego człowieka z rozpaczy. Zbyt jest na to rozważna i stateczna, zbyt dużą wagę przywiązuje do małżeństwa, i nawet jeśli w pierwszym porywie uczuć przyjęła oświadczyny Kromickiego, powinna się wycofać po wiadomości od Leona przekazanej przez Śniatyńskiego. I to wcale nie musiałoby oznaczać happy endu – sam Płoszowski przyznaje bowiem: „Gdyby wcale nie była wyszła za mąż… kto wie… wstyd mi wypowiedzieć tę myśl, a jednak, być może, żebym jej mniej pożądał” (s. 227).

Hultaj i łobuz – tak, ale (w to wierzę święcie!) nieszczęśliwy. „Dusza moja wlecze jedno skrzydło po ziemi” – pisze, i pisze szczerze. Boleśnie świadom swoich wad, zamknięty w klatce własnych psychicznych ograniczeń, stęskniony za prostotą nienaruszalnych zasad moralnych, spragniony „stałego miejsca zamieszkania” – tyle samo budzi we mnie niechęci, co współczucia.

 
***
H. Sienkiewicz, Bez dogmatu, wyd. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1963.

A tu ciekawostka – treść opublikowanej w „Przeglądzie Powszechnym” w roku 1890 recenzji Bez dogmatu autorstwa ks. M. Morawskiego. Z większością jego stwierdzeń kategorycznie się nie zgadzam :).

Zobaczcie też, co pisały o tej powieści Pyza i Tarnina w ramach Pikników z klasyką, oraz co sądzi o niej Marlow z Galerii Kongo. Wszyscy wykazują dla Leona zdecydowanie mniej zrozumienia niż ja :).

Fotografie:
[1], [3] Zdjęcie własne
[2] www.rempex.com.pl / Wikimedia Commons 

Najlepsze w roku 2016

$
0
0
Czytelniczo to był dla mnie bardzo słaby rok.

Po pierwsze dlatego, że praca. Po raz pierwszy w życiu pracuję na etat i muszę powiedzieć, że wszystko, co na ten temat napisał Bukowski, to prawda – jak w ogóle można tak żyć? Wszyscy, którzy spędzacie osiem godzin dziennie w pracy i godzicie to jakoś z czytaniem i blogowaniem (nie wspominając o jakiejś rodzinie), pozostając stosunkowo wypoczętymi ludźmi – podziwiam, zazdroszczę i błagam o Wasz sekret.

Po drugie dlatego, że w życiu osobistym mnóstwo się działo. Życiowe dylematy, brzemienne w skutki decyzje, wzloty i upadki, uniesienia i załamania – czego tu nie było. Wymęczył mnie emocjonalnie ten rok okrutnie, i głowy do czytania za bardzo nie miałam.

Dlatego przeczytanych książek jest nieco mniej niż zwykle: tylko 39. Nie jest to co prawda najgorszy wynik od czasu założenia tego bloga (w 2012 roku przeczytanych tytułów było 38), ale zdecydowanie poniżej mojej średniej. W dodatku, pomijając zbiór Jak chutná Polsko?, nie przeczytałam żadnej książki po czesku, co koniecznie w tym roku muszę zmienić.

Tradycyjnie – trochę geografii

Literatura czeska – 10 
Literatura brytyjska – 6 
Literatura polska – 6 
Literatura amerykańska – 5 
Literatura australijska – 3 
Literatura francuska – 3 
Literatura ukraińska – 3 
Literatura syryjska – 1 
Literatura nowozelandzka – 1 
Literatura chorwacka – 1

I tradycyjnie oczywiście prowadzą Czesi :). Trochę więcej u mnie tym razem literatury brytyjskiej (dużo Dickensa!), i, jak zwykle, sporo polskiej i amerykańskiej.

Najlepsze książki roku 2016


Z szynką raz!, Charles Bukowski. Przepowiedział mi to w komentarzach pod zeszłorocznym podsumowaniem MatiPro :). Przyznaję, to chyba najlepsza książka Bukowskiego, najbardziej szczera, brutalnie smutna. Opowieść o tym, jak zrodził się Henry Chinaski vel Charles Bukowski, łamie serce i wyciska z oczu łzy. Nie mogło jej tu nie być. A Buk pozostaje moim drugim ulubionym pisarzem, zaraz po Hrabalu.

Nie jest źle, Jan Novák. Stanowczo niedoceniona, stanowczo zbyt mało osób ją przeczytało i się nią zachwyciło! Może temat w pierwszej chwili nie wydaje się bardzo ciekawy – historia grupy młodych Czechów, którzy w latach 50. uciekają z komunistycznej Czechosłowacji do Berlina Zachodniego – ale uwierzcie, ta historia jest tak wciągająca, tło tak doskonale nakreślone, a cała powieść tak mistrzowsko napisana, że 900 stron łyka się w mgnieniu oka. Doskonała! 

Listy, Katherine Mansfield. Kasia, ulubiona. Jedyna, który w swoim zachwyceniu światem dorównuje Mistrzowi Hrabalowi. Jej listy są tego najlepszym dowodem. Każdy z nich jest jak uśmiech małej dziewczynki, która biegnie co tchu, żeby pokazać komuś znaleziony przed chwilą przy drodze śliczny kamyk, roślinkę, robaczka. Do aplikowania jako odtrutka na prozę życia.

A skoro już przy listach jesteśmy…

...muszę wspomnieć o książce, której w tym zestawieniu być nie powinno, bo skończyłam ją już czytać w tym roku. Ale muszę! Bo Najlepiej w życiu ma twój kot, czyli tom korespondencji Wisławy Szymborskiej i Kornela Filipowicza, to prawdziwa perełka. Zawiodą się co prawda ci, którzy spodziewają się wynurzeń o pisaniu, wymiany pisarskich doświadczeń, wszystkich tych literackich wątków, których można oczekiwać, sięgając po listy dwójki pisarzy. O literaturze jest tu niewiele, ale te listy SĄ literaturą. Zwłaszcza te Szymborskiej, która zachwyca fantazją, dowcipem, swoimi uroczymi mistyfikacjami. „Twoje listy są doskonałe, jak piękne utwory: prawdziwe, lekkie, dowcipne, niepowtarzalne” – pisze do niej Filipowicz, i nie sposób się z nim nie zgodzić. Ale nie będę się tu rozpisywać, bo jeszcze w tym tygodniu pojawi się u mnie tekst o tym tomie. 


Wyróżnienie specjalne

Bo to świetna książka, i bliska sercu, podobnie jak autor :).











Nabokoviada

Bardzo mnie cieszy, że w tym roku wraz z Pyzą Wędrowniczką udało nam się wreszcie wystartować z Nabokoviadą– wspólnie czytamy książki omówione w Wykładach o literaturze Vladimira Nabokova, i komentujemy je, odnosząc się również do treści jego wykładów. Do tej pory udało nam się w ten sposób opisać trzy tytuły:
 W tym roku kontynuujemy akcję – przed nami m.in. Proust i Joyce (dreszczyk ekscytacji!) :). A najbliższa odsłona, czyli Doktor Jekyll i pan Hyde Roberta Louisa Stevensona – już 27 lutego!

Plany na rok 2017

Przede wszystkim – będzie jeszcze więcej literatury czeskiej. Dużo więcej! Zniesiecie to jakoś? :)

Miłość, flaczki i kiełbasa – „Najlepiej w życiu ma twój kot”, Wisława Szymborska, Kornel Filipowicz

$
0
0
„Ostatnie listy miłosne pisałam mając lat 8 na zamówienie służącej Karolci do młodszego palacza na lokomotywie. Od tego czasu wena mnie opuściła” – pisze Wisława Szymborska w jednym z listów do Kornela Filipowicza. Nie ma racji korespondencja zebrana w tomie Najlepiej w życiu ma twój kot jest prawdziwym popisem sztuki epistolarnej. To zbiór listów czułych, ale nie czułostkowych, żarliwych, ale nie sentymentalnych, tryskających humorem i fantazją. Oraz zapis miłości mądrej i dojrzałej, która nie karmi się płaczliwymi wyznaniami, niczego nie oczekuje i niczego nie żąda.

„Najpierw wiadomości, a potem czułości” (s. 337) – zaczyna jeden ze swoich listów Szymborska, i dobrze opisuje to charakter całej jej korespondencji z Filipowiczem. Obydwoje piszą rzeczowo, konkretnie, przede wszystkim przekazują sobie ważne informacje, dokumentują ostatnie wydarzenia. „Jako autor opowiadań krótkich (coraz krótszych) nie mogę pisać długich tekstów epistolarnych!” (s. 344) – tłumaczy się raz ze swojej lapidarności Filipowicz.

I rzeczywiście, to on z tej dwójki jest zdecydowanie bardziej zwięzły i przyziemny. Jego listy są niemal telegraficzne: „U nas: zimno, wiatr, zbliża się deszcz (oby!). Kasztan umiera. Idę z torbą na zakupy. Nie pracuję. Czytam Walsera (krótkie prozy)” (s. 331). Mało tego – ze skrupulatnością kronikarza notuje ceny towarów na Kleparzu, wymienia, co zjadł na obiad i wylicza, na ile dni wystarczy mu kiełbasa o długości 50 cm, jeśli będzie ją jadł w tempie 2 cm dziennie.
Kornel w szpitalu :).
W listach Kornela ze wzmiankami o miłości sąsiaduje zresztą nie tylko kiełbasa: „Potem byliśmy w barze na flaczkach. Za chwilę pójdę na spacer, myśląc o Tobie” (s. 130). A wspomnianą telegraficzność również wykorzystuje nieraz po to, by rozbawić adresatkę: „A ostatnie wiadomości w skrócie: kocica ma pchły (maluśkie, kocie – ale dużo). Basia ma grypę. Dwóch naszych kolegów ma chorobę weneryczną. A ja mam jeszcze pieniędzy na 1 ½ miesiąca!” (s. 116). I w ogóle humoru jest u niego sporo – urzekły mnie zwłaszcza jego koszule „non Byron”.

Baron von Moltke i aparat do udoskonalania nosów

Jeśli chodzi o dowcip, Szymborska wcale nie ustępuje swojemu partnerowi. Za to zostawia go daleko w tyle pod względem wyobraźni i literackości. Nie da się ukryć, że jej listy są lepsze i ciekawsze. Wchodzi w nich w role fikcyjnych postaci, wymyśla historie, daje upust nadmiarowi sił twórczych. Spreparowane przez nią listy hrabiny Heloizy Lanckorońskiej do plenipotenta Eustachego Pobóg-Tulczyńskiego to prawdziwe perełki, które czyta się z nieschodzącym z ust uśmiechem.
„Otóż wystaw sobie Pan, że świeżo zakupiony wierzchowiec okazał się narowistym, i przy pierwszej przejażdżce z grzbietu mnie zrzucił! Padłam zemdlona na murawę – na szczęście nie łamiąc sobie żadnego członka. Niestety, nie koniec na tem: towarzyszący mi baron von Moltke rzucił się natychmiast do cucenia, ale że gorsetu rozpiąć nie umiał, strzelił w powietrze, chcąc mnie tym hałasem do zmysłów przywieść… Strzelił wszelako tak niefortunnie, że trafił niedołęga w mego znarowionego konia, kładąc go trupem na miejscu!” (s. 67)
Hrabina Heloiza Lanckorońska i plenipotent Eustachy Pobóg-Tulczyński na wycieczce w Tatrach :).
 Noblistka jest też bardziej kreatywna, jeśli chodzi o miłosne wyznania. Ale nawet czyniąc takowe, nie może się nieraz powstrzymać od dowcipów. Jak napisał Tomasz Fiałkowski w posłowiu tego tomu: „Żarliwość łączy się tu w niezrównany sposób z dyskrecją, humorem, autoironią”.

I tak – po kilkunastu latach związku Szymborska, wciąż zakochana jak nastolatka, pisze do Filipowicza: „Jesteś najpiękniejszy, najlepszy, najmądrzejszy” (s. 361), by niedługo potem zaatakować go uroczym przytykiem: „Na odwrotnej stronie masz reklamę aparatów udoskonalających nosy. Mojemu nic nie brakuje, ale Twój pozostawia wiele do życzenia, więc chyba skorzystasz z oferty” (s. 368). Pyta zaniepokojona: „Kochany, a może coś się zmieniło? Może Ci za ciężko z takim czymś jak ja?” (s. 69), a zaraz potem droczy się z nim: „Drogi Kornelu! Piszę specjalnie »Drogi«, żeby Cię troszkę zaniepokoić, czy coś się nie zmieniło. Ale oświadczam, że nie zmieniło się nic i właściwie ma być »Kochany«” (s. 97). Naprawdę niezrównane jest to jej połączenie czułości z humorem!
„Kornelu, bardzo chcę pójść z Tobą do cyrku naprawdę, niechby ten cyrk był nawet byle jaki, lwy wyleniałe, linoskoczek grał na skrzypcach bardzo kiepsko, a małpy miały fraki nie szyte u londyńskiego krawca (tylko w Radomiu w zakładach im. Róży Luksemburg)” (s. 138).
„Z Alicją liczymy przy telewizorze pocałunki, jakimi się obdarzają mężowie stanu. Pierwsza kategoria: całunek w usta z żelaznym obłapem (Breżniew z Gierkiem) – druga: całusek w policzek z obłapem (Breżniew z Jaroszewiczem) trzecia całusek w powietrze (Breżniew z Czauczesku). Gromyko tylko ściska łapki. Ja Cię całuję w kat. I” (s. 329).
Najczęściej Szymborska wyznaje miłość w słowach prostych („Kochany Kornelu, wczoraj właśnie leżałam w ciemności i myślałam o Tobie. Że Cię kocham – i to bardzo”), ale żarliwych. Nieco inaczej jest w przypadku Kornela, ale na tle tego całego humoru i rzeczowości jego szczere, poważne wyznania też robią niekiedy duże wrażenie: „Będzie mi smutno, że będziesz spacerować nie ze mną. Że będziesz mówić nie do mnie” (s. 125).

Tym jednak, po czym poznaję prawdziwie dojrzałe uczucie, jest przede wszystkim niezależność tej dwójki i swoboda, jaką sobie zostawiają (o czym świadczy też fakt, że mimo długoletniego związku nigdy nawet razem nie zamieszkali). Mimo dowcipnych słów zazdrości, głównie ze strony Szymborskiej, nie ma tutaj prób przywiązywania do siebie na siłę, wieszania się sobie na szyi. Jest za to „Kocham Cię, ale się tym nie przejmuj ani nie licz się z tym specjalnie” Wisławy i „Nie zaprzątaj sobie mną głowy zbytnio, ale nie zapominaj o mnie” Kornela. I jego życzenia: „W dniu moich imienin życzę Ci, abyś niczego sobie nie wmawiając, w sposób wolny i nieprzymuszony, długo mnie jeszcze lubiła. Może ½ roku – a nawet rok?!!”.

I na tym chyba polegał ich sekret. Nic sobie nie przysięgając, będąc razem nie z obowiązku, a z czystej frajdy bycia razem, spędzili wspólnie ponad dwadzieścia lat. Rozdzieliła ich dopiero śmierć Filipowicza.

Literatura na ścianie wygódki w Ludźmierzu

Sięgając po korespondencję dwójki pisarzy, można spodziewać się, że będzie mowa o pisaniu – ale nie, Szymborska i Filipowicz poświęcają temu tematowi bardzo niewiele uwagi. Prawdopodobnie takie dyskusje woleli odbywać na żywo; listy były dla nich jedynie stosowanym z konieczności sposobem porozumiewania się, przekazywania ważnych informacji i zdawania relacji.

Nieco więcej dowiedzieć możemy się na temat wspólnych znajomych pary (w przypadku niektórych nie obeszło się bez uroczych złośliwości) i o ówczesnych realiach, choć i one zaprezentowane zostały z humorem. Uśmiech budzą wzmianki o kolejkach po kiełbasę czy trudnościach z dostaniem się do kina na Potop (bo takie tłumy!). Raz tylko robi się nieco poważniej, kiedy Kornel pisze: „Boję się Wisławo, że na długi czas zostaniemy zamknięci wewnątrz naszego bloku i odcięci od świata, nie mówiąc już o tym, że zamkną nam także usta” (s. 56). List kończy jednak brzmiącym pogodnie stwierdzeniem, że powinni być teraz bliżej, tak będzie im bowiem lżej i weselej – do czego się pięknie zastosowali.

Wracając jednak do literatury – nie należy żałować, że tak jej tu niewiele, bo to tylko pozory. Czym są te cudownie ironiczne relacje, dowcipne wyznania, zabawy w hrabinę Lanckorońską i plenipotenta Tulczyńskiego, list napisany przez Szymborską do kota, Mręgatego („Świat bywa bez litości dla młodych kotków ze skłonnością do marzycielstwa”), jeśli nie wspaniałą literaturą? Zresztą – wszystko wokół nas jest literaturą, i Szymborska i Filipowicz dobrze o tym wiedzieli. W jednym z listów Noblistka zachwyca się wierszykiem na ścianie wygódki w Ludźmierzu:


Zachwycona, komentuje: „Zauważyłeś chyba, że to jest piękna tercyna, i że ten kto ją ułożył, powinien zabrać się do przekładu Dantego” (s. 377).

Kończąc, zacytuję jeszcze raz posłowie Tomasza Fiałkowskiego: „Nieczęsto bywa nam dane obcowanie z tak niezwykłymi i pięknymi ludźmi”. To prawda. Dlatego polecam Wam ten zbiór – zobaczcie, jak pięknie i z jaką pogodą ducha można się kochać nawet w trudnych czasach.

Jedna z wielu wyklejanek :).
P.S. O treści tych listów napisałam wszystko, słowem jednak nie wspomniałam o formie, a to się nie godzi, więc dopisuję – Szymborska robiła cudowne wyklejanki. Stara gazeta, rach ciach, fotografia, podpis, albo zwykła pocztówka z zabawnym tekstem w dymkach, i wychodzą prawdziwe cuda! Poważnie, tak mi się te kolaże spodobały, że sama mam ochotę zacząć takie robić.

P.S.2 Tradycyjnie wyczulona na wszystko co czeskie, odnotowałam wzmiankę Szymborskiej o czeskich komediach: „Co to jest, że oni mają jakiś styl humoru, a my nie mamy?” (s. 325) oraz jeden bardzo ciekawy językowy trop. Poetka pisze: „Ale mi się właśnie na nią wylała herbata (wedle Twojej wymowy, bo dla mnie wylała się niestety cherbata)” (s. 216). Czyżby chodziło o dźwięczne h i bezdźwięczne ch, które w czeskim jest rozróżniane, i które Filipowicz, jako cieszynianin, mógł również rozróżniać? Ciekawe :).

***
W. Szymborska, K. Filipowicz, Najlepiej w życiu ma twój kot. Listy, wyd. Znak, Kraków 2016.

Za te kilkanaście dni obcowania z „niezwykłymi i pięknymi ludźmi” dziękuję pani Monice (za uśmiech, dobre słowo i poświęcenie mojej sprawie – serdecznie Panią pozdrawiam!) i wydawnictwu Znak.

Fotografie– własne. Zdjęcia wyklejanek i rysunków pochodzą z książki.

Duchy, boczek z gruszkami i zbuntowany Jezus – „Baj-o-dużenie”, Patrycja Prochot-Sojka

$
0
0

W świecie stworzonym przez Patrycję Prochot-Sojkę, w jej mitycznych Głuchołazach, wszystko jest niezwykłe i zarazem wszystko jest zwyczajne. Duchy żyją wraz z ludźmi w jednym domu, Śmierć pachnie drogimi perfumami i podkochuje się w Bogu, a Bóg jest zapracowany i Maryja ma do niego żal, że zaniedbuje rodzinę.

Kiedyś niemieckie Ziegenhals. Później, po wojnie, przemianowane na Głuchołazy. Niewielkie miasteczko na pograniczu polsko-czeskim. Umieszczając akcję nagrodzonego w konkursie Promotorzy Debiutów 2015 zbioru Baj-o-dużenie właśnie tam, a nawet wzorując niektórych ze swych bohaterów na postaciach autentycznych, Patrycja Prochot-Sojka udowadnia, że nawet niepozorne miejsca i ich mieszkańcy mogą być na swój sposób magiczne, mają swoją historię i kryją swoje tajemnice.

Na pierwszy rzut oka jednak niewiele w nim magii: „Ziegenhals nie wyglądało wcale na dzieło Boga, było za ciasne i za zwyczajne” (s. 31). Nic więc dziwnego, że niektórzy, zmęczeni tą ciasnotą i prowincjonalnością, marzyli o ucieczce. Chcieli zobaczyć wielki świat, jak Leonia, śląca w świat buteleczki z rozpaczliwym listem: „Jestem Leonią, córką młynarza. Niech mnie ktoś uratuje”. Zwykle jednak im się to nie udawało, miasto trzymało ich bowiem mocno w swoich zaborczych, opiekuńczych ramionach. Mimo ucieczki z cygańskim taborem córka młynarza w końcu wraca – trochę tylko bardziej poraniona, rozczarowana, z większym bagażem bolesnych doświadczeń. Duszne Ziegenhals, od którego próbowała uciec, ostatecznie okazało się dla niej schronieniem.

Z Ziegenhals / Głuchołazami jest tak, jak z dzielnicą krawca Khalida Al-Churi: „Nie ma nic bardziej świętego niż zwyczajni ludzie w zwyczajnej dzielnicy Albacin” (s. 94). Może to dlatego w tym małym, pogranicznym miasteczku Bóg, Maryja i święci są tak blisko zwykłych ludzi. Ich obraz w książce Patrycji Prochot-Sojki zaskakuje, bliżej im bowiem do kapryśnych greckich bóstw niż do nieskazitelnych postaci, które znamy z Pisma Świętego, z żywotów i obrazów w kościele. Wpadają w gniew, zazdroszczą, grzeszą pychą, dzielą ludzkie uczucia, obawy, potrzebę bliskości i zwierzeń.

I problemy mają takie jak my – nawet Bóg bywa zmęczony pracą, nawet Maryja potrzebuje przyjaciółki, nawet Jezus buntuje się przeciwko rodzicom. Jest w tym ich przedstawieniu pewien humor, oczko puszczone przez autorkę w stronę czytelnika: „Po spotkaniu z Maryją Ludwiczka nabrała pewności, że Królowa Świata jej po prostu zazdrości, bo nigdy z Józefem ani też z Bogiem tak naprawdę nie stworzyła normalnego związku” (s. 70). Zwyczajność i niezwyczajność spotykają się też tu – Bóg, Maryja i Jezus są tu zupełnie zwyczajni, i to jest właśnie tak niezwykłe.

Widok na kościół św. Wawrzyńca w Głuchołazach, pochodzący z XIII w. To tutaj Leonia, córka młynarza, wzbudziła w młodym Jezusie zew przygody, to tutaj Ludwiczka przychodziła rozmawiać ze swoją przyjaciółką – Maryją.
Ponoć niektórzy czytelnicy mieli autorce za złe sprowadzenie Boga i Maryi do profanum, zarzucali jej obrazę uczuć religijnych. Ciekawe wydaje mi się, że akurat ta niewinna w gruncie rzeczy zabawa wizerunkiem Boga budzi tak wielkie emocje, podczas gdy są w Baj-o-dużeniu fragmenty mocniejsze – i jeszcze przez to ciekawsze! – jak choćby ten, w którym rzeźnik Bruno Fritz, rozmyślając o swoim fachu i o psie, którego katował w dzieciństwie, do świń w rzeźni porównuje ludzi modlących się do Boga:
„Przychodzą ufni, prosząc o łaskę, o pomoc (…). Nie zawsze przecież ją dostają, a mimo to ciągle wierzą, ciągle zajmują swoje miejsca w ławach i proszą. A później, gdy pójdzie coś nie tak jak trzeba, patrzą na Boga zdziwieni jak moje oswojone świnie” (s. 67).
Lekko heretycki charakter mają również uczucia, jakimi mężczyźni z tych opowiadań darzą swoje kobiety. Nawet jeśli je krzywdzą, jak Fritz Ludwiczkę, równocześnie ubóstwiają je – stawiają na boskim piedestale, modlą się do nich. „Gdy pojawiła się Jefronka, Kleist nie przestrzegał przykazania – Nie będziesz miał Bogów cudzych przede mną” (s. 193). To pewien stały element większości historii, pojawiających się w zbiorze – opętańczą miłością darzy malarkę Gerle Farkas księgarz Jeremiasz, również u Michała Soroczyńskiego zdaje się rodzić uzależniająca fascynacja Anną.

Patrycja Prochot-Sojka
Autorka podkreśla, że duże znaczenie ma dla niej sensualność jej pisania: „Jeśli Emma Puschke przygotowuje najlepsze potrawy, to chcę, by czytelnik poczuł smak strudli z jabłkami, szpecli z gulaszem czy boczku z gruszkami i fasolą. Jeśli Śmierć używa ulubionych perfum Bouquet de Catherine, to nad książką powinien unosić się zapach jaśminu, róży, wanilii i piżma”. I rzeczywiście, niektóre jej opisy silnie oddziałują na zmysły:
„Tkaniny w sklepie Azisa poukładane były w osobnym pomieszczeniu, każdy według swego koloru, a każdy kolor z kolei miał swój zapach. Kadzidła, olejki i wszelkie pachnidła charakteryzowały poszczególną barwę. I tak na przykład purpura posiadała dymny aromat tytoniu, słodkiego miodu i czarnego pieprzu, niebieski pachniał dzikimi jagodami i drewnem cedrowym, zielony lawendą i rozmarynem, złoty imbirem i owocem karamboli, czarny wiśnią i gardenią, a biały kamelią i liściem lukrecji” (s. 101).
Baj-o-dużenie jest opowiedziane pięknym, niemal hipnotyzującym językiem. Momentami nierówne tempo opowieści, wrażenie przegadania w kilku miejscach to, jak sądzę, kwestia nabrania pisarskiej wprawy. I tylko jedna rzecz sprawiła mi dużą przykrość – słaba redakcja i brak korekty. W książce mnożą się błędy interpunkcyjne i literówki, zdarzają się niekonsekwencje (w obrębie jednego akapitu nazwy czy imiona zapisane inaczej), błędy w nazwiskach („Elizabeth Bennt”, „Hubert de Givennchy”, „Jane Austin”). Trochę psuje to przyjemność lektury.

Mimo to była to dla mnie bardzo ciekawa literacka podróż. Głuchołazom Prochot-Sojki blisko do innych sennych światów, które bardzo lubię – tego z powieści Olgi Tokarczuk i Danieli Hodrovej. Wszystkie te pisarki w podobny sposób czarują rzeczywistość, zasiedlają ją duchami, przemieniają w arenę cudownych wydarzeń, które nikogo w świecie przedstawionym nie dziwią, a równocześnie mocno trzymają się ziemi, pokazując, że magia miejsc kryje się w ich historii i tradycji. Dlatego w cytowanym już wcześniej przeze mnie wywiadzie autorka Baj-o-dużenia mówi:
„Mocno zachęcam do rozmów z dziadkami, do pytań o ich dzieciństwo, młodość. O miejsca, w których żyli. Zdarzają się cudowne historie, związane z gusłami, zabobonami, miejscowymi legendami. Powtarzam, że trzeba słuchać, rozmawiać, bo bliscy nie żyją wiecznie. Odejdą razem ze starym światem, który dla mnie jest o wiele bardziej magiczny niż darowane nam tu i teraz”.

***
P. Prochot-Sojka, Baj-o-dużenie, wyd. MaMiKo, Nowa Ruda 2015.

Za kilka dni spędzonych w niezwykłym Ziegenhals w towarzystwie ludzi i duchów dziękuję pani Apolonii i wydawnictwu MaMiKo.

Wypowiedzi autorki pochodzą z wywiadu zamieszczonego pod adresem: http://plus.nto.pl/magazyn/a/pisanie-jest-proba-porzadkowania-swiata-zapamietywaniem,11418045

Fotografie:
[1] zdjęcie własne,
[2] Ebielmaj / Wikimedia Commons,
[3] fotografia z okładki książki / zdjęcie własne.

Życie z nietoperzem we włosach – „Pod śniegiem”, Petra Soukupová

$
0
0
(Zdjęcie w temacie. Spod śniegu wyziera mój brudny balkon).
„Ale życie nie jest lekkie ani piękne jak śnieg” (s. 382).

Kilka dni temu obudziłam się, wyjrzałam przez okno i oniemiałam. Zobaczyłam widok jak nie z tego świata – śnieg, który prószył przez całą noc, oblepił korony drzew, i ulica, jeszcze w świetle latarni, wyglądała jak żywcem wyjęta z najpiękniejszej zimowej widokówki. Poczułam miły dreszczyk, jakbym znowu miała 10 lat i wiedziała, że przede mną cały dzień zjeżdżania na sankach, lepienia bałwana i rzucania się śnieżkami.

Petra Soukupová w swojej powieści Pod śniegiem dosyć okrutnie bawi się takimi skojarzeniami. W naszej świadomości śnieg to coś pięknego i czystego, niewinnego, ale przecież wbrew pozorom świat pod białą pierzynką pozostaje szary, błotnisty i upstrzony psimi kupami. Tyle tylko, że przez chwilę tego nie widzimy – nie chcemy widzieć.

Takim „śniegiem” może być również fasada szczęśliwej rodziny. I właśnie takie „szczęśliwe” stadło przedstawione zostaje na kartach powieści Pod śniegiem. Na ponad 400 stronach autorka przebija się przez jego śnieżną skorupkę i odsłania wszystkie możliwe brudy, wzajemne urazy i żale, nie zapomniane, ale głęboko ukryte.

Sytuacja też jest bardzo znamienna – trzy dorosłe córki wraz z dziatwą w pewien zimowy, sobotni poranek jadą razem do domu rodziców na urodziny ojca. Wydaje się, że wszystkie są na swój sposób zadowolone z życia i nieźle sobie radzą. Olga jest samotną matką, ale ma świetny kontakt z synem i dobrze płatną pracę, która przynosi jej satysfakcję. Blanka to typowa kura domowa, czuwająca nad mężem i trójką dzieci – tak, jak sobie kiedyś dawno temu wymarzyła. Kristýna natomiast, najmłodsza z nich, jeszcze poszukuje swojej ścieżki, ale jest szczęśliwa, bo właśnie znalazła prawdziwą miłość.

A potem zaczynamy słuchać ich wzajemnych kłótni, zaczynamy obserwować, jak ścierają się ich różne poglądy na świat, zaczynamy wchodzić do ich głów, i dowiadujemy się, jak to jest naprawdę. Że Olga nie daje rady i rozpieszcza syna, chcąc mu zrekompensować brak taty. Że Blanka czuje się zaniedbana i niedoceniona, a męża podejrzewa o romans. Że „prawdziwa miłość” Týny to facet, który ma żonę i dziecko. Że siostry tak naprawdę się nie znoszą i każda z nich uważa, że pozostałe „gówno wiedzą o życiu”. A ich rodzice, ta ostoja wśród bałaganu własnego życia? Też nie jest u nich zbyt różowo… Relacja na dwa głosy, matki i córki:
„Czuje się tylko wstręt, nawet nie od razu, wstręt przychodzi z czasem, jak gniew, kiedy znajdujesz w wannie jego paznokcie albo obsikaną deskę klozetową, jak stawiasz przed nim kolację, a on czyta gazetę i ani be, ani me, albo kiedy leżysz na kanapie z okładem na czole, a on nawet nie spyta, co ci jest” (s. 324).

„Nie pamięta, kiedy ostatnio wspólnie położyli się spać, rozmawiali w łóżku, a potem zasnęli przytuleni. A przecież kiedyś tak było. Kiedyś, milion lat temu” (s. 398).
Pisarstwo Soukupovej jest wstrząsająco wręcz blisko życia – i to chyba jego największa siła. Bo przecież my to znamy. Każde dziecko ze szczęśliwej rodziny zastanawia się czasem, czy jego rodzice naprawdę są ze sobą szczęśliwi i czy niczego nie żałują. Każdy posiadacz rodzeństwa ma z nim trudne, naznaczone różnymi sprawkami z dzieciństwa relacje (choć bohaterki tej powieści są dla siebie ekstremalnie okropne; sama mam siostrę, z którą mocno się różnimy i nie zawsze ze sobą miło rozmawiamy, ale takich odzywek między nami zupełnie sobie nie wyobrażam). I każdy stara się ze swoją rodziną wychodzić ładnie przynajmniej na zdjęciach, pod grzecznym uśmiechem kryjąc gorzkie słowa. W tej powieści więc jakimś sposobem każdy odnajdzie kawałek własnego świata.

Do tego autorka odkrywa prawdę z niesamowitym taktem. Nikogo nie osądza, nikogo nie obwinia, za głupimi na pozór życiowymi posunięciami ukazuje mądre motywacje. Współczuje. Tak, to ważne – każdą ze swoich bohaterek prezentuje z ogromną dawką empatii. I choć każda jest zupełnie inna, nieraz wręcz antypatyczna, Soukupová potrafi wejść w jej skórę, opowiedzieć nam ją tak, że sami zaczynamy współczuć.

Mnie szczególnie poruszyła historia tej najstarszej, mamy bohaterek, niezrozumianej, nieszczęśliwej, tej, która „zawsze była dla nich tylko matką, nie człowiekiem”. Mamy, która „uważa, że jeśli będziemy dla siebie mili i uprzejmi, wszystko będzie dobrze”, przez wiele lat przeżywającej swój cichy dramat. Jej rozczarowanie, uczucie zamknięcia w pułapce, mimo że, jak sama mówi, wyszła za mąż z wielkiej miłości, to coś, czego sama się boję.
„Było mi smutno, że jestem stara, że dotąd chyba nie byłam szczęśliwa, bo żyłam z nim (…). Nasze wspólne życie po prostu mi ciążyło, jakbym żyła z zaplątanym we włosy nietoperzem, to nic, że się nie rusza, skoro wciąż tam tkwi, denerwuje, drażni (…). Na pewien rodzaj samotności po prostu nie ma rady, nawet dzieci jej nie odpędzą” (s. 212).
Styl? Praktycznie go nie ma, to nieprzerwany strumień myśli i mowy, bo forma nie może tu przesłaniać najważniejszego – opowieści każdej z bohaterek i ogromnego ładunku emocjonalnego. Wbrew pozorom jednak nie jest to rzecz, którą ciężko się czyta. Przeciwnie, chłonie się ją błyskawicznie, nawet z cieniem uśmiechu, na przykład gdy siostry zjadliwie komentują w myślach wzajemnie swój wygląd, lub gdy na scenę wkraczają rozbrykane pociechy Blanki i Olgi.
„Jezu, co ci jest? Okres masz czy co? (…) 
Co ciocia ma? pyta Oliver, nie podnosząc głowy znad gry. 
Nie, nic, Oli, zbywa go Olga, okres, kiedy dostaje się listy z urzędu” (s. 94).
Paplanina dzieci jest tu bardzo naturalna, rozmowy sióstr są bardzo naturalne, i nie mamy wrażenia, że ktoś serwuje nam płaską makietę, za którą usiłuje upchnąć poważne rodzinne problemy. Pod śniegiem to pisanie z głębi trzewi, bolesne i prawdziwe.

Na ostatnich stronach jednak znów zaczyna padać śnieg. Wraz z nim na zmęczoną podejrzeniami i przykrymi rozmyślaniami głowę spływa myśl: „To moja rodzina, najlepsza pod słońcem”. Czy to złudna nadzieja?

***
P. Soukupová, Pod śniegiem, tłum. Julia Różewicz, wyd. Afera, Wrocław 2016.

Za kawał dobrej czeskiej prozy, za moją ulubioną tematykę rodzinną i za przejechanie po mnie, czytelniczce, emocjonalnym walcem dziękuję Julii i wydawnictwu Afera.

Ilustracje:
[1] Zdjęcie własne
[2] Okładka czeskiego wydania książki, wyd. Host Brno, 2015 / nakladatelstvi.hostbrno.cz
[3] Petra Soukupová, fot. Milan Soukup / nakladatelstvi.hostbrno.cz
[4] Okładka książki, wyd. Afera, 2016 / wydawnictwoafera.pl   

Mięsko, dziwki i śmierć starej Pragi – „Lord Mord”, Miloš Urban

$
0
0
W tej książce Miloš Urban porusza wiele tematów i łączy całe mnóstwo wątków, ale akurat te, które wydawałyby się najciekawsze – kryminalny i horrorowy – liczą się tu najmniej. Wciąga za to jego klimatyczna opowieść o Pradze przełomu XIX i XX wieku, o mieście, które bezpowrotnie odchodziło wraz z żydowskim gettem ginącym pod łopatami koparek.

Tyle myśli wywołała u mnie ta książka, tyle uśmiechów, mniejszych i większych zachwytów, że sama nie wiem, od czego zacząć. Niech będzie na początek – kreacja głównego bohatera.

To jedna z mocnych stron tej książki. Hrabia Arco, dla przyjaciół Adi – znudzony życiem i pozbawiony ambicji szlachcic, „leń i sybaryta”, gruźlik, smakosz absyntu, narkoman, stały bywalec praskich burdeli. Okazjonalnie utrzymuje „na własność” jakąś panią lekkich obyczajów, a w razie niedotrzymania przez nią wierności w ramach seksualnego kontraktu, posuwa się do brutalnych rękoczynów. Nie lubimy go na początku.

Z czasem jednak okazuje się, że to nie tylko obibok i damski bokser, ale i miłośnik starej, dziwacznej architektury oraz człowiek gotów walczyć o słuszną sprawę. Ledwie się obejrzymy, już kibicujemy jego walce z bezdusznymi urzędasami, aż po iście westernowe zakończenie, i z zapałem śledzimy jego próby rozwiązania zagadki tajemniczego mordercy prostytutek (zastanawiając się, czy rzeczywiście za krwawymi mordami stoi… żydowski demon Mięsko). Hrabia Arco to bardzo niejednoznaczna postać. Tak naprawdę do końca powieści nie wiemy, co o nim myśleć. I to jest fajne.

Pogodny horror

Miloš Urban
Dalej – wątek kryminalny. Owszem, jest, ale wypada stosunkowo blado. I to nie jest niedoróbka autora, po prostu wątek ten jest w powieści niespecjalnie istotny, raczej rozgrywa się gdzieś w tle. Lord Mord zawiedzie też prawdopodobnie miłośników grozy – oprócz jednej sceny (ale, przyznaję, mocnej; upiorny szept Mięska w środku nocy w pustej uliczce w sercu getta, a potem jego „Lubisz mnie?”, zapach surowego mięsa i krwi… ja się bałam!) nie ma tu specjalnie horrorowego klimatu, i to też nie jest nieudolność autora. Znów – on nawet nie stara się specjalnie tego klimatu budować.

Zaskakująco dużo za to tutaj humoru. Cała opowieść utrzymana jest w – zaryzykuję to stwierdzenie – pogodnym wręcz tonie. Adi to trzeźwy (nie zawsze dosłownie), ironiczny i z lekka cyniczny narrator, dlatego czytając jego opowieść trudno czasem powstrzymać się od uśmiechu, a już wraz z bawidamkiem Solim, wiecznie z kąśliwą, nieraz wulgarną uwagą na ustach, tworzą naprawdę zabawny duet.
„Wybacz, Adi, ale ty, mimo że masz naprawdę szerokie horyzonty, i tak zachowujesz się jak osiołek, przed którym na sznurku kołysze się marchewka, a on nic nie widzi, nic nie słyszy, tylko idzie za nią, a i tak nigdy jej nie dogoni. Tyle że tobie przed oczyma nie unosi się marchew, ale jędrny kawał pizdy” (s. 141).
Humorem zaprawione są także wątki polityczne w Lordzie Mordzie. Mamy końcówkę XIX wieku, Czesi aktywnie dążą do zwiększenia swojej niezależności pod panowaniem Austro-Węgier, m.in. forsując użycie języka czeskiego w urzędach. Powstają podziemne organizacje radykałów o dążeniach niepodległościowych, na co władze odpowiadają wzmożoną aktywnością tajnej policji. Motywy te, bardzo zresztą ciekawe, nieoczekiwanie przenikają do wątku „burdelowego” – w czasie przyjęcia urodzinowego kuzyna Maniego trzy prostytutki odgrywają coś, co określają jako „widowisko dla patriotów”. Z grubsza polega to na tym, że odziana w czerwono-białe (barwy Czech!) pończochy Eva wdaje się w bójkę z czarno-żółtą (Austria!) Francką; po dłuższej szarpaninie zwycięża czerwono-biała Eva, a widzowie zostają zaproszeni do przetrzepania biczykiem pupy pokonanej czarno-żółtej Francki.

Co za smakowita scena! I taka czeska, pomyślałam sobie, tu – wielkie sprawy narodowe, a tu obijane tyłeczki dziwek w pasiastych gatkach… Po czym zaczęłam przeglądać opinie na temat książki na czeskich stronach i z wielkim zdumieniem stwierdziłam, że absolutnie nikt nie zwraca uwagi na tę uroczą scenkę, a wielu czytelników jest wręcz zniesmaczonych burdelowymi przygodami Adiego. I wtedy zrozumiałam – przecież dla Czechów nie ma żadnego „To takie czeskie!”. Dla nich to norma, tylko polski czytelnik dostrzega rozkoszną lekkość tej sceny, tak odmienną od naszego polskiego podejścia do „wielkich spraw”. Stąd wniosek – dla polskich czytelników ta lektura kryje jeszcze dodatkowe smaczki.

Josefov przed rokiem 1896.
Walka z systemem w XIX wieku

Najciekawszy w tej powieści, jak wspomniałam już na wstępie, jest jednak moim zdaniem obraz Pragi przełomu wieków. Miasta zmęczonego swoją wielkością, szarego, spowitego chmurą duszących pyłów, przechodzącego właśnie transformację z pełnej legend, magicznej Złotej Pragi w nowoczesną metropolię na wzór Wiednia czy Paryża.
„A Praga chętnie dawała się obgryzać tym dwóm żelaznym bestiom, pozwoliła im nawet przeniknąć do swojego starego, żywego serca i cieszyła się, że dostanie organ nowy, że tylko dzięki temu może przeżyć i pozostać w Europie XX wieku. Niewielu z nas patrzyło na to inaczej i dostrzegało inne rzeczy – że Żydowskie Miasto nigdy dotąd tak nie cierpiało i nigdy nie przyjmowało swojej zagłady z takim spokojem i pokorą” (s. 18).
Ten obraz, a zwłaszcza wizja miejskiej biedoty, stłoczonej w rozpadających się domkach czy wręcz dziurach w ścianie, tak bardzo nie pasującej do projektowanej świetlanej przyszłości miasta, bardzo przypomina mi inne europejskie stolice, opisywane przez XIX-wiecznych pisarzy – jak Londyn Dickensa czy Paryż Hugo.

O samej praskiej asanacji, czyli podjętej ze względów sanitarnych przebudowie miasta i niemal całkowitej likwidacji żydowskiego getta, napiszę więcej za chwilę, ale chciałabym jeszcze zauważyć, że ta nierówna walka o zachowanie tradycyjnego kształtu miasta, i w ogóle problemy, z którymi mierzyć musiała się Praga końcówki XIX wieku, pod wieloma względami przypomina mi czasy nam współczesne. Bo przecież dziś też wkurzamy się, gdy kosztem terenów zielonych stawia się w centrum miasta kolejny biurowiec lub handlowy moloch. A wszystko za sprawą wszechwładnych banków – jak w powieści Urbana. Problem „jednostka kontra postęp” jest wciąż aktualny. No i dziś też mamy na głowie smog :).

Przebudowa getta oznaczała także śmierć urokliwych ulicznych straganów, na których można było kupić... wszystko :).
Poza tym bardzo aktualny wydał mi się również bój, który doktor Hofman toczy z koncernem chemicznym Bayer, swoim byłym pracodawcą. Preparat doktora nie został dopuszczony do sprzedaży, „nie ma bowiem pieczęci” (s. 86). O zdominowaniu rynku farmaceutycznego przez ogromne koncerny oraz problemach z wprowadzaniem do obrotu nowych leków mówi się dziś i pisze tak wiele, że analogia jest oczywista.

I jeszcze jedna rzecz, która spodobała mi się w świecie przedstawionym powieści. Dowcipny sposób, w jaki Urban pisze o przedmiotach i urządzeniach, jakie dziś są na porządku dziennym, a w końcówce XIX wieku były absolutną nowinką. Hrabia Arco długo zastanawia się, czy kupić zegarek na rękę, bo choć jest wygodny, „wygląda jak podwiązki” (s. 171), i zachwyca się zamontowaną u Gity mechanicznie spłukiwaną deską klozetową (s. 39). Ale absolutnym mistrzostwem jest opis przejazdu automobilu wąskimi uliczkami Pragi:
„Ozdobiony proporczykami Slavii, kluczył uliczkami z prędkością przechodnia, śmierdział i ryczał, i na zlikwidowanym rynku wywoływał wrzask dzieci i przeżegnywanie się dam (...). W gazecie wieczornej pisano później, że szofer zabłądził jak kompletny prowincjusz, skręcił w wąską uliczkę, którą mu doradzono jako skrót, i stanął przed stromymi średniowiecznymi schodami. Obstąpili go gapie, a kiedy policja rozpędziła zbiegowisko, żeby automobil mógł z powrotem wyjechać z praskiej pułapki, okazało się, że z silnika ktoś wykręcił i zabrał jakiś błyszczący mosiężny czop. Przyprowadzono więc dwa państwowe konie, żeby samochód ze Starego Miasta odciągnąć z powrotem na prowincję” (s. 371).
A teraz słów kilka o asanacji...

Nie da się ukryć – w drugiej połowie XX wieku praski Josefov był przeludniony, zaniedbany i brudny. Radni, powołując się na fatalne warunki życia mieszkańców, ryzyko wybuchu epidemii oraz warunki sprzyjające przestępczości, zastosowali drastyczne środki – w lutym 1893 roku podjęli decyzję o zrównaniu z ziemią żydowskiej dzielnicy i praktycznie wybudowaniu jej na nowo.

Mieszkańcy jednego z domów na Josefovie. Zdjęcie daje dobry obraz tego, jak bardzo przeludnione było getto.
Angelo Maria Ripellino pisze o tym w swojej Pradze magicznej: „Choć przyczyny rozbiórki były istotne, faktem jest, że z przesadną zaciekłością i bezmyślnością zniszczono wyjątkowo malowniczy kompleks” [1]. Wraz z Żydowskim Miasteczkiem z Pragi odchodził pewien świat – świat ulicznych straganów, ciemnych uliczek, mistycznej atmosfery. Wielu protestowało przeciwko takim działaniom, nie chcąc, aby Praga straciła swój niepowtarzalny charakter. Jednym z nich był Vilém Mrštík, który pojawia się nawet osobiście w jednej ze scen powieści Urbana (s. 386), a cytat z jego dzieła, manifestu Bestia Triumphans, otwiera książkę.

Vilém Mrštík w roku 1897.
Bestia Triumphans to postać z Jutrzenki Nietzschego, uosobienie ignorancji i braku poszanowania dla wieloletniej historii i kultury. W swoim płomiennym manifeście Mrštík twierdził, że kieruje ona poczynaniami bezdusznych urzędników i szaleje w Pradze, „burząc i równając z ziemią pełne uroku, dziwaczne budynki, by zastąpić je ponurymi Wohnmaschinen” [2]. Dokładnie takie, jak Dom Na Galerii, uratowany – niestety tylko chwilowo – przez hrabiego Arco. Dla Mrštíka bezmyślne niszczenie żydowskiej dzielnicy było jednoznaczne z wyrzeczeniem się własnej kultury narodowej, tradycji i folkloru.

Urban idzie dalej – w zajadłych działaniach praskich radnych dostrzega ukryty antysemityzm. Choć na ustach mają piękne słowa o higienie, wygodzie i lepszych warunkach życia, chodzi im również o to, ukarać Żydów, pozbawiając ich domów. „Żydowskie Miasto przyciągało te niebezpieczne gryzonie przez wieki. Jego zburzenie oznacza oczyszczenie i zdrowie, nową i czystą krew” (s. 380) – mówi odpowiedzialny za projekt asanacji doktor Preininger, co Soli, Żyd z pochodzenia, komentuje gniewnymi słowami: „Ty gojowska świnio”.

Choć fizycznie getta nie udało się uratować, Ripellino twierdzi, że przetrwało w zbiorowej świadomości Prażan. Na dowód przytacza słowa Kafki: „Nasze serce nie wie jeszcze nic o dokonanym uzdrowieniu. Stara, niezdrowa dzielnica żydowska wewnątrz nas jest bardziej realna od nowego, higienicznego miasta, które nas otacza. Chociaż nie śpimy, kroczymy jak we śnie: sami jak zjawy z minionych czasów” [3].

Książka à la dom Na Galerii

Lord Mord to twór przedziwny. Pod pewnymi względami przypomina romanetto, ale czerpie z tak wielu różnych gatunków (zakończenie – istny western, słowo daję!), że nie sposób go wrzucić do jakiegokolwiek worka.

Niektórzy czytelnicy twierdzą, że powieść tego wszystkiego nie udźwignęła. Ja jednak tak nie uważam, i nawet jeśli narracja ma swoje słabe punkty i momentami wydaje się chwiejna, to Urbanowi całkiem zgrabnie udało się wszystko skleić w jedną całość. Ta książka jest trochę – i może właśnie taka miała być? – jak dom Na Galerii i inne dziwaczne wytwory architektury w żydowskim getcie; posklejana z wielu różnych elementów, zwydziwiana, niebezpiecznie przeciążona, a jednak ma swój niewątpliwy urok.

Jeszcze tytuł. Opis z tyłu okładki dość jednoznacznie stwierdza, kim jest tytułowy Lord Mord, ale ja bym się tym specjalnie nie sugerowała. O tym jednak pogadamy, jak już przeczytacie.

***
M. Urban, Lord Mord, tłum. Katarzyna Kępka-Falska, wyd. Książkowe Klimaty, Wrocław 2015.

Za wspaniałą literacką podróż, lekturę, która dostarczyła mi świetnej rozrywki, wiele dni przemyśleń i inspirację do zgłębienia tematu walki o starą Pragę (podczytuję już manifest Mrštíka!), dziękuję wydawnictwu Książkowe Klimaty

Dla tych z Was, który czytają po czesku, informacja – Bestia triumphansjest do pobrania na Krameriusie.

I jeszcze jedno – ponieważ mam jeden nadmiarowy egzemplarz Lorda Morda, spodziewajcie się na początku lutego małego konkursu :). Będzie okazja zdobyć tę perełkę!

Źródła:
[1] A.M. Ripellino, Praga magiczna, tłum. Halina Kralowa, wyd. PIW, Warszawa 1997, s. 171.
[2] Tamże, s. 172.
[3] G. Janouch, Colloqui con Kafka, s. 34 [za:] A.M. Ripellino, dz. cyt., s. 173.
Pozostałe cytaty pochodzą z Lorda Morda.

Fotografie:
[1] Motyw z okładki Lorda Morda, projekt: Magdalena Kocińska | O!Studio, wyd. Książkowe Klimaty / ksiazkoweklimaty.pl
[2] ksiazkoweklimaty.pl
[3] fotograf nieznany / Wikimedia Commons
[4], [5] Jindřich Eckert / Wikimedia Commons
[6] fotograf nieznany / Wikimedia Commons
[7] Okładka książki, wyd. Ksiązkowe Klimaty / ksiazkoweklimaty.pl

Z pamiętnika dręczyciela – „Świnki morskie”, Ludvík Vaculík (nowe wydanie)

$
0
0
Vladimir Nabokov twierdził, że dobry czytelnik to czytelnik wielokrotny, i jest to myśl, którą często za nim powtarzam. Mimo tego więc, że na świecie roi się od książek, których jeszcze nie miałam w rękach, a powinnam, zdarza mi się wracać do dawnych lektur. Czas i doświadczenia zmieniają perspektywę, sprawiają, że dostrzega się zupełnie inne rzeczy niż za pierwszym razem.

Tak było i z moim powrotem do Świnek morskich Ludvíka Vaculíka. Po raz pierwszy czytałam je prawie cztery lata temu, na pierwszym roku bohemistyki, zachęcona rekomendacją lektora od czeskiego. Skromną białą książeczkę znalazłam w bibliotece i z mieszaniną ekscytacji i strachu zanurzyłam się w rozważaniach praskiego bankiera, ojca i męża, ot, zwyczajnego Vaszka, który z czasem zamienia się w okrutnego oprawcę tytułowych świnek. Teraz Świnki trafiły do mnie w nowym wydaniu, w odświeżonym tłumaczeniu, postanowiłam więc sprawdzić, jak zadziałają na mnie dziś.

I działają wciąż niezwykle mocno, ale mój odbiór jest też dziś bogatszy. Przede wszystkim dlatego, że po drodze zdążyłam zapoznać się z twórczością Ladislava Fuksa, który porusza w swoich książkach bardzo podobną tematykę. Przemiana niepozornego Vaszka w psychopatycznego dręczyciela mocno przypomina metamorfozę pana Kopfrkingla, tytułowego palacza zwłok. I tu, i tu chodzi o kontrast – szaleństwo rodzi się w głowie odpowiedzialnego męża i ojca, statecznej głowy rodziny, kogoś, kto wydaje się pewny jak skała, silny, mądry i godny zaufania. Kiedy z nim zaczyna dziać się coś niedobrego – to jak gdyby stopniowo pękał fundament całej rodziny. Jeśli więc lubicie prozę Fuksa, a zwłaszcza wspomnianego Palacza zwłok, myślę, że Świnki morskie też Wam się spodobają.

Przy drugiej lekturze zwróciłam też uwagę na niuanse, dotyczące charakteru Vaszka, na to wszystko, czego nie mówi nam wprost, ale co jesteśmy w stanie wyczytać między wierszami. Jeszcze zanim zaczyna praktykować swoje obrzydliwe eksperymenty na zwierzątkach, widać, że to nieprzyjemny typ. Ewidentnie mizogin – jak on pluje jadem na małe dziewczynki!
„Nie muszą nic robić, nie mają praktycznie żadnych zmartwień, a kiedy potem chcą o kogoś zadbać, jedynie mu szkodzą z winy swoich tępych matek. Tępych znaczy ozdobionych, leniwych i tuzinkowych. Ach, wy, tego typu dziewczynki – waszych matek mam powyżej uszu. Boję się, wy groteskowe specjalistki od niczego, nawet nie od fortepianu, z kim ożenią się nasi chłopcy. Zrzucimy was ze schodów” (s. 27).
A uwaga, którą raczył poświęcić swojej żonie, przedstawiając członków swojej rodziny? „Jest nauczycielką, ale mniejsza o to”? Vaszek wyraźnie nie lubi swojej Ewy, mało tego, nie przepada również za synami. Jest niecierpliwy, porywczy, ma skłonność do mądrzenia się, a jako czytelnicy zdajemy sobie sprawę, że do mędrca mu daleko. Już po pierwszych stronach możemy więc stwierdzić, że coś w tym na pozór zwyczajnym faceciku jest nie w porządku.

Dziś, czytając Świnki, nie mam wątpliwości – ten człowiek nie był psychicznie zdrowy. Przy pierwszym spotkaniu z nim sądziłam, że jest po prostu zepsuty, pozbawiony empatii i zły, ale takie elementy jak historia z niebieską kurtką Vaszka, niezdrowe sny, dziwne przejęzyczenia i pozbawione sensu wstawki, jak gdyby coś przebijało się do jego świadomości („Drogie dzieci, rozewrzyjcie nóżki, coś wam opowiem. Zabiłyście już kiedyś coś większego?”), czy zakończenie, które interpretuję jako coś, co wydarzyło się głównie w głowie bohatera, przekonują mnie, że narrator powieści Vaculíka był czystej wody szaleńcem.

Co jednak doprowadziło go do bram tego szaleństwa? Czy było to po prostu coś, co od urodzenia tkwiło głęboko w nim, i może tkwi w każdym z nas (jak twierdzi Fuks), a w zetknięciu ze zdanymi na jego łaskę stworzeniami ujawniło się? Myślę, że nie, a przynajmniej nie tylko – myślę, że znaczenie miało tu również jego środowisko pracy, Bank-Gang Narodowy, które tłamsząc go, wzbudziło w nim agresję. Ta natomiast znalazła ujście w dręczeniu słabych i bezbronnych świnek.

I tu dochodzimy do wielopiętrowej metafory komunizmu, która jest rdzeniem, najważniejszym elementem tej powieści. Tak jak terror i atmosfera podejrzliwości w Banku Narodowym budzi w pracownikach złość i niezdrowe instynkty (nie chodzi tu tylko o Vaszka – w końcu to jego kolega Karasek był jego guru sadystycznych praktyk na świnkach), tak reżim komunistyczny, ścisła kontrola nad obywatelami, stale towarzyszące im obawy i poczucie niepewności sprawiają, że czują oni potrzebę odreagowania. Zło rozprzestrzenia się jak wirus, nie wsiąka w ludzi niczym w gąbkę, ale sprawia, że szukają oni kozła ofiarnego, na którym mogą sobie odbić swoje krzywdy i swój strach.

Mało tego – na niego zrzucają również winę za własną bierność i strach przed działaniem. Vaszek nienawistnie myśli o świnkach, atakując poniekąd siebie: „Dlaczego w skałach nie piszczysz i nie krzyczysz w żelaznej przepaści? Dlaczego nie zaczniesz działać ze wszystkich sił, dopóki je jeszcze masz, choćby w ten najbardziej desperacki sposób, który swoją szaleńczą daremnością zaskarbi sobie uznanie boskie?” (s. 145)

Na tym poziomie metafory pojawia się ktoś taki jak inżynier Maelström (od wiru z opowiadania Poego) – ten, który wie, że coś jest nie w porządku i chce o tym mówić, ale zostaje uciszany lub po prostu nikt nie chce go słuchać, bo to niebezpieczne. Nigdy nie ma towarzystwa, zawsze siedzi sam przy stole, jest traktowany jak wyrzutek – zajmuje dokładnie taką pozycję, jak prawda w systemie komunistycznym. Inni jej nie tykają, mają bowiem swój mały świat, swoją strefę bezpieczeństwa, w której jest duszno i ciasno… ale przynajmniej jest. „Z biura do biura krążą złe domysły, ale o działaniach ratunkowych nie pomyśli nikt” – pisze Vaszek.

Ludvík Vaculík
Druga odsłona metafory to zachowanie Vaszka wobec świnek. Dzięki jego skrupulatnie spisywanym obserwacjom poznajemy różne typy ofiar, w zależności od tego, jak zachowują się względem oprawcy. I tak: są potulne owieczki, które od razu przystosowują się do sytuacji, są osobniki, które dają się złamać z czasem, ale są i buńczuczni wojownicy, którzy wolą sami zadać sobie ból, niż zdać się na łaskę dręczyciela. „Z tymi zapadniętymi oczami i najeżoną sierścią wyglądała jak ktoś, kogo okropne pobito, ale nie złamano psychicznie” – pisze o Rudzielcu Vaszek. Pod tym względem świnki okazują się zaskakująco podobne do ludzi…

I choć tematyka tej książki, jak widać, jest bardzo mroczna, nie brak tu również miejsca na odrobinę – często czarnego – humoru. Autor rozluźnia w ten sposób atmosferę, aby za chwilę z większą siłą przytłoczyć nas jakimś niepokojącym motywem. Zabawne bywają obserwacje Vaszka, autentycznie bawią też jego rozmowy z synami – u chłopców widać żywą inteligencję, która w połączeniu z przekorą skutkuje naprawdę dowcipnymi dialogami.
„– Jakoś, jakoś! Nigdy niczego nie zrobiło się jakoś. Wszystko, co zrobiono na świecie, zrobiono w dokładny i ściśle określony sposób. A nie jakoś, jakoś! 
Na to Paweł zamknął w końcu buzię, a otworzył ją Vaszek: 
– Tyle że, tatusiu, każdy sposób, który został wykorzystany do zrobienia czegoś, mógł być przed jego odkryciem oznaczany wyłącznie słowem: jakoś. 
Odwróciłem się do niego: 
– Ty? Nie przypominam sobie, żebym cię o coś pytał. No ale, wybornie, Vaszku! Wybornie. Od dziś ciebie będę pytał, czy Paweł wyczyścił klatkę! 
– Wybornie. A ja będę ci odpowiadał zgodnie z prawdą. 
– Jakich odpowiedzi będziesz mi z reguły udzielać? 
– Z reguły, że jej nie wyczyścił” (s. 140).
Kilka lat i kilka przeczytanych od ostatniej lektury książek sprawiło więc, że mój odbiór Świnek morskich lekko się zmienił. To też z pewnością jedno z tych dzieł, do których warto wracać co pewien czas, za każdym razem bowiem odsłaniają przed nami nowe konteksty.

Nie zmieniło się za to z pewnością jedno – bardzo Wam tę powieść polecam. Jest niepokojąca, przytłaczająca, prawdziwa, i tak jak pisze Milan Exner, „w żadnym innym utworze literatura czeska nie zbliżyła się do twórczości Franza Kafki tak bardzo”.

***
L. Vaculík, Świnki morskie, tłum. Mirosław Śmigielski, wyd. Stara Szkoła, Wołów 2016.

Za możliwość odkrycia tej lektury na nowo oraz za towarzyszącą jej mieszankę grozy, wstrętu i fascynacji dziękuję panu Mirkowi i wydawnictwu Stara Szkoła

Ilustracje: 
[1] vantagepointfl / pixabay.com
[2] zdjęcie własne
[3] okładka czeskiego wydania książki / www.ludvikvaculik.cz 
[4] Vitjan / Wikimedia Commons
[5] okładka książki / Stara Szkoła  

Myślozele, mumie, masochiści, czyli literacka gra, że palce lizać! „Młyn do mumii”, Petr Stančík

$
0
0
O ile polskie nagrody nie są dla mnie istotnym wyznacznikiem literackiej jakości, o tyle tym czeskim ufam. Najważniejsza z nich, Magnesia Litera, działa na mnie jak magnes, bo nie zdarzyło się chyba jeszcze, żeby wyróżniona nią książka mi się nie spodobała (sprawdźcie tu).

Młyn do mumii Petra Stančíka, zdobywca tej nagrody w kategorii proza w roku 2015, intrygował mnie szczególnie – bo, przyznacie sami, „mistyczny porno-gastro thriller z XIX-wiecznej Pragi” nie brzmi raczej jak opis dzieła, które mogłoby spotkać się z tak gorącym uznaniem krytyków. Czym to „porno-gastro” tak urzekło szacowne jury? zastanawiałam się…

Teraz już wiem. Powieść Stančíka to przede wszystkim nie porno-, nie gastro- i nie thriller, a wspaniała literacka gra. Autor z rozmachem parodiuje, ironizuje i kpi, zszywa swoją historię z najbardziej oklepanych motywów literatury kryminalnej i sensacyjnej, umieszczając akcję w atrakcyjnej scenerii dawnej Pragi i dorzucając kilka historycznych postaci, a to wszystko sowicie podlewa sosem z potrawki z jeża, piwa i spermy. Młyn do mumii to taka Szmira Bukowskiego, tylko w XIX-wiecznych Czechach. A komisarz Durman Stančíka to brat bliźniak Nicka Belane’a, tak samo tępy i tłusty, a zarazem komicznie bohaterski i waleczny.

Pierdzący komisarz

Przyjrzyjmy się mu bliżej. Z początku robi na nas niezłe wrażenie – z werwą zabiera się za rozwiązywanie zagadki makabrycznego morderstwa, wydaje się inteligentny, pewny siebie i zdecydowany, jak na komisarza policji przystało. Nie waha się ruszyć za domniemanym złoczyńcą w pościg po dachach praskiego getta, a nawet po dachu pędzącego pociągu (ach, ach, co za emocje!).

Kilkadziesiąt kufli piwa później obraz nieustraszonego tropiciela zabójców rozwiewa się jak dym z fajki. Podziw po raz pierwszy ustępuje miejsca rozbawieniu, gdy nasz bohater zaczyna robić maślane oczy do Libuszki Jedwabnej i wyznaje jej miłość w słowach rodem z sentymentalnej powiastki dla pensjonarek (by kilka godzin później z zapamiętaniem chłodzić miłosny zapał w ramionach kilku dziwek pod rząd).

Z czasem wychodzi na jaw, że Durman potrafi jedynie napychać sobie kałdun, żłopać piwo i wtykać swój instrument w każdą ochoczą dziurkę, jaka mu się nawinie (a jest ich sporo!). Jego działalność zawodowa woła o pomstę do nieba – na polu śledztwa błądzi jak dziecko we mgle, nie zdając sobie sprawy z najoczywistszych rzeczy (wyprawa do Meksyku!), jedną z ofiar jeszcze żywą wysyła na sekcję zwłok, a w kulminacyjnej scenie przestrzeliwuje sam sobie ramię, po czym pędzi za domniemanym zabójcą, z trudem wlokąc swój tłusty brzuch i głośno popierdując. I to by było na tyle, jeśli chodzi o wspaniałego komisarza Durmana.

Masochista, Smetana i anarchistyczna pralka

To, co Stančík robi z swojej powieści z konwencją kryminału, ten cały pobrzmiewający w tle śmiech, to zdecydowanie największy plus Młynu do mumii. Drugi – to świat przedstawiony. Nie należy go brać oczywiście całkiem serio – niczego zresztą nie należy brać serio w tej książce – ale wystarczy zadać sobie trud sprawdzenia kilku informacji, by stwierdzić, że autor naprawdę świetnie się przygotował.

Leopold von Sacher-Masoch,
ojciec TEGO syna :)
Prawdą jest na przykład, że szefem praskiej policji w latach 60. był Leopold von Sacher-Masoch – ojciec TEGO Leopolda von Sacher-Masocha, pisarza, który wsławił się przede wszystkim pewnymi nietypowymi praktykami seksualnymi (nazwanymi zresztą od jego nazwiska). Synek też się w książce pojawia, w burdelu, w dosyć typowej dla siebie sytuacji.

To nie jedyne postaci historyczne, z jakimi spotykamy się na kartach Młyna do mumii. Mamy tu cały panteon wybitnych postaci XIX-wiecznej czeskiej kultury – jest poeta i prozaik Jan Neruda, jest krzewiący nastroje narodowe kompozytor Bedřich Smetana, jest znany pisarz, publicysta i działacz polityczny Karel Sabina...

Kilka razy w powieści pojawia się Rękopis królowodworski, genialna mistyfikacja Václava Hanki i Josefa Lindy, która w latach 60. XIX wieku w świadomości spragnionych własnego państwa Czechów – w tym bohaterów Stančíka – była jeszcze cudownie odnalezionym rękopisem z XIII wieku, przedstawiającym najstarsze dzieje narodu czeskiego. (Fałszerstwo ujawniono dopiero pod koniec XIX wieku, a swój udział w tym miał m.in. późniejszy prezydent Czechosłowacji, Tomáš Garrigue Masaryk).

Są także detale. Zaintrygowana anegdotkami opowiadanymi przez Durmana i detektywa Egona Altera na temat przedmiotów znalezionych w sklepie ze starzyzną, postanowiłam to sprawdzić i odkryłam ze zdumieniem, że nie są one czystymi wytworami fantazji autora, ale mają zawsze rzeczywiste podstawy. (A o Dymiącym Zwierciadle można sobie poczytać tu).

I jeszcze jeden smaczek – aluzje do wynalazków, które w naszych czasach są na porządku dziennym, czyli te momenty, kiedy autor puszcza oko do czytelnika z XXI wieku. Podobny zabieg stosował w Lordzie Mordzie Miloš Urban, ale Stančík robi to z dużo większym rozmachem – tutaj nawet niewinna pralka staje się elementem anarchistycznego spisku…

Kwintesencja czeskości

Petr Stančík
Po tym wszystkim, co do tej pory napisałam, chyba jest już jasne, że wątek kryminalny nie odgrywa w tej powieści zbyt dużej roli. Młyn do mumii nie sprawdza się też jako thriller czy horror, bo po prostu… trudno przestać się śmiać. Ale jak się nie śmiać, skoro Durman rozwiązuje sprawę seryjnego mordercy, kontaktując się z duchami podczas seansu spirytystycznego i wsiadając na myślozelę – pokraczną maszynę obłąkanego wynalazcy Wenzela Benzela, która ma usprawniać pracę mózgu?

Mam zresztą wrażenie, że Stančík uprawia swoje literackie kpiarstwo niemal przez cały czas, nawet tam, gdzie nie jest aż tak oczywiste – na przykład wątek cesarza Maksymiliana i jego poszukiwań tunelu do Egiptu skojarzył mi się z powieściami o teoriach spiskowych w stylu Dana Browna. Nie mówiąc o całej tej historii z sekretnym zakonem Ordo Novi Ordinis.

Nie dziwi oczywiście, że taka powieść wyszła spod pióra właśnie Czecha. Widać tu typowy dla naszych południowych sąsiadów luz i dystans (a luzem i dystansem wykazało się również jury przyznające Magnesię Literę, bo, jak zauważyła Owieczka z Wełniastego Podejścia do Literatury, trudno sobie wyobrazić, by tak prześmiewcza rzecz, mimo że błyskotliwa i literacko doskonała, otrzymała najważniejsze literackie wyróżnienie w Polsce).

Ostatecznie rozbroiła mnie scena, w której Durman zupełnie „przypadkowo” zaczyna spółkować z tęgą kobieciną stojącą przed nim w tłumie, a gdy na jego pytanie, czy życzy sobie, żeby ją poddusić albo wykręcić rękę, zaaferowana dama zaczyna powtarzać „Na zmianę! Na zmianę!”, tłum wokół nich nieoczekiwanie podłapuje hasło i zaczyna skandować „Czas na zmianę!”. Sprawy wielkie i te zupełnie maleńkie, pospolite, ludzkie, splatają się ze sobą w tym fragmencie tak pięknie, jak chyba tylko w czeskiej literaturze potrafią.

No i jeszcze jedna rzecz, która sprawia, że Młyn do mumii jest w moich oczach kwintesencją czeskości – anegdotyczność. Ta rozkoszna, haškowska – bo przecież Szwejk to jedna wielka anegdota! – dygresyjność. Na marginesie głównej opowieści co rusz rozkwitają tu jakieś małe, urocze opowiastki – a to skrupulatne relacje z uczt Durmana, a to jego podboje erotyczne, z małym wątkiem paryskim (jak to nasz dzielny komisarz przywiózł do Pragi z miasta zakochanych miłość francuską…), a to motyw chińskich posłańców, historie przedmiotów z lombardu, pogadanki przy piwie, i wiele, wiele innych.
Książkę ilustrują intrygujące ryciny autorstwa samego Petra Stančíka.
Seks i jedzenie

W powieści Stančíka jest też zresztą dużo szwejkowskiej rubaszności. Cudownie rozbuchane i smakowite są tu zarówno fragmenty o jedzeniu, jak i o seksie, a niekiedy te dwie sfery się wręcz przenikają. I nie ma się co bać tego całego „porno”, bo scenki erotyczne są naprawdę w Młynie do mumii opisane tak, że… no, palce lizać.
„Z ukochaną osobą bierzcie się wzajemnie do ust, w ten sposób przedłużycie swoją rozkosz. Przede wszystkim nie zapomnij wybrać dla obojga odpowiedniego wina. Do czochrania pelikana najlepiej pasuje wino czerwone, ciężkie i słodkawe, na przykład Châteauneuf du Pape, czy nawet Porto Ruby. Natomiast do cipeczki białe, i to bardzo wytrawne, lekkie jak poddanie się pożądaniu, na przykład Muscadet z doliny Loary, ewentualnie burgundzkie Chablis, błędem nie byłby też szampan Brut, którego pobudzające bąbelki wywołują na śluzówce prawdziwe cuda…” (s. 214).
Jedyny drobny zarzut, jaki mogę mieć, to fakt, że opisy posiłków z czasem zaczynają nudzić. Nie pełnią w zasadzie żadnej funkcji dla fabuły, są do niej trochę „doczepione”, i kiedy minie już element zaskoczenia związany z tym, CO właściwie Durmanowi zdarza się jeść (te wszystkie jeże, nietoperze itp.), wątek „gastro” staje się trochę usypiający.

Smacznego!

Zmierzam do podsumowania, choć o wielu rzeczach jeszcze nie napisałam. Nie napisałam prawie nic o okrutnych zbrodniach, wokół których osnuta jest akcja, i o motywie męczenników, nie napisałam o zabawnych mottach z pism zakonu Ordo Novi Ordinis, które otwierają każdy rozdział i w ciekawy sposób korespondują z jego treścią, niewiele w moim tekście o historycznym tle i wojnie z Prusami, która przetoczyła się na kartach książki, mało w zasadzie napisałam o jedzeniu… Ale gdybym chciała napisać o wszystkim, pisałabym pewnie jeszcze z tydzień. Niewykluczone, że z samych cytatów z tej książki powstanie u mnie jeszcze jeden wpis.

A na razie napiszę tylko – polecam bardzo, bo powieść Stančíka to literacka uczta we wszystkich możliwych znaczeniach tego słowa.

P.S. Jak już zabierzecie się za czytanie, mała wskazówka – zwróćcie uwagę na szczególiki. Takie jak na przykład nazwiska.

P.S. 2 Dorzucę jeszcze, zupełnie już na końcu, bo mam czasem wrażenie, że wszystko kojarzy mi się z Michalem Ajvazem– ale ta gadająca mandragora, tunel pod ziemią i usługujące kruki i szczury? Proszę, no przecież to jest Ajvaz jak żywy! :)

***
P. Stančík, Młyn do mumii czyli przewrotne odkrycie komisarza Durmana, tłum. Mirosław Śmigielski, wyd. Stara Szkoła, Wołów 2016.

Za przepyszną, fascynującą i rozkosznie dowcipną literacką zabawę Petra Stančíka dziękuję panu Mirkowi i wydawnictwu Stara Szkoła.

Ilustracje:
[1] Motyw z okładki książki, wyd. Stara Szkoła
[2] Okładka czeskiego wydania książki, wyd. Druhé město / www.druhemesto.cz
[3] Eduard Kaiser (+1895); Foto Peter Geymayer / Eigenes Foto einer Originallithographie der ÖNB (Wien) / Wimiedia Commons 
[4] Fotografia Petra Stančíka ze strony wydawnictwa Druhé město / www.druhemesto.cz
[5] Fotografia ryciny zamieszczonej w książce / zdjęcie własne
[6] Okładka książki, wyd. Stara Szkoła 
Viewing all 363 articles
Browse latest View live