Quantcast
Channel: Literackie skarby świata całego
Viewing all 363 articles
Browse latest View live

Wewnętrzna odraza, histeria i żal – „O pisaniu”, Charles Bukowski

$
0
0
„Zdolność tworzenia jest naszym darem i wszyscy na nią chorujemy” (s. 54).

Zbiór listów Charlesa Bukowskiego O pisaniu to ważny klucz do osobowości słynnego outsidera literatury, a zarazem, w pewnym sensie, jego artystyczny manifest. Szczere, dosadne, bezpośrednie, czasem wulgarne, czasem zabawne – jak pisze w posłowiu redaktor Abel Debritto, „listy były środkiem do wyrażania, kim jest, bez względu na to, do kogo pisał”.

Czego oczekiwać, sięgając po ten zbiór? Otóż Bukowski w swoich listach…

…pisze sam o sobie

„I oczywiście jestem ordynarny, uczynili mnie takim” (s. 78).

I tu na pozór nie ma większych niespodzianek. Korespondencja potwierdza tylko to, co znamy już z jego książek – zdeklarowany samotnik, miłośnik wina, seksu, wyścigów konnych, człowiek twardy, nieustępliwy i rozgoryczony, ukształtowany przez trudne dzieciństwo i przykre doświadczenia z ludźmi.

Najciekawsze jednak są te momenty, w których, podobnie jak w wywiadzie z Fernandą Pivano, Bukowski zdradza się ze swoją wrażliwą naturą. Pod twardą skorupą ukazuje się człowiek ceniący sobie wiernych przyjaciół i zakochany w swojej małej córce. „Lubi mnie moja córeczka i to w zupełności wystarczy” – napomyka, jakby wstydliwie, gdzieś na końcu listu; ale tyle nam wystarczy.

Drugi szczególnie interesujący punkt to list, w którym Bukowski zamieszcza swoje notki biograficzne na okładki książek, przesłane Lawrence’owi Ferlingettiemu. Notki te pokazują bowiem, jak sam Bukowski chciał być postrzegany. „Ludzie albo go uwielbiają, albo nienawidzą”, pisze (cały czas o sobie) w pierwszym z tekstów, w drugim zaś – oprócz tego, że bez fałszywej skromności nazywa sam siebie „Dostojewskim lat 70.” – niezwykle trafnie charakteryzuje własną twórczość:
„Nie tylko pisze opowiadania – odkryć w nich można całą maniacką i kochającą duszę. Jego pisarstwo jest nieprzyzwoitym, lecz szczerym śmiechem przez łzy bólu (…). To pisarstwo zrodzone z krwawej męki duchowej raczej niż z intelektu (…). Nigdy nie usiłuje sprawiać przyjemności, ani osobiście, ani w swoim dziele” (s. 147).
…pisze o byciu pisarzem

„Według mojego wyobrażenia pisarzem jest ktoś, kto pisze. Kto siedzi przy maszynie i zapisuje słowa. Wydawałoby się, że na tym polega istota rzeczy. Nie uczyć innych, jak pisać, nie przesiadywać na seminariach, nie czytać wierszy szalejącemu tłumowi. Czemu oni są tacy ekstrawertyczni?” (s. 178).

Z listów Buka wynika jasno – być pisarzem to niełatwy kawałek chleba! I uściślijmy – nie chodzi tu o samo pisanie, lecz fakt bycia pisarzem i wszystko, co się z tym wiąże. Bukowski wielokrotnie pisze o ludziach, którzy chwytają za pióro z nieodpowiednich pobudek – dla rozgłosu i prestiżu, a także o tych, którzy mimo dobrych początków, mimo tego, że pisali kiedyś „z bólu, szaleństwa i potrzeby prawdy”, zostają zepsuci przez sławę, dają sobie wmówić, że znają się na wszystkim, pozwalają się zmanipulować. Obrastają w piórka, przesadna pewność siebie przesłania im wszystko, i po pewnym czasie stają się już tylko żałosną parodią pisarza.

Prawdziwy Artysta musi stale toczyć bój o własną duszę, o to, by nie stać się produktem marketingowym. I listy, które Buk wymienia ze znajomymi z branży oraz wydawcami, są zapisem tej walki – w obronie własnej indywidualności, własnego upragnionego wizerunku, własnego oryginalnego stylu. Sam decydował o tym, co mówił będzie w wywiadach, a w publikowanych tekstach wykłócał się o każdy przecinek. Z boju wyszedł z niej zwycięsko, nie dał się wtłoczyć w żadną formę i dlatego stał się tym, kim się stał – Charlesem Bukowskim, człowiekiem-legendą.


…grzmi na innych ludzi pióra

„Widzę więcej poezji w ulicach Santa Anita lub w pijaku pod bananowcem niż w zadymionej sali z ciotowatymi wierszokletami” (s. 38).

Czytając listy Buka odnosi się wrażenie, że nie ma na ziemi nikogo, kogo nienawidziłby bardziej niż poetów. To ostatni ludzie, z którymi chciałby pić i których chciałby słuchać; mali, zawzięci, złośliwi. „W świecie Sztuki jest więcej zła i żmij bez skrupułów, niż znajdziemy w dowolnej firmie handlowej” (s. 59) – twierdzi. Mało tego – większość z nich jest pozbawionych talentu, zachowawczych i wtórnych. To temat, który powraca chyba nawet częściej niż samo pisanie – nie bez powodu Bukowski twierdził, że nie został pisarzem dlatego że był dobry, ale dlatego że wszyscy inni byli tak bardzo źli.

Baty dostają się zresztą nie tylko tym jemu współczesnym, jak Faulkner czy Hemingway, ale i literackim gigantom – na czele z Szekspirem. „Hegel, Kant… jakiś dupek o nazwisku André Gide… nazwiska, nazwiska i reklamiarstwo. Keats, co za gówno” (s. 150) – nie przebiera w słowach nasz poczciwy listopisarz. Zarzuty? Ich twórczość nie ma nic wspólnego z życiem, ich pisarstwo jest „bezbarwne, matematyczne, automatyczne i wymuszone” (s. 120). „Nie bez powodu wiele osób nie czyta wierszy. Powodem jest to, że są napisane źle i bez ikry” (s. 190) – pisze wprost.

U kolegów po fachu krytykuje też ekstrawagancki styl życia, pragnienie sławy i luksusu. „Jestem ze starej szkoły, wierzę w pracę i życie w odosobnieniu; tłumy osłabiają determinację i oryginalność” (s. 186) – deklaruje, z niesmakiem patrząc na poczynania ekstrawertycznych bitników czy salonowego lwa Trumana Capote’a. A już tym, czego zupełnie nie potrafi zrozumieć, jest chęć uczenia pisania:
„Rozglądasz się, a oni już uczą TWÓRCZEGO PISANIA na jakimś uniwersytecie. Teraz uważają, że wiedzą, jak PISAĆ, i mają zamiar uczyć tego innych. To choroba: zaakceptowali siebie. Nie do wiary, że mogą to robić. To tak, jakby jakiś przyszedł i próbował mi wytłumaczyć, jak pieprzyć, bo uważa, że sam dobrze pieprzy” (s. 182).
…jest pijany

„I oczywiście teraz też piję, jeśli więc ten list stanie się trochę mętny, cóż, to mój styl” (s. 182).

To chyba żadna niespodzianka? Bukowski pił, niezależnie od tego, do kogo pisał. Jego listy powstawały podobnie jak wiersze – spontanicznie, na alkoholowej fali, bez przebierania w słowach. Nigdy drugi raz nie czytał tego, co napisał (o wierszach mówił, że „przypomina to pielęgnowanie zwiędłych kwiatów”) – listy natychmiast zaklejał i wysyłał, jeszcze zanim zdążył wytrzeźwieć. I to oczywiście widać, widać po dosadnych sformułowaniach, po szaleńczym błądzeniu myślami, wreszcie – po rozbrajających wstawkach w stylu „Muszę przerwać, niedobrze mi”. Ale pisanie z flaszką pod ręką miało swoje plusy, tym bardziej bowiem w swoich listach…

…jest szczery

„Chodzi tylko o to, że mówię to, co mówię i co zawsze mówiłem. pozwalam swojemu zgrzybiałemu umysłowi swobodnie działać. dawno temu, żywiąc się batonikami za pięć centów, w nowoorleańskich zaułkach postanowiłem, że zawsze będę mu na to pozwalał” (s. 123).

I znów – nie ma znaczenia, czy pisze do najbliższego przyjaciela, czy do swojego pisarskiego guru. Jasne, ton się lekko zmienia – ale Bukowski wciąż pozostaje bardzo bezpośredni i pisze wprost, co myśli. „Przeglądam Pańskie pismo i napotykam ten sam odwieczny bolesny problem – wszystko zbyt ładne i zmyślne, zbyt inteligentne i nudne, zawiłe, poważne” – czyta na przykład w liście od niego David Antin, wydawca czasopisma „some/thing”.


…uzewnętrznia się

„będę szczery; po prostu nie lubię większości ludzi – męczą mnie, walczą ze mną, przyprawiają o drżenie oczu, okradają mnie, okłamują, dymają mnie, oszukują, pouczają, obrażają i kochają; na ogół jednak mówią mówią mówią MÓWIĄ, aż czuję się niczym kot rżnięty przez słonia” (s. 91)

Nie lubi ich, to prawda, ale nic nie poradzi na to, że czasem sam potrzebuje z kimś porozmawiać. Potrzebę zaspokaja poprzez listy, i czasem ujawnia przy tym twarz, której zbyt często u niego nie widzimy – twarz człowieka zagubionego i niepewnego swoich możliwości. „Jestem w dołku, nie umiem pisać” – czytamy w liście z roku 1970 do Harolda Norse’a. Z listów dowiadujemy się też, że outsiderowi Bukowskiemu zależy mimo wszystko na tym, by być rozumianym: „Jeśli jedna osoba na świecie zrozumie, nie będę zupełnie sam” (s. 125).

…zmienia się…

„Świat ostatnio dość dokumentnie ujaił małego Charlesa i po pisarzu został blady cień, więc list od Pana sprawił mi cholerną frajdę” (s. 17).

Tak pisał 27-letni Bukowski do Whita Burnetta, jednego z pierwszych ludzi, który dał mu szansę i opublikował jego utwory (ten sam Whit Burnett zachęcił zresztą do pisania młodego Salingera). Od tamtego czasu aż do ostatniego zamieszczonego w tomie listu, z roku 1993, obserwujemy przemianę Bukowskiego – z młodego pisarza, którego chłonie jak gąbka każe miłe słowo, w doświadczonego, cenionego na całym świecie twórcę. Jeszcze w roku 1965 pisze do Henry’ego Millera, że „nie ma odwagi, by napisać powieść”, ale już kilka lat później spod jego pióra wychodzi doskonały Listonosz, a potem kolejne powieści.

I choć Buk lubił być postrzegany jako człowiek, któremu na niczym specjalnie nie zależy, widać wyraźnie, że pierwsze pisarskie sukcesy naprawdę sprawiały mu wielką radość. Najlepszym tego przykładem jest list do Johna Williama Corringtona z roku 1963, jeszcze u progu sławy, w którym Bukowski bardzo emocjonalnie pisze o pojawieniu się na okładce czasopisma „Outsider”: „Mam pełną świadomość, że mój umysł w końcu osłabnie od picia i ze starości – jeśli dożyję – ale nic poza śmiercią nie odbierze mi tej chwili” (s. 73).

Jeden z pierwszych listów w zbiorze. W dosyć nietypowej formie :).
…a zarazem się nie zmienia

Bo, trzeba przyznać, swoich poglądów na pisarstwo i sławę trzymał się z żelazną konsekwencją. Już w roku 1953 pisze, że „poprawna poezja to martwa poezja”, a jako główny motor swojego pisania podaje „wewnętrzną odrazę”. I choć w najstarszych listach jest trochę bardziej grzeczny i ułożony, jak przystało na adepta sztuki pisarskiej, już wtedy widać w nim rys buntownika i rewolucjonisty. No i wreszcie…

…wyraża swoją miłość

…do pisania. I to jest istota tego zbioru – nie bez powodu został zatytułowany właśnie O pisaniu. Bukowski wykłada tu swoje poglądy na sztukę, formułuje własny artystyczny manifest, w którym podstawą literatury ma być życie i przeżycie, bezlitośnie dźga ostrzem krytyki teoretyków, „chłopców z doktoratami”, „profesorów”, ale to wszystko nie dlatego, aby sobie pogadać, ale dlatego, że pisanie jest dla niego bardzo ważne. Ba! Było jego całym życiem, czymś, bez czego nie potrafił funkcjonować, co ratowało go przed szaleństwem. „Tworzę, bo muszę i chcę” (s. 194) – pisał.

Swoje poglądy na pisarstwo i na jego sens najpiękniej chyba wyraża w liście do Hansa van den Broeka w odpowiedzi na wiadomość o usunięciu z jednej z holenderskich bibliotek jego książki. „Boję się, że dyskryminowane są poczucie humoru i prawda” (s. 196) – odpowiada na stawiane mu zarzuty dyskryminacji rasowej i płciowej. Krytykuje tych, którzy zamykają oczy na rzeczywistość, na to, że jest brudna i zła, i pisze: „Jestem poniekąd zaszczycony, że napisałem coś, co wyrwało tych ludzi z głębin ich lekkiego snu” (s. 197).

Pisał z poczucia misji, by wyrazić swoją prawdę, i pisał po prostu dlatego, że sprawiało mu to ogromną przyjemność. Zwłaszcza pod koniec życia zaczyna o tym rozprawiać ze szczególnym entuzjazmem, i pewną czułością, wcześniej w jego listach nieobecną: „Nie ma przecież nic bardziej magicznego i pięknego niż zdania powstające na papierze (…). Nie mogę zrozumieć żadnego pisarza, który przestaje pisać. To jak wyrwanie sobie serca i spuszczenie go w kiblu” (s. 217). I dalej: „Pisanie uratowało mnie przed domem wariatów, od morderstwa i samobójstwa. Nadal jest mi potrzebne. Teraz. Jutro. Aż do ostatniego tchnienia” (s. 219).

Niewiele spotkałam w literaturze tak płomiennych słów na temat przyjemności pisania, jak te, które pojawiają się w listach Bukowskiego. I myślę, że rzeczywiście był on człowiekiem, który prócz maszyny do pisania i butelki wina niczego więcej do szczęścia nie potrzebował. W pisaniu znalazł to, czego wszyscy szukamy – sens i radość życia. Pozwolicie więc, że zakończę jego własnymi, pięknymi słowami:
„I gdy mój szkielet spocznie na dnie trumny, gdyby do tego doszło, nic nie będzie w stanie umniejszyć znaczenia tych wspaniałych nocy, spędzonych tutaj, przy tej maszynie” (s. 206).
***
Ch. Bukowski, O pisaniu, tłum. Marek Fedyszak, wyd. Noir Sur Blanc, Warszawa 2016.

Za lekturę wywodów jednego z moich ulubionych pisarzy na jeden z moich ulubionych tematów dziękuję pani Joannie i wydawnictwu Noir Sur Blanc.

Wszystkie zdjęcia pochodzą z książki. 
Okładka: www.wydawnictwoliterackie.pl.

Inne książki Bukowskiego na Literackich skarbach:

Chaos w domu z kamienia – „Amerykańska sielanka”, Philip Roth

$
0
0

„Zło zawsze zaczyna się w rodzinie” (s. 540).

Rozpisany na trzy osoby rodzinny dramat, zaprezentowany w Amerykańskiej sielance, to równocześnie metafora upadku amerykańskiego społeczeństwa i tradycyjnych wartości. Na ponad 600 stronach tej nagrodzonej Pulitzerem powieści Roth snuje przerażającą, mocno symboliczną opowieść o przemianie amerykańskiej sielanki… w amerykański obłęd.

Choć narratorem powieści jest Nathan Zuckerman, pisarz znany również z innych utworów Philipa Rotha, centralna postać w Amerykańskiej sielance to Seymour Levov zwany Szwedem. Amerykański ideał, człowiek sukcesu, współczesny heros. Żyd, ale bardzo „nieżydowski” – pozbawiony żydowskich kompleksów, obojętny wobec spraw religii, nawet wyglądem nie zdradzający swojego pochodzenia (stąd też, od blond włosów i jasnej cery, jego przydomek). „Tak zbliżony do goja, jak my sami w najśmielszych marzeniach” – pisze o nim Zuckerman. W czasach szkolnych gwiazda koszykówki i futbolu, obiekt podziwu, ucieleśnienie siły i fizycznej sprawności, później zaś szef rodzinnej firmy produkującej rękawiczki, mąż byłej Miss New Jersey i przykładny ojciec. „Dla Szweda życie rozwijało się jak kłębek puszystej włóczki” (s. 47) – cytując znów Zuckermana.

Tak właśnie widzimy Levova przez pierwsze kilkadziesiąt stron powieści, tak bowiem postrzega go pisarz-narrator. Kiedy jednak pół wieku po zakończeniu szkoły Zuckerman spotyka się znów ze swoim dawnym bożyszczem, coś się zmienia. Szwed po latach wydaje mu się tak samo nienaganny, jak kiedyś, teraz jednak jego nieskazitelność, „doskonała gładkość”, w pewien sposób drażni.

Jennifer Connelly, Ewan McGregor i Hannah Nordberg jako idealna amerykańska
rodzina. Kadr z filmu Amerykańska sielanka (reż. Ewan McGregor, 2016).
Przez moment Zuckerman w myślach porównuje Levova z Iwanem Iljiczem z opowiadania Lwa Tołstoja, który mimo „godnego żywotu w społecznym poszanowaniu”, u progu śmierci uświadamia sobie, że jego życie było płaskie i puste. Zastanawia się, czy coś kryje się pod idealną maską Seymoura: „Nie umiałem się ostatecznie zdecydować, czy jego niewzruszona gładkość jest jak śnieg, który pokrywa coś, czy jak śnieg, który pokrywa jedno wielkie nic” (s. 60). Ostatecznie opowiada się za pustką: „Żywot Szweda Levova, o ile ja się orientowałem, był najprostszym i najzwyklejszym z możliwych, i przez to właśnie fantastycznym, w iście amerykańskim stylu” (s. 50).

Myli się jednak. I już wtedy przeczuwa tę pomyłkę, stąd towarzysząca mu refleksja: „Człowiek jest jak czołg wyposażony w mózg. Myli się co do ludzi (…). Ponieważ inni z reguły mylą się tak samo co do nas, cały proces komunikacji jest jedną wielką fatamorganą, wypraną z realizmu, porażającą farsą błędnej percepcji (…). Po tym właśnie poznajemy, że żyjemy: że się mylimy” (s. 57). 

Jest to myśl, która przyświeca całej powieści Rotha – nie znamy tak naprawdę ludzi wokół nas, nie wiemy, co kryje się pod ich uprzejmym uśmiechem, jakie lęki i bolesne doświadczenia, jak widzą świat, co sprawia, że są tacy, a nie inni. Skalę pomyłki w ocenie Szweda uświadamia Zuckermanowi dopiero rozmowa z bratem dawnego bożyszcza, Jerrym. To on opowiada mu prawdziwą, tragiczną historię Seymoura i jego rodziny – historię, która wkrótce bez reszty wciąga i samego czytelnika.

Podstępne wtargnięcie chaosu

Nieszczęściem, które zniszczyło na pozór idealną rodzinę Levova – a zarazem jego wyobrażenia o świecie – była córka Meredith. Urocza mała Merry, której imię (ang. merry– wesoły) miało zdeterminować jej przyszłość; blondwłosy aniołek, który wyrósł na ziejącą wściekłością aktywistkę komunistyczną, zagorzałą przeciwniczkę wojny w Wietnamie, plującą obelgami na amerykański rząd i amerykański styl życia. Jej piękni, zdolni, zadowoleni z życia i dumni ze swej amerykańskości rodzice, choć śledzą zachowania córki z niepokojem, przez pewien czas wmawiają sobie, że dziewczyna jest po prostu bardzo wrażliwa na ludzką krzywdę, i że z tego wyrośnie. Wszystko zmienia się, kiedy przekonania Merry prowadzą ją do ostateczności – w imię protestu wysadza w powietrze lokalny sklep i urząd pocztowy, zabijając jedną osobę. Po czym znika.

Co za tragedia dla takiego człowieka jak Szwed! „Specjalisty od łagodzenia. Od umiarkowania. Od zatajania prawdy, aby nikogo nie urazić. Od wiecznych kompromisów”, jak mówi o nim brat. Zakochanego w swoim potężnym, kapitalistycznym kraju tak bardzo, że już w szkole odczuwał dreszcz ekscytacji i dumy, wymieniając nazwy wszystkich stanów. Przekonanego, że życiem rządzi porządek, a chaos jest gdzieś daleko, poza murami jego świata. Brutalnie wyrwany ze swojej amerykańskiej sielanki, Szwed „natrafia nagle na przeciwnika nieuczciwego – na zło, którego nie da się wykorzenić z ludzkich działań”. Urodzony sportowiec, przywykły do jasnych reguł gry i zasady fair play, nie potrafi tego zrozumieć i nie potrafi się z tym pogodzić.

I choć rozpacz jego pięknej żony jest bardziej efektowna – wszak była miss, choć tak bardzo odżegnuje się od swojej etykietki królowej piękności, przywykła do zwracania na siebie uwagi – to w Szwedzie, kochającym, troskliwym Szwedzie, zbrodnia Merry zostawiła najgłębszy ślad. Z każdą kolejną stroną przekonujemy się o tym coraz bardziej, coraz lepiej poznajemy tego mitycznego herosa i człowieka sukcesu i coraz bardziej mu współczujemy.

Ewan McGregor i Hannah Nordberg w filmie Amerykańska sielanka.
Odkrywamy w nim człowieka, który na pierwszym miejscu stawia zawsze obowiązki i odpowiedzialność, przywykłego do rezygnowania z własnych potrzeb na rzecz swoich bliskich, zawsze troszczącego się bardziej o innych niż o siebie. Bez mrugnięcia okiem stosującego się do poleceń ojca-tyrana i realizującego wszystkie zachcianki żony, mimo że ta, po zniknięciu Merry, obwinia go o swoje zniszczone życie i wypowiada pod jego adresem wiele podłych słów. Ale przede wszystkim – kochającego córkę całym sercem i gotowego oddać jej wszystko. W zamian otrzymał okrutną zapłatę.

Ostatecznie ma w sobie coś z nieszczęsnego Iwana Iljicza – po utracie córki zastanawia się, czy nie poszedł złą ścieżką, czy nie zawinił wobec niej „brakiem porywczości”. Zaczyna się łamać, jest rozgoryczony, wścieka się na Merry, że ośmieliła się podnieść rękę na jego święte wartości. „Głupia suka!” – myśli o swoim dziecku w najbardziej kryzysowych momentach. Nic z tych burzliwych rozmyślań nie przenika jednak na zewnątrz, jego idealna fasada zostaje nienaruszona, i nawet kiedy jego rodzina ostatecznie się rozpada, wkrótce zakłada następną, nie jest bowiem w stanie funkcjonować poza odwiecznym, ustalonym porządkiem. Gdyby zerwał z twarzy przybraną maskę, nie mógłby dalej żyć.

Zapomniane rękawiczki

Historia opowiedziana przez Rotha ma jednak wiele poziomów i można w niej dostrzec sporo przenośni i symboli. Przede wszystkim – to jedna wielka metafora amerykańskiego społeczeństwa, którego wiara we własną wspaniałość i potęgę zostaje zachwiana wraz z wydarzeniami lat 60., czyli zamieszkami na tle rasowym, również wspomnianymi w powieści, oraz wojną w Wietnamie.

Philip Roth
Autor odmalowuje przepaść dzielącą amerykańską młodzież lat 60. oraz pokolenie ich rodziców i dziadków – pamiętających jeszcze wojenną nędzę i wciąż pełnych powojennej radości, ufnych w siłę Ameryki, wykorzystujących możliwości, jakie daje im ich dobre, opiekuńcze państwo. Starsze generacje nie są w stanie zrozumieć, dlaczego ich dzieci i wnuki wściekle odrzucają wszystko to, na co oni tak ciężko pracowali, i dlaczego nie potrafią docenić życia w pokoju, przeciwnie – przenoszą wojnę na własny grunt. Jak mówi stary Levov: „Co to jest, że jak rodzicom, Bogu dzięki, udało się na chwilę wyjść z ucisku, to ich dzieci zaraz biegną szukać ucisku? (…) Dawniej uciekali od biedy; teraz uciekają od bogactwa” (s. 366).

Posługując się pewnymi symbolami Roth pokazuje, jak bardzo zmieniły się Stany Zjednoczone i świat w ciągu tych dwudziestu lat. Stary kamienny dom w Old Rimrock, dom marzeń Szweda, do którego sprowadza on rodzinę, a który z takim wstrętem odrzuca później Dawn, jest obrazem dawnej, potężnej Ameryki, opartej na solidnych fundamentach, na pozór niezniszczalnej. Równocześnie jest też obrazem samej rodziny Szweda, połączonej, wydawałoby się, nierozerwalnymi więzami.

Rodzinny interes Levovów – wytwórnia rękawiczek – symbolizuje z kolei, jak zauważa Jerry, zapomnianą już elegancję i wytworność; przypomina minione dawno czasy, gdy kobiety miały w szafie po dwadzieścia par rękawiczek. W ten sposób rodzina Levovów wydaje się jeszcze bardziej anachroniczna i nieżyciowa. Zakochany w swoim fachu Szwed boleśnie uświadamia sobie, „że wytwarzanie luksusowych damskich rękawiczek, dopasowanych z dokładnością do ćwierci rozmiaru, nie gwarantuje umiejętności stworzenia życia, które pasowałoby idealnie do wszystkich, których się kocha” (s. 601).

Pojawiają się też nieco bardziej dyskretne znaki – jak choćby hasło „Byk, który gwarantuje solidne stado”, którym Dawn reklamuje wystawionego na sprzedaż byka, Hrabiego. W jakiś przewrotny, ironiczny sposób zdaje się ono odnosić również do Szweda.

Groteska międzyludzkich relacji

Choć powieść Rotha zrobiła na mnie spore wrażenie swoją treścią, mam pewne zastrzeżenia do jej konstrukcji. Początek wydaje się bardzo przegadany. Rozumiem oczywiście, że perspektywa Zuckermana miała nas wprowadzić w historię Szweda, ale już jego rozważania o przeszłości, dzieciństwie, pamięci, przytaczane rozmowy z dawnymi przyjaciółmi ze szkoły, sygnalizowanie pewnych wątków i porzucanie ich – to wszystko wydaje się trochę niepotrzebne i nuży. Skoro już pewne tematy wypływają na pierwszych stronach, jak choćby nowa rodzina Szweda czy śmierć jego ojca, to oczekiwałam, że autor do nich wróci. Nie robi tego, i ostatecznie powieści brakuje pewnej fabularnej ramy.

Nie twierdzę jednak, że zaserwowana przez Rotha końcówka jest zła – przeciwnie, uważam, że ma bardzo silną wymowę. Amerykańską sielankę wieńczy garden party u Levovów, na którym oprócz rodziców Szweda obecnych jest kilkoro jego przyjaciół, ludzi z różnych sfer, o zupełnie innych zapatrywaniach na świat.

W trakcie tego spotkania opadają maski, wychodzą na jaw sekrety, dostrzegamy w pełni zaślepienie niektórych bohaterów. Relacje łączące poszczególne pary biorące udział w imprezie ukazują się nam groteskowe, karykaturalne, tak dziwaczne, że wszyscy nawzajem zastanawiają się: „Jak on/ona może go kochać?”. No i samo zakończenie, w którym stary Levov, gderliwa ostoja dawnych czasów, dawnej moralności, dawnych form, omal nie traci oka, i to w bardzo absurdalny sposób. Chaos dochodzi do głosu i śmieje się, śmieje się złośliwie na cały głos z tego wszystkiego, w co wierzyli poczciwi, solidni Levovowie, tak bardzo zakochani w dobrej mateczce Ameryce.


Dwa słowa o filmie

Po lekturze książki oczywiście nie mogłam sobie odmówić wyprawy do kina na ekranizację Amerykańskiej sielanki, debiut reżyserski Ewana McGregora. Film naprawił to, czego zabrakło w książce – w przeciwieństwie do niej posiada jasną fabularną ramę. Charakteryzuje go większy porządek, trochę chaotycznych wątków z powieści Rotha usunięto, inne zostały uproszczone. Jak jednak należało się spodziewać, brakuje mu głębi książkowego pierwowzoru – ginie trochę kontekst społeczny, a zamiast wielowymiarowej, metaforycznej opowieści mamy tylko dramat człowieka, który utracił ukochaną córkę. Zalecam więc lekturę – jako rozszerzenie i uzupełnienie filmowego seansu.

***
P. Roth, Amerykańska sielanka, tłum. Jolanta Kozak, wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017.

Ilustracje:
[1] Motyw z okładki filmowego wydania Amerykańskiej sielanki, wyd. WL / www.wydawnictwoliterackie.pl
[2], [3], [6] Materiały dystrybutora filmu / www.americanpastoral.movie
[4] Wolf Gang / Foter.com / CC BY-SA
[5] Okładka książki ze strony wydawnictwa / www.wydawnictwoliterackie.pl

Dwie bajki o ojcostwie – „Podróżowanie z Beniaminem”, Martin Vopěnka i „Klub filmowy”, David Gilmour

$
0
0
Zupełnym przypadkiem przeczytałam ostatnio, jedną po drugiej, dwie książki o ojcostwie. Obydwie przedstawiają dość niekonwencjonalną relację ojca z synem, obydwie okazały się czymś innym, niż się z początku wydawały, i obydwie do pewnego stopnia wystawiły na próbę moją czytelniczą cierpliwość.

Pierwsza, Klub filmowy, to oparta na faktach historia kanadyjskiego dziennikarza i krytyka filmowego Davida Gilmoura, który zastosował nietypowy wychowawczy eksperyment – pozwolił swojemu 16-letniemu synowi rzucić szkołę pod warunkiem, że w ramach edukacji będzie z nim oglądał trzy filmy tygodniowo. Druga, Podróżowanie z Beniaminem, opublikowana w serii Stehlík wydawnictwa Dowody na istnienie i określana przez Mariusza Szczygła jako „jedna z najpiękniejszych czeskich powieści”, jest zapisem kilkumiesięcznej wyprawy po Europie (a zarazem podróży wewnętrznej), w jaką główny bohater po śmierci żony zabiera swojego 8-letniego potomka.

Bajka filmowa

Zacznę od Gilmoura. Książkę, zapamiętaną dzięki recenzji Padmy na Mieście Książek, zabrałam z biblioteki, nastawiając się przede wszystkim na filmową ucztę. Intrygowała mnie długa lista dzieł kinematografii wspominanych w książce, liczyłam na to, że filmowa edukacja powieściowego Jesse’ego i mnie dostarczy inspiracji i pomoże nadrobić zaległości, zwłaszcza jeśli chodzi o klasykę kina. Bo braki mam, co tu dużo mówić, spore.

I pod tym względem Klub filmowy nie zawiódł. Wywody narratora na temat filmów czyta się z niekłamaną przyjemnością, oprócz tego bowiem, że analizuje on poszczególne obrazy i zwraca uwagę na konkretne sceny, okrasza także swoje miniwykłady bardzo interesującymi anegdotkami na temat aktorów i reżyserów. Niektórych z nich miał okazję poznać osobiście, przeprowadzając wywiady lub spotykając się z nimi na branżowych imprezach, toteż serwuje swojej latorośli – a zarazem i nam, czytelnikom – unikatowe smaczki.

I tak – dowiadujemy się m.in., że David Cronenberg zapytany o swoje filmowe guilty pleasures przyznał się do słabości do chrześcijańskiej telewizji, że Spielberg, Lucas, de Palma i Scorsese na imprezach nie interesowali się ani dziewczynami, ani narkotykami, „chcieli tylko łazić ze sobą i gadać o filmach”, i że Harvey Keitel to „świetny aktor, ale z mózgiem niczym niedogotowana wieprzowina”. Że Clint Eastwood „jest najlepszy” i że praca u niego na planie kończy się wcześnie, bo Clint chce jeszcze pograć w golfa, oraz że William Friedkin, reżyser Egzorcysty, był psychopatą, „potrafił strzelić w powietrze z pistoletu, żeby wystraszyć aktorów” i wykańczał psychicznie wszystkich na planie.

David Gilmour
Problem polega jednak na tym, że temat filmów stanowi zaledwie jakieś 20% tej książki. Reszta – to nudne jak flaki z olejem historie ze wspólnego życia narratora i jego syna, problemy ze znalezieniem pracy tego pierwszego, perypetie z dziewczynami tego drugiego, długie rozmowy o bzdetach… Przedwcześnie dojrzały, rozpity i rozbisurmaniony synek, najwyraźniej z nadmiaru wolnego czasu, co rusz wdaje się w niefortunne romanse i umiera z miłości, a jego tatuś, ponieważ jest tak bardzo cool, rozmawia z nim jak równy z równym, przyznaje, że „kobiety to krwawy sport” i dzieli się swoimi bogatymi damsko-męskimi doświadczeniami. Nic na to nie poradzę – dla mnie to trochę groteskowe. (I mam nadzieję, że to nie dlatego, że jestem już stara, zwapniała i nie rozumiem problemów nieszczęśliwych młodych ludzi – tak bardzo nie-cool :(!).

Tylko we fragmentach „filmowych” Gilmour błyszczy talentem opowiadacza, widać, że to jego temat i chętnie przeczytałabym na przykład zbiór esejów o filmach w jego wykonaniu. Niestety, poza tym książka jest raczej słaba, zupełnie nie porywa, a wizerunek tego „spoko taty” – któremu daleko do wzoru życiowej zaradności, a mimo to bierze na siebie życiową edukację swojego syna i wprowadza w życie ryzykowny wychowawczy plan, w który sam mocno wątpi – choć może nie powinien wpłynąć na moją ocenę całej książki, mocno uprzykrzył mi lekturę. 

***
Polecam jednak obejrzeć poniższy krótki wywiad z Gilmourem i jego synem, w którym opowiadają o tym, skąd wziął się pomysł na książkę i o całym tym filmowym doświadczeniu. Obydwaj wydają się tu bardziej sympatyczni, niż ich obraz powieściowy :):



Bajka podróżnicza

U Martina Vopěnki natomiast syn jest trochę młodszy – lat ma zaledwie 8, a zamiast podróży po filmowym świecie autor serwuje nam podróż dosłowną, fizyczną. Podobnie jednak jak u Gilmoura, jednym z głównych celów tej podróży jest zbliżyć ojca do syna; obie historie łączy też fakt, że i jeden i drugi tata jest bardzo niepewny, chwilami mocno wątpi w sens swojego projektu, obawia się, jaki wpływ będzie on miał na jego latorośl.

Dawid, narrator Podróżowania z Beniaminem, postanawia wraz z synem „zagubić się w Nieznane” po tym, jak w wypadku samochodowym ginie jego żona i matka małego Beniamina. Śmierć kobiety nie wydaje się dla Dawida wielką tragedią – przeciwnie, uwolnienie się od jej depresyjnej osoby przynosić mu chyba wręcz ulgę – ale czuje się życiowo zagubiony i liczy na to, że długa podróż pomoże mu odnaleźć właściwy kierunek i sens, „raj serca” (bo też w całej powieści autor nawiązuje do słynnego XVII-wiecznego dzieła Jana Amosa Komenskiego, Labyrint světa a ráj srdce). A syn? Wspólna wyprawa, ich własne, konspiracyjne, dwuosobowe przedsięwzięcie, ma być taką inauguracją dalszego życia już wyłącznie we dwójkę.

Idea piękna, z realizacją już gorzej – bo Dawid zdecydowanie nie świeci przykładem rodzicielskiej troski. A za jego płomiennymi wyznaniami miłości i przywiązania jakoś nie idą odpowiedzialne czyny. Najpierw kilkukrotnie zostawia Beniamina bez opieki, by jak najszybciej zaspokoić „niedające się okiełznać seksualne pożądanie” w najbliższym burdelu, później – w imię już nie potrzeb ciała, a tym razem wydumanych potrzeb duchowych – naraża go, ciągnąc ze sobą w rumuńskie góry mimo ostrzeżeń miejscowych, że o tej porze roku jest to już niebezpieczne. 

Nie mówiąc o tym, że na przekór wszystkim, decydując, że „nie będzie niewolnikiem empatii”, wyrzuca swój telefon, zrywa kontakt z rodziną i, nie bacząc na obawy dziadków Beniamina, przeciąga podróż, mimo że wakacje dawno się skończyły i chłopiec powinien wrócić do szkoły. „Jest moim ukochanym zakładnikiem” – pisze o synu. I nawet jeśli Beniamin, lojalny wobec ojca, nie mówi wprost, że chciałby już wracać, z czasem zaczyna przecież wysyłać subtelne sygnały, które Dawid dostrzega. Mimo to – brnie dalej, a wszystkich, którzy starają się ściągnąć go z powrotem do domu, wyzywa od małomieszczan.

Martin Vopěnka
Jest coś, co w tej postaci nie przekonuje – jakiś fałsz, niespójność i afektacja, co sprawia, że trudno uwierzyć w jej wielką ojcowską miłość. Sztuczność wyczuwa się też w tym, co dzieje się w tej powieści na poziomie języka – filozofujący Dawid wpada w tony nieznośnie górnolotne, tymczasem nadmuchanymi słowami bohater wygłasza po prostu banały („Jeśli jest Bóg, to czemu tyle bólu i cierpienia?”, „Wiedziałem, że poczucie szczęścia jest tylko ulotnym złudzeniem i że wyznaczony jest koniec wszystkich spraw w żywocie ludzkim”, „Pomyślałem o starości i o śmierci, że przyjdą tak samo nieuniknione, jak przyszła jesień w tutejsze góry”). Fakt, że jego natchnione gadki o Bogu, zbliżaniu się do czegoś wiecznego i łączności z wszechświatem sąsiadują, a nawet, niekiedy, przenikają się, z drobiazgowymi, wyzutymi z emocji i dosadnymi opisami aktów seksualnych, sprawia, że trudno jest potraktować je – i całego bohatera – na poważnie.
„Moim oparciem były dzieje życia starotestamentowych bohaterów. Przecież oni, w odróżnieniu od nowotestamentowych, też mieli potrzeby seksualne, a mimo to byli mili Bogu. Moralizują raczej ci, którzy masturbują się gdzieś ukradkiem w ubikacji, albo ci, którym nie staje” (s. 43).
Nie jest jednak tak, że w Podróżowaniu z Beniaminem dostrzegam same negatywy. Było tu też sporo momentów, w których się uśmiechnęłam, czy to z rozbawieniem (porównanie kempingu do taśmy w masarni czy kelnerów do drewnianych bali), czy z rozczuleniem (jak choćby przy fragmentach, kiedy bohaterowie rozmawiają o modlitwie, ale również przy opisie pary zakochanych żebraków na dworcu w Rumunii). Ba, zdarzało się nawet lekkie wzruszenie, także przy zakończeniu, które według niektórych jest zbyt sentymentalne i melodramatyczne – ja nie mam takiego wrażenia, przeciwnie, dopiero przy końcu tak naprawdę odczułam przywiązanie Dawida do syna, szczere, nie tylko deklarowane.

Mariusz Szczygieł jednak poleca :).
Ciekawe są też malowane przez Vopěnkę widoczki odwiedzanych przez bohaterów miejsc, przy tworzeniu których autor czerpie z własnych wspomnień i obserwacji – do napisania książki przygotował się bowiem, wędrując samemu trasą, którą pokonują Beniamin z ojcem. Mam wręcz poczucie niedosytu, tego tła mogłoby być więcej, ale z drugiej strony – zbyt wiele szczegółów na temat otoczenia pewnie odwróciłoby uwagę od głównego wątku, czyli przemyśleń Dawida i jego relacji z synem.

Mimo wszystko pozostało lekkie rozczarowanie. Ostrzegam więc – książka nie trafia w estetykę każdego. Nie jest, jak się spodziewałam, ciepłą, uniwersalną opowieścią, jaką można podarować w prezencie każdemu, od nastoletniej siostry poprzez rubasznego wujka aż po babcię. Wierzę jednak, że jeśli trafi na właściwego czytelnika, potrafi do niego przemówić.

***
Oczywiście wszystkie głosy polemiczne są mile widziane :). Chętnie też przyjmę propozycje innych książek skupionych wokół relacji ojciec-syn, bo to ciekawy temat, który można na wiele różnych sposobów przedstawić. Z literackich wizji ojcostwa, które sobie przypominam, mnie chyba najbardziej podobała się ta Etgara Kereta.

***
D. Gilmour, Klub filmowy, tłum. Emilia Skowrońska, wyd. Dobra Literatura, Słupsk 2011.
M. Vopěnka, Podróżowanie z Beniaminem, tłum. Elżbieta Zimna, wyd. Dowody na istnienie, Warszawa 2016.

Ilustracje:
[1] blanca_rovira / pixabay.com
[2] okładka książki ze strony wydawnictwa / www.dobraliteratura.pl
[3] zdjęcie ze strony wydawnictwa / www.dobraliteratura.pl
[4] okładka ze strony księgarni Wrzenie Świata / www.wrzenie.pl
[5] Pavel Hrdlička (Czech Wikipedia user Packa) / Wikimedia commons
[6] Dowody na Istnienie / Facebook.com 

Zamek, tym razem straszny – „Dziennik kasztelana”, Evžen Boček

$
0
0

Evžen Boček tym razem straszy. I to na serio.

Po sukcesie cyklu o arystokratce, której perypetie, jak się okazało, Polaków bawią tak samo mocno jak braci Czechów, polski wydawca pisarza proponuje nam jego debiut – wydaną po raz pierwszy w roku 1999 powieść Dziennik kasztelana. Widać po niej, że ścieżka twórcza Bočka w ciągu tych kilkunastu lat mocno się zmieniła; w jego pierwszej książce raczej niewiele jest humoru i absurdu, zaskakuje za to nastrojem grozy i niesamowitości.

Okładka pierwszego wydania książki,
jeszcze pod pseudonimem Jan Bittner.
Pozostaje za to forma dziennika, którą Boček wyraźnie lubi. Tym razem jest to dziennik pewnego sfrustrowanego Pražák, który nie chce już być Pražákiem, postanawia więc objąć posadę kasztelana na 300-letnim zamku gdzieś na Morawach. Liczy na to, że z dala od hałaśliwej stolicy wreszcie odnajdzie spokój, a może i naprawi relacje z żoną. Szybko się okazuje, że nie będzie mu to dane, bo na zamku… dzieją się dziwne rzeczy.

Mamy tu klasykę, czyli mroczne zamkowe historie, zagadkowe zgony, nocne kroki na korytarzu i gramofon, który ni stąd ni zowąd w środku nocy zaczyna sam grać, ale też nietypowe, niepokojące motywy, jak obwieszony lustrami gabinet byłego kasztelana, pęknięty ołtarz w zamkowej kaplicy czy woskowa lalka-podobizna zmarłej Marii Arnoszty, jednej z dziedziczek hrabiowskiej rodziny zamieszkującej niegdyś zamek. Nie jestem koneserką horrorów, jakoś trudno mnie przerazić, ale Boček naprawdę dobrze buduje „straszny” klimat – kładąc się spać po wieczornej lekturze Dziennika miałam jednak lekkiego pietra (nawet mimo tego, że moje maleńkie M3 w niczym nie przypomina zamczyska pełnego mrocznych zakamarków i korytarzy, a ewentualny duch z braku miejsca raczej zadreptałby w miejscu, zamiast urządzać swoje straszne przechadzki).

Choć, jak zauważyłam, sporo czytelników na to narzeka, mnie podobała się w tej historii aura tajemnicy – fakt, że zakończenie tak naprawdę niczego nie wyjaśnia. Urwana opowieść może i pozostawia niedosyt, ale za to pobudza wyobraźnię, a do tego uwiarygodnia formę dziennika, o co Boček wyraźnie dba – każdy wpis kasztelana już na wstępie zdradza jego stan ducha i jasne jest dla czytelnika, czy od ostatnich zapisanych słów przydarzyło mu się coś wstrząsającego, czy nie. Jeśli tak – pisze chaotycznie i nerwowo, jeśli nie – spokojnie i ze szczegółami snuje swoją historię. (To się może wydawać oczywistością, ale niektórzy autorzy fikcyjnych dzienników jednak o tym zapominają). 

Zamek w Miloticach, gdzie kasztelanem jest Evžen Boček :) 
Tytułowy kasztelan z tej powieści jest dosyć ciekawy jako postać, z tym swoim wiecznym wkurwem na miejski styl życia i wszystko co współczesne (łącznie ze współczesną literaturą, która „przeraża go równie mocno jak rak prostaty”) i uroczo autoironicznymi komentarzami. Niczym nowym nie jest za to jego zatwardziały racjonalizm, bo w końcu w większości opowieści ze zjawiskami paranormalnymi w tle musi się pojawić ktoś taki – kto zostaje brutalnie wytrącony z przeświadczenia, że istnieje tylko to, co widzimy i słyszymy.

Plus za sympatycznego księdza Zbyszka z Polski! Nie jestem z tych, którzy jakoś strasznie oburzają się na czeskie podśmiechujki z Polaków, tacy już ci nasi Czesi są, „śmiejące się bestie”, ale mimo wszystko miło było napotkać w czeskiej książce polską postać tak mądrą, dobrą, jednoznacznie pozytywną. I to w dodatku księdza.

I jeszcze jeden plus – za to, że, podobnie jak w Arystokratkach, Boček po raz kolejny korzysta ze swoich doświadczeń jako kasztelana. A ponieważ Dziennik kasztelana nie jest już tak naszpikowany absurdami, możemy podejrzewać, że przedstawiony tu obraz pracy na zamku jest trochę bardziej bliski rzeczywistości. Relacje z personelem, użeranie się z ludźmi z urzędu powiatowego, remonty, renowacje, archiwizacje, sprzątanie – to wszystko, ten opis funkcjonowania powieściowego zamku, nawet jeśli leciutko podkoloryzowany, był dla mnie bardzo interesujący. (No i ciekawe, czy upierdliwy Furman był wzorowany na jakimś urzędniku, który Bočkowi dawał się we znaki? Hmm…).

Oczywiście Dziennik kasztelana nie ma jakichś wielkich ambicji, to wciąż lekka, czysto rozrywkowa – dla tych, którzy lubią się bać – literatura. Ale spędziłam przy niej kilka przyjemnie strasznych godzin. I choć dopiero nieskrępowanym humorem Bočkowi udało się naprawdę podbić serca czeskich (i polskich) czytelników, dla mnie Dziennik kasztelana jest dowodem na to, że autor ten potrafi równie skutecznie wywoływać śmiech, jak i ciarki na plecach.

***
E. Boček, Dziennik kasztelana, tłum. Mirosław Śmigielski, wyd. Stara Szkoła, Wołów 2017.

Cykl o arystokratce na Literackich skarbach:
Arystokratka w ukropie

Ilustracje:
[1] zdjęcie własne,
[2] ipetrov.cz,
[3] DaBler / Wikimedia Commons
[4] lubimyczytac.pl

Życie i twórczość pasterza światła – „Historia światła. Powieść o fotografie Františku Drtikolu”, Jan Němec

$
0
0
Jak najpiękniej oddać hołd sławnemu fotografowi? Pisząc o nim powieść, która jest ciągiem malowniczych obrazów. I to właśnie zrobił Jan Němec w swojej Historii światła– biograficznej opowieści o Františku Drtikolu.

Historia Drtikola jest inspirująca – artysta odważny, spragniony prawdy, zdeterminowany, by na przekór epoce, w której żył, swą ukochaną fotografię podnieść do rangi sztuki. Dopiął swego, choć jego twórczość w początkach XX wieku była jeszcze dla wielu szokująca i kontrowersyjna. Był pierwszym fotografem w Czechach, który odważył się publicznie wystawiać zdjęcia nagich kobiet. Stworzył serię fotografii, przedstawiających gołe modelki na krzyżu. Jego nazwisko wywodzi się od czeskiego czasownika drtit – kruszyć, i taki był w swoim podejściu do sztuki: „Kruszę kajdany, które mnie uciskają...” (s. 478).

Malarz, fotograf, buddysta

Fotografia autorstwa Drtikola z roku 1915.
Co ciekawe, młody František wcale nie marzył o fachu fotografa. Chciał być malarzem. Ojciec jednak swoim stanowczym „ze sztuki pieniędzy nie ma” wymógł na nim, by wybrał bardziej praktyczny zawód – i nieświadomie popchnął go tym samym na drogę przeznaczenia.

„Fotografia w porównaniu z malarstwem jest taka tępa, to taka głupia służka rzeczywistości, kolorowanka dla idiotów, którzy nie mają żadnego twórczego talentu” (s. 81) – narzeka z początku Drtikol, gdy jako asystent w atelier miejscowego fotografa spędza długie, nudne godziny w ciemni. Dopiero studia fotograficzne w Monachium – i pasja jego wykładowców – pokazują mu, że fotografia jest sztuką w takim samym stopniu, co malarstwo czy poezja. „Bądźcie dobrymi pasterzami światła” – mówi profesor na jednym z pierwszych wykładów, w których uczestniczy Drtikol, i chłopak bierze sobie te słowa do serca.

Po ukończonych z sukcesami studiach wraca do rodzinnego Przybramia i otwiera tam własne atelier, ale nie wiedzie mu się. Fotografów jest tam już pod dostatkiem, a w małym, konserwatywnym miasteczku trudno jest mu znaleźć modelki do nagich zdjęć, którymi zajmuje się po godzinach. Pakuje więc manatki i wyjeżdża do Pragi.

W stolicy Czech spędzi resztę życia (nie licząc kilku lat na wojnie). Tam otwiera studio fotograficzne na ostatnim piętrze jednej z kamienic, wysoko ponad dachami – to jego bocianie gniazdo, jego podwodna łódź kapitana Nemo z uwielbianej w dzieciństwie lektury, gdzie chroni się przed ludźmi. Z czasem osiąga sukces zarówno komercyjny – fotografują się u niego największe osobistości epoki, na czele z prezydentem Masarykiem – jak i artystyczny – w stolicy może rozwinąć skrzydła, pozujących nago modelek ma tam pod dostatkiem. W Pradze przeżywa też dwie wielkie miłości i płodzi córkę, Ervičkę. Wreszcie, u schyłku życia – zwraca się ku religii i filozofii Wschodu.

Sztuka vs. miłość

Němec pokazuje nam w Drtikolu człowieka, który swojej sztuce podporządkowywał wszystko. Odnosimy wręcz wrażenie, że nawet jego miłości miały być tylko artystycznym bodźcem, czymś sobie narzuconym. „Musisz ją kochać, sam przed sobą się sprawdzić, a zarazem gardzisz nią” – pisze Němec o relacji Drtikola z kapryśną Elišką Janską. Fotograf pragnie „żony, która wniesie w jego życie piękno” – i znajduje ją ostatecznie w osobie młodziutkiej tancerki Erviny Kupferovej, która jednak po pięciu latach małżeństwa tanecznym krokiem odchodzi z jego życia, zabierając ze sobą córkę. Ich związek, piękny mariaż miłości i sztuki kończy się z hukiem, bo żadna z tych dwóch silnych artystycznych osobowości nie chce się podporządkować drugiej. „Małżeństwa artystów nie są szczęśliwe”…

Sztuka grała więc dla Drtikola pierwsze skrzypce – jako narzędzie prawdy. „Chcesz być tym prawdziwym – cokolwiek to znaczy” – pisze o nim Němec. I dlatego fotograf każe swoim modelkom zrzucać ubrania, chce pokazać ludzi takimi, jacy naprawdę są, wtedy dopiero stają się naprawdę piękni. „Stale wierzysz w święty świat marzeń i uznajesz, że ciało jest przede wszystkim płaszczem duszy. Jeśli wewnątrz nie ma piękna, nie objawi się też ono na powierzchni lub będzie chłodne i nudne, przypadkowe (…). Bóg stworzył człowieka nagim, nie powinno się o tym zapominać” (s. 232).

Nie sposób się z tym wszystkim nie zgodzić, patrząc na jego zdjęcia – jak choćby poniższą kompozycję, zatytułowaną Fala. „Wygląda jak nimfa zrodzona z abstrakcyjnego morza dekoracji (…). Wygięła tułów jak twardy łuk, pod biodrami jej cień wytworzył kolejną falę, która płynnie nawiązuje do tych na pierwszym planie. Wodorost na łonie wyraźnie teraz sterczy” (s. 453).


Płonąca kopalnia srebra

Jak wspomniałam na początku, Historia światła jest właściwie serią pięknych obrazów – i ta koncepcja zachwyca pomysłowością, w końcu mamy do czynienia z biografią fotografa. Pierwszym takim obrazem – wywołującym w czytelniku równie wielki szok, jak w małym Drtikolu – jest płonąca kopalnia srebra w Przybramiu. Od zaprószonego ognia wybuchł wtedy pożar, który pochłonął życie ponad 300 górników. Tragedia ta sprawia, że mały František po raz pierwszy zaczyna zastanawiać się nad śmiercią, a równocześnie, już wtedy, inspiruje go twórczo – chłopiec namiętnie szkicuje obraz katastrofy i tego, co dzieje się po niej.

Podczas jednej z sesji rysowania towarzyszy mu górnik, który przedstawia się jako Augustin Žlutický. Czy istniał naprawdę? Czy należał już wtedy do świata martwych, czy żywych? Nie wiadomo, pewnym jest natomiast, że wywarł ogromny wpływ na całe późniejsze artystyczne życie Drtikola, wypowiadając właściwie tylko jedno zdanie: „Człowiek najwięcej dowiaduje się o świecie, patrząc w swoje własne oczy” (s. 37). Do tej myśli powraca fotograf po latach, poświęcając się buddyzmowi, poszukując Boga w samym sobie i oddając się na powrót ukochanemu malarstwu. Historia zatacza koło.

Są również inne obrazy – niektóre rzeczywiste, inne ze snów. Jest uczestniczka zawodów rowerowych, jedyna kobieta wśród startujących, która małemu Drtikolowi przypomina mitologiczną nimfę Kajnis, zmieniającą się w wojownika, i otwiera mu oczy na płeć i ciało. Jest dziewczyna w oknie szkoły muzycznej, grająca na altówce, i jest wielki żółty balon w Monachium z napisem „Życie – Światło – Miłość”. Jest wirująca na scenie Erva, rozpostarta na krzyżu naga Sofia, nocne wiśnie podczas pieszej wędrówki z Pragi do Przybramia i pochód świateł na Świętą Górę…

Jan Němec (fot. Anna Nadvornikova)
Światło o smaku crème brûlée

Co ważne, wszystkie te obrazy są wspaniale opisane. Z tą samą wirtuozerią, z którą Drtikol pisał światłem – Němec maluje słowem. W jego opowieści wyciąg „wypluwa podtrutych górników jak dokładnie wyssane pestki wiśni”, a słowa w ustach modlących się kobiet „syczą i szeleszczą, jakby pełzały po rozgrzanych kamieniach”. Oddziałuje przy tym na wszystkie zmysły – pisze o brzmieniu ludzkiego ciała i o smaku światła:
„Wiele razy próbujesz tego światła, ale stale nie jest wystarczająco delikatne, wiesz, że powinno mieć smak świeżej wanilii, smak crème brûlée, który serwują w tej cukierni przy ulicy Ječnej. Ale posmak żelaza i zatęchły mrok rur nie chcą go opuścić, przyprawia cię to o smutek, zrozpaczony składasz ręce” (s. 513).
Podoba mi się również eksperyment z drugą osobą – Němec nie pisze „on, Drtikol” i nie pisze „ja, Drtikol”, a snuje jakby przez całą powieść długi monolog do Drtikola. Mimo to widzimy przez cały czas świat z perspektywy fotografa – razem z nim odczuwamy grozę tragedii w przybramskiej kopalni, ekscytujemy się studenckim życiem w Monachium, przeżywamy nieszczęśliwą i niepełną jak niedokończone rzeźby Michała Anioła miłość do Eliški (której wzruszającym zapisem są zamieszczone w książce listy z wojny). Jesteśmy z nim, kiedy z pompą wchodzi w życie małżeńskie, i kiedy znów zostaje sam ze swoją sztuką w atelier nad dachami Pragi.

Josefov, wojna i Masaryk

Tytuł powieści Němca, choć niepozorny, jest bardzo trafny. Bo tak naprawdę śledzimy nie tylko historię życia jednego człowieka, ale również historię fotografii, w Czechach i poza nimi, a więc, można powiedzieć, „historię światła”. Gdy młody Drtikol zaczyna się nią zajmować, jest zajęciem czysto użytkowym, nieudolnie odtwarzającym rzeczywistość, produkującym tandetne kompozycje do rodzinnych albumów. Z czasem wychodzi ze swojej szufladki i gdy opowieść się kończy – jest już pełnoprawną sztuką, docenianą w Pradze i na świecie.

Na marginesach tej biograficznej powieści o Drtikolu przewija się również historia Czech. Mamy tu antyniemieckie nastroje w Pradze przełomu wieków, opisywaną także u Urbana w Lordzie Mordzie zagładę żydowskiej dzielnicy (to właśnie dzięki albumowi z nostalgicznymi zdjęciami zagraconych podwórek i rozpadających się domów na Josefovie Drtikol zyskuje pieniądze na rozwój swojego atelier), I wojnę światową oraz Pragę powojenną, w której kawiarniach spotykają się intelektualiści z kręgu Masaryka i Čapka oraz fascynaci filozofii Dalekiego Wschodu.

Zarzutów mam niewiele. Do autora – że w końcówce opowieść trochę traci swoją dynamikę, oraz że nie wspomniał nic o zwierzętach, które Drtikol ponoć bardzo lubił i trzymał w swoim atelier (a wiem z pewnych źródeł, bo od jego córki – opowiada o tym w filmie dokumentalnym, do którego link podaję na końcu). Do wydawcy – że mimo świetnego tłumaczenia Katarzyny Bańki, pojawia się tu kilkanaście językowych usterek.

Podsumowując jednak, to była piękna podróż. Pełna kolorów, zapachów, smaków – i oczywiście światła.

***
J. Němec, Historia światła. Powieść o fotografie Františku Drtikolu, tłum. Katarzyna Bańka, wyd. Książkowe Klimaty, Wrocław 2017.

Na koniec – wspomniany krótki film dokumentalny, który bardzo Wam polecam. Niezależnie od tego, czy znacie czeski czy nie, bo pokazana jest w nim bogata kolekcja fotografii Drtikola – zarówno tych prezentujących kobiece akty, stosunkowo łatwych do znalezienia w sieci, jak i starszych, wykonanych jeszcze w czasach studenckich, których tematem są wiejskie krajobrazy, rodzimy Przybram i praskie zaułki. A prócz tego – sporo zdjęć samego Drtikola i innych postaci, o których mowa w książce.


Historia światła to pierwsza książka Jana Němca przetłumaczona na język polski, ale jest też jedno opowiadanie, które można po polsku przeczytać. Pisałam o nim u siebie, znalazło się w zbiorku Polska: z czym się to je? wydanym przez Fundację Kukatko :) 

Ilustracje: 
[1] Foter.com
[2] Erotische Fotografie 1890-1920 / Wikimedia Commons
[3] Okładka albumu František Drtikol – edice mezinárodní fotografie svazek 7 / antikvariat.eu
[4] kultura.idnes.cz
[5] Zdjęcie autora ze strony wydawnictwa Książkowe Klimaty / ksiazkoweklimaty.pl
[6] Okładka książki ze strony wydawnictwa Książkowe Klimaty / ksiazkoweklimaty.pl

Nabokoviada po raz czwarty: „Dziwny przypadek doktora Jekylla i pana Hyde'a”, Robert Louis Stevenson

$
0
0
Ilustracja Charlesa Raymonda Macauley'a do amerykańskiego wydania utworu z roku 1904.
 Zacznę od tego, że to chyba pierwszy spośród wykładów Nabokova, który trochę mnie rozczarował. Tym razem nie było efektu „wow!”, nie było walenia się w czoło i okrzyków (choćby w duchu) „Oczywiście! Że też na to nie wpadłam!”. Mniej niż zwykle tutaj ciekawych spostrzeżeń, dużo za to cytatów z utworu i zwykłego omówienia akcji.

Ładnie jednak Nabokov pisze o nowelce Stevensona. „Ta książka ma rozkoszny winny posmak” – stwierdza już na wstępie. I rzeczywiście, Doktor Jekyll i pan Hyde ma w sobie coś z bogactwa ciężkiego smaku porto, to utwór napisany kunsztownym językiem, mrocznie elegancki, klimatyczny, taki… do delektowania się. Jako próbkę tego stylu Nabokov przytacza opis poranka w londyńskim Soho, i rzeczywiście, ten malowniczy i przejmujący dreszczem fragment zwrócił też moją uwagę. Podaję w wersji anglojęzycznej (z którą zapoznałam się w wersji z poręcznym słownikiem dzięki uprzejmości wydawnictwa [Ze słownikiem], dziękuję!) oraz w tłumaczeniu Lesława Halińskiego (można przy okazji ocenić jakość przekładu):
„It was by this time about nine in the morning, and the first fog of the season. A great chocolate-coloured pall lowered over heaven, but the wind was continually charging and routing these embattled vapours; so that as the cab crawled from street to street, Mr. Utterson beheld a marvellous number of degrees and hues of twilight; for here it would be dark like the back-end of evening; and there would be a glow of a rich, lurid brown, like the light of some strange conflagration; and here, for a moment, the fog would be quite broken up, and a haggard shaft of daylight would glance in between the swirling wreaths. The dismal quarter of Soho seen under these changing glimpses, with its muddy ways, and slatternly passengers, and its lamps, which had never been extinguished or had been kindled afresh to combat this mournful reinvasion of darkness, seemed, in the lawyer’s eyes, like a district of some city in a nightmare” [1].

„Była mniej więcej dziewiąta rano, nad miastem wisiała pierwsza mgła. Pod niebem unosił się dymny całun o barwie czekolady, co i rusz przesuwany i rozpraszany przez powiewy wiatru. Przemierzając dorożką kolejne londyńskie ulice, pan Utterson obserwował wszelkie możliwe odcienie poranka; w jednym miejscu było czarno jak późnym wieczorem, w innym panował blady brąz, jakby opodal wybuchł pożar; w innym jeszcze przez wirujące kłęby mgły przebijały się nieśmiało słoneczne promienie. W tym wciąż zmieniającym się oświetleniu posępne Soho – dzielnica błotnistych dróg, niedomytych przechodniów oraz latarni, których nigdy nie gaszono ani nie zapalono – toż właśnie Soho sprawiało wrażenie miasta z najbardziej koszmarnych snów” [2].
A przechodząc do treści…

Już na wstępie zaskoczyło mnie skierowane do studentów zastrzeżenie Nabokova, by nie traktować Doktora Jekylla i pana Hyde’a jako powieści kryminalnej. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, by zaklasyfikować ten utwór jako kryminał, ale – co stwierdziłam po namyśle – chyba głównie dlatego, że od początku znałam rozwiązanie zagadki. W rzeczywistości dzieło Stevensona czytane „właściwie” (czyli nieświadomie – tak, jak żaden współczesny czytelnik nie jest go już w stanie przeczytać) ma pewne cechy kryminału. A przy okazji Nabokov nie może się powstrzymać, by we właściwym sobie stylu nie wyrazić własnego zdania na temat powieści kryminalnych (i przyznam, że odczucia co do tego gatunku mam nieco podobne):
„Szczerze mówiąc, nie należę do tych akademików, którzy przyznają się nieśmiało, choć zarazem z prowokacyjną nutą przechwałki w głosie, że lubią kryminały, bo są one zazwyczaj kiepsko jak na mój gust napisane i nudzą mnie śmiertelnie” [3].
Aktor Richard Mansfield wcielający się
w rolę doktora Jekylla i pana Hyde'a.
Dalej nasz szacowny wykładowca zwraca m.in. uwagę na najsłabszy punkt noweli – czyli wiarygodność odkrycia dokonanego przez doktora Jekylla, możliwości przemiany w osobę o zupełnie innym usposobieniu – oraz na sposób, w jaki poradził sobie z tym Stevenson. Otóż dzięki zręcznym opisom, „obrazom, intonacjom, schematom słownym” oraz fałszywym tropom autor odwraca uwagę czytelnika od samej przemiany i jej fizjologicznych podstaw, „doprowadza umysł czytającego do takiego stanu, że nie będzie on dociekał, czy takie przeobrażenie jest możliwe, czy też nie” [4]. Dodaje, że podobne zabiegi zastosował Dickens w Samotni, w rozdziale, w którym pojawia się przypadek samozapłonu – i rzeczywiście, to budzące wątpliwości zjawisko poprzedza tam tak nastrojowy, budzący ciarki opis, że zapominamy o tym, czy taka śmierć była fizycznie możliwa czy nie. Stevenson jest równie zręczny, jego sztuczka działa – opowieść i jej klimat wciągnęły mnie tak bardzo, że byłam w stanie wyłączyć na chwilę mój ścisły, analityczny umysł i bez marudzenia rozkoszować się lekturą, z całą jej grozą.

Dobry Jekyll vs. zły Hyde?

Najważniejszym spostrzeżeniem tego wykładu była dla mnie jednak uwaga, że tak naprawdę w utworze Stevensona nie dochodzi do walki dobra (w osobie Jekylla) ze złem (w postaci Hyde’a). Jekyll nie jest bowiem jednoznacznie dobry, w końcu Hyde powstał ze skupienia jego złych skłonności; jest hipokrytą i człowiekiem lekkomyślnym, a więc stanowi mieszankę cech dobrych i złych. Z kolei Hyde, choć określany przez bohaterów jako „czyste zło”, nosi w sobie Jekylla, jego pamięć i świadomość, dąży do tego, by wrócić do jego postaci, co sprawia, że nie jest również jednoznacznie zły.

(I tutaj przyszła mi do głowy, już na marginesie wykładu, ciekawa myśl. Hyde, jak sugeruje nawet jego nazwisko, jest dla Jekylla „kryjówką”, w której może on dawać upust swoim złym żądzom; ale pod koniec role się odwracają – to Jekyll staje się kryjówką dla oskarżonego o morderstwo Hyde’a, w której ten w trosce o swe życie musi się od czasu do czasu schronić.).

Osobowości Jekylla i Hyde’a, ich niejednoznaczność, przedstawił nawet Nabokov graficznie (wiadomo, uwielbia to!). Jekyll zostaje zaprezentowany jako kratkowane koło, Hyde – jako mniejsze koło w linie ukośne.  reprezentowane są tu przez kratkowany wzór, złe – jako ukośne linie; wskutek zażycia mikstury dochodzi do koncentracji złych cech i tak powstaje Hyde. Pozostaje jednak świadomość Jekylla, unosząca się nad Hydem, „coś w rodzaju kółka dymu lub aureoli”. Pomysłowy schemat! 

„Szczątki zła” rozproszone w Jekyllu...
...które pod wpływem mikstury zaczynają formować ciemny koncentrat.
I po przemianie. Jekyll w postaci „kółka dymu” unosi się nad Hydem.
I jeszcze dwie drobnostki, które w wykładzie Nabokova mnie zainteresowały. Po pierwsze – obserwacja, że uwagi, które wygłaszają na temat Hyde’a rzeczowi i trzeźwo myślący panowie Utterson i Enfield, mają w sobie za dużo artyzmu i są sprzeczne z ich charakterami. Nabokov doszukuje się u bohaterów ukrytej duszy artysty, ale ja obstawiam jednak tę bardziej oczywistą opcję – artysta bierze tu górę nad Stevensonem. I druga rzecz – sposób, w jaki autor, ustami bohaterów, opisuje Hyde’a i jego grzeszne wyprawy, jest niepełny. Tłumaczy się to ograniczeniami wiktoriańskiej moralności, ale Nabokov dostrzega w tym wycofaniu się mimo wszystko artystyczną słabość. Tutaj, trochę nieśmiało, ale się z nim zgadzam.

Jekyll, Frankenstein, Szatan…

I to by było na tyle, jeśli chodzi o wykład, ale dorzucę jeszcze co nieco z innych źródeł. Bardzo spodobała mi się na przykład interpretacja, która pojawia się na anglojęzycznej Wikipedii – porównanie Jekylla do Szatana, strąconego do Otchłani za to, że nie chciał uznać swojej dwoistości, nie chciał się pogodzić z tym, że nie jest tak dobry jak Bóg:
„This failure to accept the tension of duality is related to Christian theology, where Satan's fall from Heaven is due to his refusal to accept that he is a created being (that he has a dual nature) and is not God. This idea is suggested when Hyde says to Lanyon, shortly before drinking the famous potion – "...and your sight shall be blasted by a prodigy to stagger the unbelief of Satan." This is because in Christianity, pride (to consider oneself as without sin or without evil) is the greatest sin, as it is the precursor to evil itself” [5].
I sugestia z posłowia Macieja Szymkiewicza w moim wydaniu książki – porównanie doktora Jekylla do doktora Frankensteina. Obydwaj w zaciszu swojego laboratorium realizują makabryczny projekt, rzucając w pewien sposób wyzwanie ludzkiej naturze. Obydwie więc opowieści można interpretować jako ostrzeżenie przed pychą, zuchwałymi próbami przekraczania narzuconych przez Boga (lub bogów) granic. Jak pisze Szymkiewicz:
„Można by rzec, że dziewiętnastowieczni brytyjscy autorzy chcieli wyrazić, iż w pewnych dziedzinach życia rozum musi się ukorzyć i uznać swoje ograniczenia; inaczej czeka go katastrofa. W starożytnej Gracji istniało pojęcie hybris, którym określano dumę i pychę, zuchwałość wobec bogów uniemożliwiającą człowiekowi właściwe rozpoznanie jego sytuacji. Hybris cechowała zazwyczaj władców i herosów, którzy sięgali poza granice swych możliwości. Sprowadzało to na nich nieszczęście, będące często boską karą” [6].
W końcu to piękne, że nikt z nas nie jest chodzącym aniołem ani czystym złem, prawda? Każdego dnia toczy się w nas walka, w której wygrywa raz jedna, raz druga strona, ale zarówno triumfy jak i upadki w pewien sposób przynoszą nam chwałę – to one czynią nas ludźmi.

***
Bibliografia:
[1] Stevenson R.L., Strange Case of Dr Jekyll and Mr Hyde, wyd. [Ze słownikiem], Ruda Śląska 2016, s. 56.
[2] Stevenson R.L., Doktor Jekyll i pan Hyde, tłum. Lesław Haliński, wyd. Vesper, Poznań 2007, s. 37.
[3] Nabokov V., Wykłady o literaturze, tłum. Zbigniew Batko, wyd. MUZA SA, Warszawa 2005, s. 247.
[4] Tamże, s. 256.
[5] http://en.wikipedia.org/wiki/Strange_Case_of_Dr_Jekyll_and_Mr_Hyde
[6] Szymkiewicz M., Doktor Jekyll i pan Hyde, albo krytyka wszechwładnego rozumu [w:] Stevenson R.L., Doktor Jekyll i pan Hyde, tłum. Lesław Haliński, wyd. Vesper, Poznań 2007, s. 115.

***
Przeczytajcie też, co na temat Doktora Jekylla i pana Hyde’a oraz wykładu Nabokova pisze Pyza Wędrowniczka na Pierogach Pruskich!

Przypominam, że w ramach Nabokoviady omawiamy z Pyzą utwory analizowane przez Nabokova w jego Wykładach o literaturze. A w następnej odsłonie, uwaga… Proust! Tak, tak, przyszedł czas na tego wspaniałego klasyka francuskiej literatury. O W stronę Swanna, pierwszym tomie cyklu W poszukiwaniu straconego czasu, porozmawiamy 27 maja. To dobra okazja, by wreszcie zmierzyć się z tą lekturą – czasu jest sporo, przyłączcie się!

Poprzednie moje teksty w ramach Nabokoviady:
Jane Austen, Mansfield Park
Charles Dickens, Samotnia
Gustave Flaubert, Pani Bovary

Ilustracje:
[1], [2], [8] Ilustracje Charlesa Raymonda Macauley'a do wydania książki z roku 1904, wyd. New York Scott-Thaw / Wikimedia Commons,
[3] Fotografia: Henry Van der Weyde, British Library 1887 / Wikimedia Commons,
[4], [5], [6], [7] Ilustracje z Wykładów o literaturze Vladimira Nabokova, wyd. Muza / zdjęcie własne,
[9] zdjęcie własne,
[10] grafika autorstwa Pyzy :).

Doktor Mengele, księżna de Guermantes i filmy porno – „Jak podróżować z łososiem”, Umberto Eco

$
0
0
Wystarczy już pierwsze zdanie. Już w pierwszym zdaniu tej książki jak w soczewce skupia się cały jej urok, lekkość i ironiczny dystans, i jest w nim zapowiedź, jak bardzo rozkoszna będzie to lektura. „Ponieważ przyszłość narodu indiańskiego wydaje się już przesądzona, pragnący awansu społecznego młody Indianin ma tylko jedno wyjście: zagrać w westernie”.

Od Indian i westernów przechodzimy do urządzania publicznych bibliotek (jak najdłuższe sygnatury, utykający bibliotekarze, godziny otwarcia bezwzględnie pokrywające się z godzinami pracy przeciętnych zjadaczy chleba), podróżowania (autostopem, ze zwojami pism kabalistycznych w plecaku; no i oczywiście z, niezwykle kłopotliwym, łososiem) oraz rozpoznawania filmów porno (jak – nie zdradzę; sprawdźcie sami!).

Po drodze zyskujemy niezwykle przydatną wiedzę – jak unikać chorób zakaźnych. I to jest chyba ulubiony mój tekst z tego zbioru; Eco daje tu taki popis czarnego humoru, w sposób tak zdecydowany, a zarazem uroczy i beztroski depcze wszelkie zasady delikatności i poprawności politycznej, i tak pięknie obnaża absurdy współczesnego świata, że aż muszę zacytować: „Psychoza wywołana przez AIDS groziła ograniczeniem działalności jedynie homoseksualistom, osłabiając poczucie demokracji. Teraz ograniczymy działalność heteroseksualną i znowu wszyscy będziemy równi” (s. 41). I dalej na przykład: „Ludność Kambodży i mieszkańcy libańskich obozów powinni unikać krwawej łaźni, odradzanej przez dziewięciu lekarzy na dziesięciu (dziesiątym, bardziej wyrozumiałym, jest doktor Mengele)” (s. 43).

Sprzęt do zbierania liści dla lorda Chatterleya

Umberto Eco w roku 1984.
Pisarz pokazuje w krzywym zwierciadle nie tylko rodzime Włochy, ale i inne kraje, które jako naukowiec i pisarz miał okazję odwiedzić. Opowiada nam o swoich perypetiach hotelowych, samolotowych i pociągowych (te ostatnie – w Stanach Zjednoczonych, gdzie „pociągami jeżdżą czarni pasażerowie wyjęci jakby z Nocy żywych trupów”, brrr!). I robi to w sposób zabawny, ale zarazem bardzo inteligentny; potrzeba czasem chwili, by rozgryźć jego kunsztowny dowcip. Dlatego też czytanie tych felietonów w większych ilościach na raz może trochę zmęczyć – lepiej je sobie dawkować, tak, jak były niegdyś publikowane w prasie.

I jeszcze te smakowite aluzje literackie, dzięki którym postaci z klasycznych dzieł w zaskakujący sposób ożywają! Eco pisze na przykład: „Leaf Scoops (…) służy do zbierania liści w waszym parku o powierzchni 80 tysięcy akrów. Wydając 12 dolarów 50 centów, oszczędzacie na ogrodniku lub gajowym (rada dla lorda Chatterleya)” (s. 59). I dalej, bardzo na czasie po ostatnim odcinku Nabokoviady: „Potrzeba kilku godzin, żeby go znaleźć, bo koperta jest rozmiarów worka na śmieci, a nie wszyscy mają ramiona długie jak Mister Hyde” (s. 104). A to z kolei bardzo na czasie przed kolejnym odcinkiem Nabokoviady: „Zarabiający ogromne sumy nowobogacki wskutek ciążącego na nim proletariackiego piętna nie umie posługiwać się sztućcami do ryb, zawiesza małpkę na tylnym oknie swojego ferrari, świętego Krzysztofa na tablicy rozdzielczej prywatnego odrzutowca i wymawia manágment zamiast mánagement. Nie zaprasza go więc księżna de Guermantes” (s. 151).

Eco złośliwy, Eco zafrasowany

Starsze teksty ze zbioru, te z lat 80. i początku 90., które znalazły się również w Zapiskach na pudełku od zapałek, przede wszystkim bawią. Są nafaszerowane absurdami tak bardzo, że aż momentami w duchu montypythonowskim – więcej w nich co prawda uszczypliwości, ale jednak chodzi głównie o zabawę. I tylko niektóre z nich zaskakują nas odrobinę poważniejszym morałem (na przykład Jak mówić o zwierzętach czy Jak nie zapominać o pedofilach).

W nowszych – tych pisanych już po roku 2000 – wyczuwa się za to jakiś niepokój. Wciąż jest ironicznie i dowcipnie, ale mam wrażenie, jakby Eco patrzył już w nich na świat z pewnym smutkiem. Wszechobecne smartfony, internet, dzieci, które nie potrafią już zapamiętać najprostszych informacji, głośne, prywatne rozmowy telefoniczne w miejscach publicznych, chęć pokazania się innym, obojętnie jak… Oto tematy, które z pewną rezygnacją porusza w tych tekstach pisarz. I zastanawiam się, czy to rzeczywiście świat tak bardzo zmienił się na gorsze, czy sam autor złagodniał, spoważniał, z wiekiem nabrał większej dla niego troski. Myślę, że prawda leży gdzieś pośrodku.

Podsumowując – przed lekturą felietonów Eco nie sądziłam, że jest możliwy tak elegancki, wyszukany i inteligentny sposób narzekania na świat. Bo przecież ten facet narzeka, ale robi to z taką klasą, że ani myślimy go spławiać, przeciwnie – chcemy go czytać i czytać. A na sam koniec, na deser, dostajemy jeszcze krótki przewodniczek po dziełach filozoficznych dla laików (z którego zamierzam skorzystać, a jakże). Sama słodycz!

***
U. Eco, Jak podróżować z łososiem, tłum. Krzysztof Żaboklicki, wyd. Noir sur Blanc, Warszawa 2017.

Ilustracje:
[1] zdjęcie własne,
[2] Bogaerts, Rob / Anefo / Wikimedia Commons
[3] www.wydawnictwoliterackie.pl.

Złodzieje zaufania – „Zaginiony”, Egon Hostovský

$
0
0
„Po co zrzucać na ludzi i na ich pięć kontynentów bomby atomowe, skoro wszystkie znane i nieznane materiały wybuchowe są w nas?” (s. 219).

Nie ma zbyt wielu książek opisujących wydarzenia roku 1948 na Czechosłowacji, przejęcie władzy przez komunistów. Sięgnęłam więc po Zaginionego z nadzieją na uzupełnienie swojej znajomości czeskiej historii. Absolutnie nie spodziewałam się jednak tego, co ostatecznie dostałam – głęboko humanistycznej opowieści o relacjach międzyludzkich i wzajemnym zaufaniu. I chyba jednej z najważniejszych czeskich powieści, jakie do tej pory dane mi było przeczytać.

Zaginiony Egona Hostovskiego to książka opisująca czasy przewrotu lutego w Czechosłowacji, powstała krótko po tych wydarzeniach – na początku lat 50. Z oczywistych względów nie została wydana w ojczyźnie pisarza; pierwszego oficjalnego czeskiego wydania doczekała się dopiero po roku 1989. W roku 1951 opublikowana została jednak w Danii, a na początku roku 1952 – w Stanach Zjednoczonych.

Władze amerykańskie sfinansowały powstanie powieści i wiązały z nią duże nadzieje – liczyły na to, że Hostovský opisze w niej szczegóły polityczne przewrotu, a książkę będzie można wykorzystać do celów propagandy antykomunistycznej. Tymczasem powstałe dzieło było nie do końca tym, czego się spodziewano. Autor niewiele uwagi poświęcił warstwie faktograficznej – daty, miejsca i nazwiska nie są dla niego zbyt istotne – za to sporo w jego książce psychologii i filozofii. Z myślą o amerykańskim czytelniku pisarz zadbał natomiast o ciekawą fabułę i wartką akcję oraz dorzucił motywy szpiegowskie.

Tak powstała bardzo niecodzienna mieszanka – połączenie thrillera politycznego, kryminału, powieści sensacyjnej, psychologicznej, filozoficznej i społecznej. Dzięki temu jednak Zaginionego można czytać na wiele różnych sposobów, i jest to jego zdecydowany plus. A poniżej kilka słów o tym, jak ja go odczytałam…

Dobry, zły i zagadkowy

W książce mamy kilku ważnych bohaterów i większość z nich to postaci złożone, trudne do oceny. Nawet podział na „dobro” i „zło” w okresie zaraz przed przewrotem wbrew pozorom nie jest oczywisty – jedna z bohaterek stwierdza, że inaczej niż w bajkach, które czytała jako dziecko, „dziś biją się ze sobą dwa różne rodzaje zła”. Zarówno komuniści, jak i Amerykanie, ludzie demokracji, chcą się posługiwać ludźmi do swoich celów.

W obozie komunistów mamy na przykład takiego Erika Brunnera – postać, której się nie lubi, ale której się też współczuje. Bo choć komunista, choć niemiły, choć podły dla swojej żony i wszystkich traktuje jak wroga – to wszystkie te zachowania są efektem wojennej traumy, którą Brunner, jako jeden z ocalałych Żydów, wciąż w sobie nosi. Skrzywdzony przez system Erik nie jest już w stanie nikomu zaufać, a do partii komunistycznej, w której jest wyśmiewany i postrzegany jako ciamajda, wstąpił tylko z pragnienia zemsty. Bohater tragiczny.

Wśród dobrych, ale nie bez skazy, mamy także małżeństwo Borków – Oldřicha, uczciwego dziennikarza, kochającego męża i ojca, poczciwca, który jednak nie wzbrania się w razie potrzeby przed użyciem siły, oraz zdziecinniałą, głupiutką, nieustannie zdradzającą męża (o czym ten wie, ale zawsze jej wybacza) aktorkę Irenę. Jest jeszcze żona Erika, Olga, Olga wspaniała, królowa Olga, moim zdaniem najszlachetniejsza postać tej książki, dorównujący jej cnotami ksiądz Dušan oraz oczywiście tajemniczy Pavel Král – ale o nim więcej za chwilę. W drugim obozie natomiast mamy m.in. demonicznego, wysoko postawionego działacza komunistycznego Matějkę oraz roszczeniowego, pragnącego władzy i pieniędzy Kapouna.

I jeszcze jedna niezwykle intrygująca postać – Stanley Johnson vel Standa Jonáš. Amerykanin czeskiego pochodzenia, który trafia do Pragi w poszukiwaniu zaginionej walizki. Na pozór to tylko nieszkodliwy głupek, który przypadkiem wpadł w tryby historii, a jego wątek jest zupełnie bez znaczenia dla fabuły; nie zapominajmy jednak, że to właśnie on praktycznie otwiera i zamyka całą powieść. A jeśli do tego wziąć pod uwagę, że tajemniczym sposobem pojawia się akurat w Czechach w najgorętszym politycznie okresie, na kilka dni przed przewrotem, i opuszcza kraj niedługo po nim, oraz że podczas rozmowy z Morganem zachowuje się z zaskakującą pewnością siebie – myślę, że nie mamy do czynienia ze zwykłym szaraczkiem, który szuka zguby. Raczej poczciwy Standa stosuje kamuflaż à la Szwejk, a zapewnieniom, że polityka go nie interesuje, nie należy wierzyć.

Egon Hostovský
Ciasny pokój, ciasne życie

Przed wojną Hostovský był znany w Czechosłowacji głównie jako autor powieści psychologicznych, i również w Zaginionym widać, że psychologia jest jednym z jego ulubionych tematów. Wiele uwagi pisarz poświęca życiu wewnętrznemu swoich bohaterów oraz relacjom, jakie łączą ich z innymi.

Szczególnie ciekawe wydają mi się kreślone przez niego portrety małżeństw. Erik Brunner ze względu na swoją traumę i wrogość do całego świata nie jest w stanie stworzyć szczęśliwego związku, wyładowuje więc frustracje na żonie i zatruwa jej życie podejrzeniami. Odbiciem ciasnej, dusznej atmosfery między nimi jest ich mieszkanie – małe, zagracone meblami, wiecznie zimne, nawet jeśli ogrzane.

Olga cierpi i zastanawia się, czy to jej wina, „że nawet wtedy, gdy leżą w objęciach, to oboje nawzajem się kaleczą, jakby mieli na piersiach otwarte rany?” (s. 146). Dzielnie jednak znosi wszelkie ciosy i mimo nich jest gotowa stanąć w obronie męża – dlatego, że go rozumie i w niego wierzy; posiada ogromne wręcz zasoby wiary, której tak bardzo brakuje Erikowi. Jej płomienna mowa pod adresem wątpiącego w uczciwość jej męża Borka jest chyba najbardziej poruszającym momentem całej powieści.

Zupełnie inaczej wygląda małżeństwo Borków – nie ma tutaj mowy o jakimkolwiek wzajemnym zadręczaniu się, jest to szczęśliwy i harmonijny związek dwójki zgodnych ludzi. I nie mają tu znaczenia zdrady Ireny oraz fakt, że znajomi mówią o Oldřichu „rogacz”. Tak mało w nim zazdrości i złej woli, że nie potrafi wściekać się na występną żonę (jest w tym oczywistym przeciwieństwem Brunnera, który ma wręcz obsesję na punkcie Krála – dawnego kochanka Olgi). Borek kocha jednak w Irenie przede wszystkim jej wewnętrzne dziecko, fakt, że jego żona „splata swoje życie z zabaw, marzeń i dobrych słów, ze śpiewów i śmiechu” (s. 305). Kiedy więc dziecięcy urok zostaje wyparty przez oddanie ideologii komunistycznej (dość płytkie co prawda, jak to u Ireny), uczucie słabnie.

Człowiek czy symbol?

Co ciekawe, poszczególne postaci książki zostają scharakteryzowane głównie poprzez sposób, w jaki odnoszą się do jednej, tajemniczej postaci – Pavla Krála. Král, który nigdy nie pojawia się w powieści osobiście, spaja i napędza całą fabułę. Z każdym z bohaterów jest w pewien sposób powiązany, każdy na pewnym etapie swojego życia się z nim spotkał i coś mu zawdzięcza.

Erik go nienawidzi. Zaślepiony zazdrością i nieufnością, z żelazną konsekwencją przymyka oko na jego pozytywne przymioty, podkreślając za to wszystkie postępki Krála, które świadczą o jego egoizmie i nieodpowiedzialności. Reszta bohaterów ocenia go jednak zdecydowanie bardziej pozytywnie. I jeden tylko Borek, pod wpływem rozmów z Brunnerem, przez moment wątpi w szlachetność Krála; reszta, czyli Olga, panna Pollinger, ksiądz Dušan, niezłomnie w niego wierzą.

Kim jest Pavel Král, kim jest naprawdę? – krąży nam po głowie podczas lektury. Przypomina mi się w tym momencie pytanie „Kim jest John Galt?”, padające wielokrotnie w powieści Ayn Rand Atlas zbuntowany (wydanej zresztą w USA w roku 1957, a więc pięć lat po Zaginionym– może to inspiracja?). Obydwie te postaci przez dłuższy czas (u Hostovskiego – aż do końca) pozostają gdzieś za kulisami, okryte aurą tajemnicy, bezcielesne, i mam wrażenie, że są bardziej symbolem niż żywym człowiekiem.

Král to opiekun, autorytet, który dodaje sił i nadaje wszystkiemu sens; jest ludzki, bo popełnia błędy, ale ma zarazem w sobie coś boskiego, bo kiedy Borek zaczyna w niego wątpić, wyznaje: „Czuję się tak, jakbym bluźnił” (s. 311). Ksiądz Dušan mówi mu: „Zapewne z takim bólem nie powątpiewałby pan o Králu, gdyby był pan całkowicie pewny samego siebie” (s. 322) i dodaje, odpowiadając na pytanie „Kim jest Pavel Král?”: „On jest ochotnikiem w służbie miłości. Potrafi kochać ludzi i rzeczy bezinteresownie, na przekór wszystkiemu, jak dziecko” (s. 324).

Manifestacja prokomunistyczna w Pradze w 1947 r.
Spór Bogów

Pavel Král w pewien sposób uosabia więc również coś, co pozostaje najważniejszym tematem powieści Hostovskiego – wiarę w ludzi. Bez tej wiary nie można swobodnie oddychać, być szczęśliwym, kochać; pozostaje się w swoim ciasnym, ciemnym, dusznym światku, jak Brunner. Największym złem, jakie wyrządził komunizm (a wcześniej – nazizm), było według autora odebranie ludziom tej wiary, wzajemnego względem siebie zaufania, a zastąpienie jej wiarą w partię, stopniowe opanowanie umysłu przez robactwo polityki, o czym mówi Jan Masaryk (jedyna bodaj postać autentyczna w tej powieści). O tym właśnie, o utracie zaufania, w skali mikro, bo w odniesieniu do własnego życia z Erikiem, mówi w swoim przejmującym monologu Olga:
„Głoduję do szaleństwa, jak głodują miliony innych ludzi pragnących odrobiny nadziei i zaufania. Modlę się, bo do tego jeszcze jestem zdolna, żeby Bóg dał Erikowi choć trochę wiary we mnie, bo wtedy każde z nas będzie potrafiło dokonać cudów. Z tego barłogu zbudujemy dom, zaspokoimy głód i pragnienie byle czym – dzięki jednemu słowu, przelotnemu uśmiechowi, jeśli tylko będzie w nich zaufanie i nadzieja!” (s. 314).
O wierze w człowieka mówią również ksiądz Dušan oraz Borek (który własną zachwianą wiarę odzyskuje właśnie dzięki Oldze). Ten drugi mówi Matějce: „My obaj jesteśmy ludźmi religijnymi i wierzącymi. Waszym Bogiem jest partia (…). To nie jest spór nas dwóch, ale spór naszych Bogów” (s. 421). Ksiądz natomiast mówi do kominiarza Ivana Pazderki:
„Robi pan to samo co dzisiejsza władza, która wszystkich swoich zwolenników musi zmienić w szpicli i dozorców, bo chce wszystko wiedzieć, a nie może i nie chce nikomu wierzyć. Musi koniecznie pogrzebać radość i szczęście, bo buduje na kruchych doktrynach, a nie na wierze i zaufaniu. Dzieciom odbierze bajki, dorosłym marzenia, pracy kierunek (bo uczyni z niej sens wszelkiego działania), naturze piękno (bo zaprzeczy jej tajemnicy), a życiu zabierze wszelką treść” (s. 389).
Co mnie osobiście przeraża w tych słowach, to świadomość, że były one pisane dopiero u progu komunizmu. To wszystko miało tak naprawdę dopiero przyjść – stalinizm, później brutalne stłumienie Praskiej Wiosny, normalizacja; czasy podejrzliwości, ucisku, odbierania marzeń. „Społeczeństwo żywych trupów” dopiero się tworzyło. A Hostovský, choć sam bezpieczny, patrzył zza oceanu na to, co dzieje się z jego ojczyzną, z jego domem, gdzie jego nazwisko zostało oficjalnie skreślone i skazane na zapomnienie. Nie doczekał wyzwolenia, zmarł w 1973. Tym bardziej więc cieszę się, że możemy dziś czytać jego słowa, którymi tak pięknie opisuje to, co w relacjach międzyludzkich najważniejsze, a co komunizm starał się za wszelką cenę ludziom odebrać.

Zaginiony jest w swojej wymowie głęboko humanistyczny, dla bohaterów Hostovskiego liczy się przede wszystkim człowiek, jednostka, jako opozycja dla „masowości” ideologii, wielkich gestów i bohaterstwa na pokaz. Dlatego Borek tak bardzo krytykuje wielkich „obrońców ojczyzny”, którzy po przewrocie tworzą swe plany „oswobodzenia narodu”, nawołuje, aby zrzucili „szaty królewskie i aureole świętych”. Jak pisze Král, ten Král-opiekun i Král-autorytet: „Jeśli każdy z nas uratuje jedną Janę, jedno dziecko – to zbawi świat” (s. 233).

Wdzięczna jestem za tę publikację tłumaczowi, panu Andrzejowi Jagodzińskiemu, i wydawnictwu Książkowe Klimaty. Bo to nie tylko ciekawe spojrzenie na kawałek czeskiej historii, jaką był rok 1948, ale również cenna lekcja dotycząca szacunku i wiary w innych ludzi, czyli tego co w naszych relacjach najważniejsze. Dla mnie osobiście – bardzo, bardzo ważna książka.

***
E. Hostovský, Zaginiony, tłum. Andrzej Jagodziński, wyd. Książkowe Klimaty, Wrocław 2016.

Przy pisaniu tekstu korzystałam z pracy dyplomowej Barbory Svobodovej, zatytułowanej Poetika Egona Hostovského v 50. letech: román Nezvěstný (Uniwersytet Masaryka w Brnie, 2011, dostępna online).

Ilustracje:
[1] zdjęcie własne,
[2] sleviste.cz,
[3] Společnost Franze Kafky / www.franzkafka-soc.cz,
[4] National Archives (archiv.org) / Wikimedia Commons,
[5] okładka książki ze strony wydawnictwa Książkowe Klimaty / ksiazkoweklimaty.pl. 

Hrabal na Elektoralnej / 49 lat później – relacja

$
0
0
Hrabal nie lubił okrągłych rocznic. Dlatego też poświęcony mu wieczór w Mazowieckim Instytucie Kultury w Warszawie zorganizowano 7 marca 2017, z okazji… 49. rocznicy jedynego spotkania autorskiego pisarza w Polsce. Co takiego przygotowali organizatorzy, by uczcić ten dzień? Zapraszam na krótką relację!

Wieczór rozpoczął się od rozmowy z uczestnikami tamtego pamiętnego spotkania, wówczas młodymi bohemistami – prof. Joanną Goszczyńską i redaktorem Andrzejem Gordziejewskim. W roli moderatora wystąpił Aleksander Kaczorowski, pomysłodawca całego wydarzenia.

„Czy to było w tej sali?” – brzmiało pierwsze pytanie zadane przez prowadzącego, jednak szybko okazało się, że goście nie za wiele pamiętają z tamtego wieczoru (więc wygląda na to, że nie był jednak specjalnie „pamiętny”). Na spotkanie wybrali się wówczas zbiorowo, zamiast zajęć, a większość towarzystwa, jako studenci drugiego roku filologii, niewiele jeszcze wiedziała na temat Hrabala.

Nieco bardziej „w temacie” była prof. Goszczyńska, która posiadała już wówczas kilka książek pisarza po polsku i po czesku, a na jednej z nich nawet jej się podpisał. Również ona, na sugestię prowadzącego, że Hrabal był wówczas niemal zupełnie w Polsce nieznany, zaprzeczyła, twierdząc, że z powodu filmu Menzla było już o nim głośno w środowisku filmowym. 

Mimo to żaden z gości nie potrafił już dziś, po latach, przywołać, o czym właściwie mówił pisarz na spotkaniu – co świadczy o tym, że raczej nie wypadł zbyt ciekawie. Pamiętają jedynie, że był bardzo wycofany, cichy i unikał wszelkich tematów politycznych. Szybko również rozstał się ze słuchaczami, wymawiając się tym, że wkrótce wyjeżdża; najwyraźniej nie czuł się w Polsce za dobrze.  

Od lewej: Aleksander Kaczorowski, prof. Joanna Goszczyńska i Andrzej Gordziejewski.

Co więcej – z jakichś powodów także później, po latach, Hrabal nie chciał mówić o tym spotkaniu w Warszawie. Próby podejmowali i prof. Goszczyńska, która zagadnęła pisarza w roku 1989 w teatrze w Pradze, i redaktor Gordziejewski, który podjął temat, kiedy spotkał się z Hrabalem w praskiej gospodzie w latach 70. W pierwszym przypadku rozmowa została szybko ucięta, w drugim – zakończona wymijającym komentarzem „Niech pan usiądzie, napije się piwa” :). 

Uczestnicy dyskusji zastanawiali się, dlaczego Hrabal tak bardzo nie chciał wracać do tamtego spotkania. Czy zwyczajnie nie pamiętał? Czy może wolał wykreślić je z pamięci, obawiając się, że po powrocie do domu będzie wypytywany o wydarzenia w Polsce (był w końcu 7 marca; wiemy, co działo się w Warszawie dzień później…)?

Tamten marcowy wieczór w roku 1968 jest do tego stopnia osnuty tajemnicą, że gdyby nie zachowane przez Andrzeja Gordziejewskiego zaproszenie z podpisem Hrabala, można by wątpić w to, że spotkanie w ogóle doszło do skutku. Samo zaproszenie o niczym by jeszcze nie świadczyło – prof. Goszczyńska przypomniała Bieszczadzkie Spotkania w Lesku w roku 1989, których Hrabal również miał być gościem, ale ostatecznie nie pojawił się; jednak zachowane autografy są w tym wypadku niezbitym dowodem. 

Co więcej, być może trafiliśmy na trop jeszcze jednego, przemilczanego do tej pory wydarzenia z udziałem Hrabala – jeden z gości na widowni stwierdził, że w ten sam wieczór lub dzień wcześniej odbyło się spotkanie z pisarzem w sali w akademiku. Jaka szkoda, że tak niewiele dziś na temat tych wydarzeń wiemy! 


Drugim punktem programu były opowiadania Hrabala czytane przez aktora Wojciecha Pszoniaka. Ku mojej radości wybrał on utwory z mojego ulubionego zbioru, Takiej pięknej żałoby (którego zakup zresztą kilka minut wcześniej poleciłam Oli z Parapetu Literackiego, która towarzyszyła mi podczas całego wieczoru). 

Wraz z Pszoniakiem przenieśliśmy się więc do Nymburka, do lat dzieciństwa Hrabala, w świat opowieści o wytatuowanej na piersi syrence, śmierdzącym sklepiku pana Rehra oraz tatusiu, przed którym w popłochu uciekali wszyscy mieszkańcy miasteczka, obawiając się, że znów zostaną zwerbowani do pomocy przy całonocnym rozmontowywaniu i składaniu na nowo tatusiowego Oriona. Wspaniale było odbyć tę podróż raz jeszcze.

Wojciech Pszoniak czyta Hrabala.

Po tym przyszedł czas na wernisaż wystawy zdjęć Ladislava Michálka Magiczny świat Bohumila Hrabala, przedstawiającej starą Libeń, Hrabala i jego przyjaciół (m.in. Vladimíra „Czułego Barbarzyńcę” Boudníka oraz Egona „Kurwa fix!” Bondy’ego). Organizatorzy zadbali o poczęstunek z czeskim akcentem – do kanapek, tostów i ciastek zaserwowano piwo; w dodatku tematyczne, bo Postřižinské, prosto z browaru w Nymburku, w którym dzieciństwo spędził Hrabal. Pyszny ten trunek dostarczyła do MIK Czeska Piviarnia Żoliborz.

W przerwach między poszczególnymi wydarzeniami można było uzupełnić swoją biblioteczkę – wieczorowi patronowało wydawnictwo Czuły Barbarzyńca, które pojawiło się również ze swoim stoiskiem. Oprócz książek Hrabala można było zaopatrzyć się w album ze zdjęciami Michálka (co uczyniłam, i zakup z dumą prezentuję).


Na koniec, dokładnie tak, jak 49 lat temu, wyświetlone zostały Pociągi pod specjalnym nadzorem Jiřiego Menzla na podstawie opowiadania Hrabala. Jedyna różnica polegała na tym, że uczestnicy spotkania w 1968 jeszcze nie wiedzieli, że patrzą na film oscarowy… Dziś to dzieło powszechnie znane i cenione, legendarne wręcz, przez niektórych uczestników oglądane już pewnie wiele razy. Mimo to zachwyt, śmiech i wzruszenie – były jak zawsze.

Piękny wieczór, dla którego zdecydowanie warto było spędzić pół dnia i noc w autobusie! Za ostateczny impuls do wzięcia udziału i przemiłe towarzystwo dziękuję Oli, raz jeszcze.

A w ramach uzupełnienia – jeszcze ciekawy tekst, który ukazał się jako zapowiedź wydarzenia; o Hrabalu i o tym jedynym (ponoć) spotkaniu autorskim pisarza w Polsce opowiada jeden z gości wieczoru, pan Andrzej Gordziejewski.

Kto chce „Lorda Morda”?

$
0
0
Kto by takiego hrabiego Arco nie chciał? Znudzony życiem i pozbawiony ambicji szlachcic, „leń i sybaryta”, gruźlik, smakosz absyntu, narkoman, stały bywalec praskich burdeli… Tylko brać! :) 

A poważnie – jest do wzięcia jeden egzemplarz Lorda Morda Miloša Urbana (tłum. Katarzyna Kępka-Falska, wyd. Książkowe Klimaty, Wrocław 2015). Opowieści z Pragi przełomu XIX i XX wieku, książki nietypowej, niebanalnej, zabawnej, przewrotnego horroro-kryminału, który nie jest ani horrorem, ani kryminałem. Recenzja tutaj.

Żeby wygrać, trzeba pomyśleć i odpowiedzieć na pytanie: Gdybyś mógł/mogła przenieść się w czasie i przestrzeni do Pragi w dowolnej epoce, jakie by to były czasy i dlaczego? 

Odpowiedzi przyjmuję tutaj w komentarzach oraz pod postem konkursowym na Facebooku. Ta, którą uznam za najciekawszą, zostanie nagrodzona książką :). Wysyłka oczywiście na mój koszt, ale tylko na adres w Polsce. Czas? Do przyszłego piątku, 24 marca. Powodzenia!

Radosna siła jaskółek vs. drapieżna męska sfora – „Przyczynek do historii radości”, Radka Denemarková

$
0
0
„Niektórych historii nie można upchnąć w sylaby, niektórym historiom słowa nie potrafią sprostać. Potrafi im sprostać krzyk” (s. 115).

Tak naprawdę jednak w tej powieści nie ma krzyku. Jest za to język ostry jak brzytwa, jest temat, który ciąży na sercu i nie daje swobodnie oddychać, są dosadne słowa i wstrząsające relacje. A wszystko po to, by raz jeszcze, według słów Kafki, „rozłupać zamarznięte morze wokół nas”. Zwrócić uwagę na problem gwałtu – „wojny, która toczy się dzień w dzień” i nigdy się nie kończy.

Jaskółcza wendeta

„Te ciała zostały rozjechane przez gąsienice czołgów jednej jedynej armii. Była to międzynarodowa armia mężczyzn” (s. 163).

Powieść Denemarkovej zaczyna się jak kryminał. W swojej eleganckiej willi na obrzeżach Pragi zostaje znaleziony powieszony mężczyzna. Wiele wskazuje na samobójstwo, jednak prowadzący śledztwo Policjant postanawia zgłębić sprawę – i trafia na trop pomarańczowego domku na zboczu praskiego wzgórza Petřín (wzgórza zakochanych!).

Rozwiązanie zagadki szybko staje się oczywiste i dopiero wtedy do głosu dochodzi główny temat powieści. To, co znajduje w pomarańczowym domku Policjant, nie jest dla niego łatwe do przyjęcia. Wraz z nim dowiadujemy się o istnieniu trzech starszych pań, mieszkanek domu, oraz ich przyjaciółki Ingrid, Żydówki, która w trakcie wojny była poniżana i zmuszana przez nazistów do upokarzających seksualnych praktyk. Po wojnie, jako Ingrid Wiesenthal, dąży do uznania gwałtów za zbrodnie wojenne i do ukarania sprawców, jednak jej determinacja rozbija się o mur męskiej ignorancji, kpiących uśmieszków, pobłażliwego „ale przecież to TYLKO gwałt”.

To z tego małego słówka „tylko” wyrosła cała powieść Denemarkovej. W trakcie jednego ze spotkań autorskich w Niemczech pewien napastliwy słuchacz, domagający się odszkodowań dla Niemców wypędzonych po wojnie z Czech, odpowiedział nim na pytanie autorki „A co z kobietami, które zostały zgwałcone przez żołnierzy?”. „No ale przecież tylko zgwałcone”…

Czeskie „tylko” – „jen” – to również słowo w języku chińskim oznaczające jaskółkę. A jaskółki – to obrończynie skrzywdzonych kobiecych ciał, innych członkiń stada. Pierwsza z nich, Ingrid, nie potrafiła już wzbić się do lotu, nie potrafiła znieść swojego poniżenia, i ostatecznie rozbiła się o ziemię. Odebrała sobie życie. Jej przyjaciółki Diana, Birgit i Erika (zwróćcie uwagę – wszystkie mają piękne, „waleczne” imiona, pochodzące od imion bogiń i wojowniczek!) kontynuują jednak jej dzieło. Rozpuszczają wici na cały świat, widzą wszystko, choć same pozostają niezauważone – bo jaskółki, podobnie jak starsze kobiety, są dla ludzi niewidzialne. Nie znają podziałów na narody, klasy, uprzywilejowane płcie, troszczą się tylko o swoje stado, i choć wydają się delikatne, są bardzo silne, a do celu zmierzają pewnie i bez wahania – ponieważ „kiedy wyciągasz miecz, musisz wierzyć, że naprawdę zabijesz przeciwnika” (s. 140).

Okładka czeskiego wydania powieści
Mają ręce pełne roboty. Bo to się przecież nigdy nie skończyło. „Wszystko jest wciąż tak samo, to tylko epoka zmienia pióra” (s. 280). Każdego dnia młode dziewczyny, dziewczynki właściwie, są rozszarpywane przez sforę. Nieszczęśliwe w domu, pozbawione troski rodziców (a czasem, na odwrót – przytłoczone nią), szukają akceptacji wśród koleżanek. Tych pięknych, podziwianych, dorosłych, jak powieściowa Miodunka, która przyprowadza je jak świeże mięso do pożarcia. Sama kiedyś była tym mięsem, przypłaciła to załamaniem nerwowym, ale się uodporniła.

A co z innymi kulturami? Tymi, dla których kobiety znaczą jeszcze mniej? W zamieszczonych na końcu powieści fragmentach książki Birgit mowa jest o bredniach filozofa Ottona Weiningera, uważającego kobiety i Żydów za niepełnoprawnych ludzi, i o tym, że z takimi hasłami swój podbój Europy rozpoczęli naziści; nie jest to jednak zjawisko typowe tylko dla tego miejsca i czasu: „Druga wojna światowa wykluwała się w Indiach. I na Ukrainie. I w Namibii. Wykluwała się na całym globie” (s. 347).

Dlatego w powieści Denemarkovej mowa również o autobusach z przyciemnionymi szybami, które w Indiach polują na młode dziewczyny. Do jednego z nich trafia siedemnastolatka, która odważyła się wraz ze swoim towarzyszem pójść do kina na brytyjski film. Po jej brutalnym zgwałceniu i zamordowaniu, sprawiedliwości dochodzi zrozpaczony ojciec. „Ciało córki przecież nie jest polem bitwy” (s. 163)…

Autorka pokazuje, że choć wojna już się skończyła, nadal istnieje zwycięska armia, która ma niepisane prawo do gwałtu. To międzynarodowa armia mężczyzn. Prawa strzegą inni mężczyźni oraz kobiety, które są z nimi w zmowie, jednak jaskółki do upadłego walczą o rozbicie szklanego klosza i zmiany w prawie. Kiedy system zawodzi, same wymierzają sprawiedliwość.

Swąd poniżenia nigdy nie znika

„Cierpienie milionów porusza pana do żywego. Cierpienie pojedynczych ciał już nie” (s. 295).

Bohaterki Denemarkovej powtarzają, że nie chodzi o sam gwałt. Chodzi o poniżenie. O „swąd poniżenia”, który towarzyszy skrzywdzonemu ciału już na zawsze. „Czas nie leczy ran. Czas tylko je konserwuje” (s. 128). Jak wyjaśnia Diana: „Ciało zapamiętuje poniżenie i jeśli nie doczeka się sprawiedliwości, do końca życia pozostanie w jego władzy. Będzie się domagało dalszego poniżania” (s. 166). Jedna ze zgwałconych dziewczyn, Milenka, pisze: „Tego ciała już nie chcę, chcę inne, ale nie mam innego, więc muszę zostać w tym, będę w nim tkwić do końca życia, uświadamiam to sobie i robi mi się słabo” (s. 277).

To dlatego jaskółki walczą o sprawiedliwość. Jak podkreślają, nie kieruje nimi gniew czy chęć zemsty – ale miłość. Chcą uwrażliwić ludzi na krzywdę zgwałconych, każdej jednej, zetrzeć z ust kpiące uśmieszki i pobłażliwe słowo „tylko”, chcą, by mężczyźni postawili się w roli skrzywdzonych kobiet i zrozumieli je. By zrozumieli, że odebrano im nie tylko niewinność i dziewictwo, ale zaufanie do drugiego człowieka i podstawową ludzką radość – „schronić się w czyichś ramionach i tylko się w nie wtulić” (s. 301). „Mieć wzgląd na innych to dar” – mówi Diana. I w tym kontekście powieść Denemarkovej jest nie tylko feministyczna (jak by się mogło wydawać), ale po prostu ludzka. Jaskółki bronią nie kobiet, a słabszych. „Jeśli kobiety zaczną gwałcić i niewolić mężczyzn, będziemy bronić mężczyzn” (s. 299) – zapewnia jedna z nich.

W swojej empatii autorka idzie nawet o krok dalej – pokazuje sytuację również z drugiej strony. Opowiada historię młodego Ukraińca Tarasa, który decyduje się walczyć w nazistowskiej armii z nienawiści do Stalina i z powodu nędzy i głodu, które cierpiał przez całe dzieciństwo. Wierny niemieckim dowódcom Taras pomaga im później w ich okrutnych seksualnych eksperymentach na żydowskich ciałach. Na jego przykładzie pisarka pokazuje, że chęć władzy i poniżania ma swoje źródło zawsze w poniżeniu doznanym. I tak tworzy się straszny „łańcuch ofiar”. 


Denemarková używa wstrząsających obrazów i dosadnych słów, zdając sobie sprawę z reakcji, jakie może wywołać. Wie, że dla wielu czytelników konfrontacja z tak ciężkim tematem, zaprezentowanym w ten sposób, będzie równie trudna jak dla Policjanta: „Nie będzie czytał czegoś takiego. A jemu się zdawało, że to, co musiał przejrzeć na pierwszym i drugim piętrze pomarańczowego domu pod Petřínem, było zboczone (…). Nigdy go tu nie było. Nigdy nie było go w tym nawiedzonym domu, w domu niespokojnej starości zboczonych filmowców (…). Ucieka jak najdalej od wojennych lat, historia go nie interesuje. Ucieka od potężnej fali pradawnych niejasności. Ucieka od absurdu ludzkiego życia. Ucieka do teraźniejszości. Teraźniejszość jest przecież ZUPEŁNIE inna” (s. 122-123). Sęk w tym, że nie jest inna. I dlatego trzeba słuchać. Choć boli.

Rozkopać kilofem materię języka

„Rozkopać kilofem materię języka, rąbać w niej jak w zamarzniętej glebie. Ciąć aż do żywej tkanki. Żeby słowa mogły się wykluć i polecieć, silne i prawdziwe” (s. 165).

Ważny temat to jednak nie wszystko, co sprawia, że książkę Denemarkovej trzeba przeczytać. Czeska autorka po raz kolejny daje w Przyczynku popis pisarskich umiejętności. Zachwyca bogata metaforyka książki. Oczywiście na pierwszym planie mamy wszystkie zwierzęce przenośnie – Diana, Birgit i Erika jako jaskółki, gwałciciele jako sfora wilków, młodziutkie dziewczęta jako przepiórki. I choć drapieżność to zwyczajowa cecha świata zwierząt, praktyki, do których porównane zostają gwałty, mają raczej ludzki, bo sadystyczny, charakter – łapanie ptaszyny, zaciskanie dłoni, wykłuwanie oczu, przycinanie skrzydeł…

Czytając uważnie, można jednak wyłapać także subtelniejsze metafory. Poza tym mnie osobiście dużą frajdę sprawiły zabawy Denemarkovej z językiem, aliteracje („wyretuszowane zbrodnie wojenne, których żaden wpływowy watażka nie wymienił wśród wykroczeń wymagających wyśledzenia i w których władza widziała wyłącznie wytwór wybujałej wyobraźni wydelikaconych wariatek” – brawo również dla tłumaczki!) oraz to postmodernistyczne puszczenie oka do czytelnika: „Miałabym wiedzieć wszystko tylko dlatego, że to piszę?” (s. 56).

Radka Denemarková. Fot. Lucie Zajíčková
W warstwie językowej oprócz wyróżnianego za każdym razem słowa „tylko” (o jego znaczeniu już pisałam) zwracają uwagę pewne powtarzające się frazy i motywy, jak choćby „Jak wiele, kochanie, skrywa się w rutynie i rytuale”, kwiat sakury czy czerw w płaszczyku. Denemarková pisze: „Każde powtórzenie przynosi ze sobą tylko drobny ornament, za sprawą którego wszystko jednak się zmienia” (s. 300). Może więc chodzi o powtarzające się wciąż gwałty? O rytuał, który został po cichu społecznie zaakceptowany, a mimo to jest za każdym razem tragedią, która powinna wstrząsnąć światem?

Nasz ludzki język jest zresztą, obok ciała, ważnym tematem powieści – jako medium kłamliwe i nieszczere w przeciwieństwie do mowy ciała. Szczególnie ciekawe rzeczy dzieją się z nim u Denemarkovej właśnie wtedy, gdy mowa jest o cielesności i o seksie, ponieważ język oddaje również charakter zbliżeń: „Ci, co się kochają, czują miłość, ci co się ruchają, czują wściekłość” (s. 181). Język seksu bywa nieprzyjemnie wulgarny, bywa też dosadny, ale zarazem czuły (ponieważ „w miękkich objęciach żadne słowa tego świata nie są wulgarne”, s. 220), kiedy zaś mowa o przemocy, Denemarková często posługuje się militarnymi porównaniami (gwałt to u niej „broń masowej zagłady”, gwałciciele są „jednolitą armią”, zaś walka z nimi to „wojna z faszystami dnia powszedniego”). Wreszcie – nieczęsto, ale pozwala sobie na odrobinę humoru: „Sama penetracja jest jak wyprawa ślepych poszukiwaczy, co to przedzierają się przez ciemne sztolnie, żeby zdobyć węgiel, a nie wiedzą, że mijają złoża diamentów” (s. 251).

Radosne życie rozdokazywanych staruszek

„Szczęśliwa i wdzięczna za swoje barwne i namiętne życie, nieokiełznane i niezafałszowane, jest wdzięczna za radość, jaka ją spotykała i wciąż spotyka (...), że nauczyła się dostrzegać szare wróble w kurzu polnych dróg czy jaskółki i jerzyki w stajniach, i że tak wielu pomogła dostać się z powrotem na drzewa” (s. 143).

A o co właściwie chodzi z tą radością? Tytuł jest po części ironiczny, po części serio. Ironiczny – bo jeden z gwałcicieli powtarza, że „seks to radość”, a każda kolejna kobieta była „przyczynkiem do JEGO radości” (s. 41). Takie właśnie przyczynki zbierają jaskółki. W książce mowa jednak również o tej radości czystej, której źródłem jest miłość, więź z innymi ludźmi, troska o nich, chęć pomocy. Z taką radością do akcji śpieszą jaskółki, z tą radością pielęgnują w sobie dar empatii.

I to je różni choćby od powołanej do życia przez Olgę Tokarczuk Janiny Duszejko, którą pod wieloma innymi względami bohaterki Denemarkovej mi przypominały (być może to skutek niedawnej lektury Prowadź swój pług… i wizyty w kinie na Pokocie; swoją drogą, nawet te ludzkie oczy – u wilka na plakacie filmu Holland i u jaskółki na polskiej okładce Przyczynku– jakoś łączą w mojej głowie te dwa dzieła). Wszystkie troszczą się o słabszych i bezbronnych, utożsamiają się ze zwierzęcym światem i wszystkie są starszymi paniami, trochę dziwaczkami, na które nikt nie zwraca uwagi; o ile jednak Janina Duszejko kieruje się swoim świętym gniewem i bywa w tym lekko karykaturalna, o tyle jaskółki działają spokojnie, pewnie i radośnie – są całkowicie wyzbyte agresji, za to pełne miłości i troski.

A skoro już o starszych paniach mowa… fantastyczne są motta zamieszczone przez Denemarkovą na początku książki, wszystkie trzy. „Nigdzie nie jest napisane, że starym babom nie wolno chodzić po drzewach” Astrid Lindgren (no przecież!), „Pisklęta jaskółki / w gnieździe nie spuszczają oczu / z mierzchnącego nieba” Issy Kobayashiego i dłuższy cytat Ludwiga Wittgensteina. „Cała kula ziemska nie może doświadczyć większego cierpienia niż to, którego doświadcza jedna jedyna dusza”. Kojąc więc cierpienie jednej duszy – łagodzimy ból całego świata. Jak u Hostovskiego: „Jeśli każdy z nas uratuje jedno dziecko – to zbawi świat”.

Misję jaskółek każdy z nas musi ocenić moralnie sam. One jednak żyją według własnych zasad, bo inaczej nie potrafią. I nie przejmują się nami: „Nie postrzegamy świata tak samo jak wy. Co jeszcze nie znaczy, że wy postrzegacie go właściwie” (s. 305).

***
R. Denemarková, Przyczynek do historii radości, tłum. Olga Czernikow, wyd. Amaltea, Wrocław 2017.

Dla zainteresowanych– w najbliższym czasie odbędą się dwa spotkania z Radką Denemarkovą w Polsce. 4 kwietnia pisarka zawita do Wrocławia (Dom Europy, ul. Widok 10, godz. 17:00), a 5 kwietnia spotka się z czytelnikami w Warszawie (ul. Jasna 14/16a, godz. 18:00). Obydwa spotkania poprowadzi Michał Nogaś.

Ilustracje:
[1] j0e_m / Foter.com / CC BY-NC-SA,
[2] zdjęcie własne, 
[3] wydawnictwo Host / nakladatelstvi.hostbrno.cz,
[4] zdjęcie własne,
[5] wydawnictwo Host / nakladatelstvi.hostbrno.cz,
[6] okładka książki ze strony wydawnictwa Amaltea /   

Terroryści – niewdzięczne dzieci pisarzy. „Mao II”, Don DeLillo

$
0
0
Ta powieść Dona DeLillo powstała 26 lat temu – przed atakiem na World Trade Center, przed zamachami w Madrycie, Paryżu i Brukseli. Dziś jednak, ze swoimi rozważaniami na temat terroryzmu i przejścia władzy w ręce niebezpiecznego, pozbawionego twarzy tłumu, wydaje się wręcz szokująco aktualna.

Jak to jednak w przypadku DeLillo zwykle bywa – to nie jest lektura lekka, łatwa i przyjemna. Autor pisze zagadkami, mnoży tropy, rysuje przed nami kolejne niepokojące obrazy i snuje różne wątki, często w sposób nie do końca jasny. Zacznę więc od tematów, które moim zdaniem prezentują się najbardziej spójnie, a przez to najbardziej dają do myślenia – motyw rządów tłumu oraz terroryzmu.

W ramionach totalnej kontroli

Tłum, ludzka masa poświęcona bezrefleksyjnie jednej idei, gra w powieści DeLillo bardzo ważną rolę, o czym przekonujemy się już po pierwszych kilku stronach – dzieło otwiera opis masowej ceremonii zaślubin członków sekty Moona. Później obrazy historycznych wydarzeń z udziałem tłumu pojawiają się w Mao II jeszcze kilkukrotnie.

Pragnienie bycia częścią tłumu wyjaśniane jest tym, że niektórym ludziom tak po prostu żyje się łatwiej. „Wszystkie wątpliwości znikną w ramionach totalnej kontroli” (s. 192). Pod rządami silnej jednostki, jak Mao Zedong czy wielebny Moon, ludzie zrzucają z siebie męczący obowiązek samodzielnego myślenia: „On daje im to, czego potrzebują. Spełnia ich pragnienia, zdejmuje z nich ciężar wolnej woli i niezależnej myśli. Widać, jacy są szczęśliwi” (s. 15).

Czy to naturalna ludzka skłonność? Trudno byłoby w ten sposób myśleć. Bill Gray, jeden z głównych bohaterów powieści, pisarz, stwierdza: „Doświadczenie mojej świadomości mówi mi, jak autokracja zawodzi, jak totalna kontrola wyniszcza ducha, jak moi bohaterowie opierają się moim wysiłkom, by kompletnie nimi zawładnąć, jak potrzebuję wewnętrznego odszczepieństwa, kłótni ze sobą” (s. 172).

Ale Bill to artysta-samotnik, który wybrał w życiu ekstremalną formę ucieczki od tłumu, trudno więc postrzegać go jako modelowego członka społeczeństwa. Czy to znaczy, że my, dla których brak możliwości samodzielnego myślenia i posiadania własnej twarzy jest raczej przeciwieństwem szczęścia, jesteśmy mniejszością, marginesem? Czy naprawdę dominują jednostki, które wolą porzucić własną twarz i się schronić w duszących ramionach silnego lidera? Czy przyszłość naprawdę należy do tłumów? Takie, między innymi, niepokojące pytania wypływają z tej lektury.

Zbrojny podbój ludzkiej świadomości

Szczególny rodzaj zniewolenia i pozbawienia tożsamości na rzecz idei obserwujemy w przypadku ugrupowań terrorystycznych. DeLillo tłumaczy te mechanizmy na przykładzie grupy z Bejrutu, z której przywódcą w epilogu powieści rozmawia fotografka Brita.

Abu Raszid wyjaśnia jej, że jego zwolennicy, młodzi ludzie, pragną porzucić własną tożsamość wraz ze swoim szarym, biednym życiem, aby poświęcić się czemuś „wspaniałemu i potężnemu”. Dlatego wszyscy kryją swoje twarze pod kapturami, otrzymują jedną maskę – maskę Abu Raszida. Mają wspólnego wroga – Zachód. Wściekli, że przez moment dali się mu omotać i próbowali go naśladować, mszczą się teraz z wielką mocą, wykorzystując jedyny język, jaki Zachód rozumie – „język zwracania na siebie uwagi”: „Terroryzm jest tym, co wykorzystujemy, żeby dać naszym ludziom miejsce w świecie. To, co było osiągane pracą, dostajemy terroryzmem. Terroryzm sprawia, że nowa przyszłość jest możliwa” (s. 249).

Poprzez wątek terroryzmu dochodzimy do innego, być może kluczowego, tematu powieści – podupadający autorytet pisarza. W wizji DeLillo te dwie grupy, pisarze i terroryści, ludzie pióra i ludzie bomb, jedni posługujący się językiem kultury, drudzy – przemocy, są połączeni przedziwną więzią. Jak sugeruje jeden z bohaterów, powieściopisarze z natury lepiej niż ktokolwiek inny rozumieją gniew, którym kierują się terroryści, gniew przeciwko zastanym formom i niesprawiedliwości świata.
„I czy to nie powieściopisarz, Bill, ponad wszystkimi ludźmi, ponad wszystkimi pisarzami, jest człowiekiem, który rozumie ten gniew, który wie w głębi duszy, co terroryści czują i myślą? W całej historii to powieściopisarz jest tym, który czuje sympatię do człowieka używającego przemocy, żyjącego w mroku. Z kim ty sympatyzujesz? Z policją kolonialną, najemcą, bogatym właścicielem mieszkania, skorumpowanym rządem, państwem militarystycznym?” (s. 142).
Zdjęcie Salingera, które miało zainspirować DeLillo do napisania Mao II.
Prowadzą więc tę samą wojnę, ale zupełnie innymi metodami. I choć brzmi to upiornie, terroryści są w pewien sposób spadkobiercami misji pisarzy – niewdzięcznymi dziećmi, które chcą rządzić światem „po swojemu”, spychają więc w cień swoich buntowniczych, ale mniej radykalnych staruszków. Bill podsumowuje to słowami: „Wiele lat temu myślałem, że pisarz jest w stanie zmienić wewnętrzne życie kultury. Teraz to terytorium przejęli konstruktorzy bomb i ludzie z bronią. To oni najeżdżają ludzką świadomość” (s. 53).

Gray, Salinger, Mao

Wszystkie ważne tematy tej powieści zdają się spotykać w osobie Billa Graya; ostatni z nich, o którym zamierzam napisać, to izolacja – jako ścieżka twórcza i jako sposób ucieczki od tłumu. Są podstawy do podejrzeń, że postać Billa została częściowo zainspirowana osobą J.D. Salingera – legendarnego odludka amerykańskiej literatury. To właśnie zdjęcie wściekłego Salingera, przymierzającego się do ciosu w kierunku fotografa, wykonane już w okresie, gdy pisarz od wielu lat ukrywał się przed światem, zainspirowało ponoć Dona DeLillo do napisania tej powieści. (Nie bez przyczyny w powieści pojawia się zdanie „Istnieli ludzie nierozstający się z aparatami fotograficznymi i tacy, którzy bawili się bronią, a w oczach Billa jedni od drugich prawie się nie różnili”, s. 210). Podobnie jak autor Buszującego w zbożu, za sprawą kilku doskonałych utworów Bill Gray został okrzyknięty geniuszem, a później zniknął, budując w ten sposób wokół siebie romantyczną legendę.

Bohatera DeLillo poznajemy jako osobę cierpiącą, udręczoną własnymi aspiracjami artystycznymi, zmęczoną pisaniem. W rozmowie z Britą przyznaje, że pisze po to, by NIE czuć się dobrze – pisanie jest dla niego ściśle związane z bólem. W pewien sposób stanowi dla niego klatkę: „Tyle lat zabrało mu uświadomienie sobie, że ta książka jest jego znienawidzonym przeciwnikiem. Zamknięci razem w zakazanym pokoju, zastygli w dławiącym uścisku” (s. 66).

Co gorsza, Bill pozostaje nie tylko więźniem swojej niedokończonej książki, ale i własnej legendy – zdaniem jego przyjaciela i asystenta, Scotta, szlifowane przez lata dzieło nie może ujrzeć światła dziennego, nie sprosta bowiem oczekiwaniom, wybujałym po tak wielu latach, i przyczyni się do zniszczenia aury tajemnicy i uwielbienia wokół autora. Udręczony swoim podwójnym uwięzieniem, Bill przeżywa małe tęsknoty:
„Jej dłoń na jego twarzy, jakże zaskoczyło go uczucie, że ten gest tak bardzo na niego podziałał, integralność zwykłego dotyku. Pragnienie, by żyć jak inni ludzie, jeść trzykolorowy makaron w trattoriach niedaleko parku (…). Mieszkać w pobliżu muzeów i galerii, stać w kolejce do kina, odkorkowywać butelki z winem, przemeblowywać pokoje, spać w szarej pościeli, kochać ją, zamawiać jedzenie z miasta, zamówmy coś dziś wieczorem, wyprowadzać psy, mówić słowa, słyszeć, jak portier gwiżdże na taksówki, deszcz uderzający o okna” (s. 66).
Wie jednak, że takie życie nie jest już dla niego osiągalne. Lekarstwa szuka więc w kolejnej ucieczce i w dążeniu do kolejnej izolacji – jeszcze trudniejszej, jeszcze bardziej ekstremalnej. Ile w tym autentycznej potrzeby, a ile nastawienia na efekt? Wszak tytuł Mao II nawiązuje właśnie do postaci Billa – Scott porównuje go do chińskiego wodza, który raz na jakiś czas znikał z widoku tylko po to, by zaaranżować mesjanistyczny powrót i na nowo wzniecić rewolucję…

Czołgiem… na wesele

W czasach, kiedy powstała, powieść DeLillo działała zapewne na czytelników mocno przygnębiająco; dziś, po tylu brutalnych atakach terrorystycznych, dokonanych w ostatnich latach w Europie i na świecie, na swój sposób zdaje mi się wręcz przerażająca. Także dlatego, że mimo oczywistości diagnoz autora dotyczących terrorystów i tego, skąd się biorą, nie byliśmy w stanie przez te lata zrobić nic, aby zapobiec tragediom.

Chwytam się jednak okruszyn nadziei. Wizji dwójki ludzi idących sobie naprzeciw po Wielkim Murze Chińskim – obrazu porozumienia ponad podziałami. I orszaku weselnego w Bejrucie, z czołgiem na czele, w ostatniej scenie powieści. Czy nie są to furtki, które sam autor zostawił nam na przyszłość? A jeśli potrafił tak dokładnie przewidzieć obraz ogarniającego świat wirusa terroryzmu, ufam również tym słabym nutom optymizmu.


***
D. DeLillo, Mao II, przeł. Krzysztof Obłucki, wyd. Noir Sur Blanc, Warszawa 2010.

Ilustracje:
[1] zdjęcie własne,
[2] okładka amerykańskiego wydania powieści, wyd. Scribner / Wikimedia Commons,
[3] Literature Pics / Twitter,
[4] okładka książki ze strony wydawnictwa / noir.pl. 


Inne książki Dona DeLillo na Literackich skarbach:

Książę i bestia – „Idiota”, Fiodor Dostojewski

$
0
0
Wasilij Surikow, Jeździec Miedziany, 1870.
Ach, ta słowiańska dusza. Ach, ci Rosjanie, zapłakani, rozhisteryzowani, w jednej chwili przechodzący od euforii do rozpaczy. Tyle tego jest w tej powieści Dostojewskiego, tyle tych emocji na skraju szaleństwa…

...że nawet ja, która, jak wiadomo, zawsze czytam bardziej sercem niż rozumem, mam ochotę pod koniec powtórzyć za Lizawietą Prokofiewną: „Dosyć już tej całej uczuciowości, trzeba wreszcie zacząć kierować się rozsądkiem”.

Ale chyba też dlatego ta historia przemawia do nas tak silnie, i dlatego, jako czytelnicy, tak mocno współczujemy. Współczujemy księciu Myszkinowi, jedynemu uczciwemu człowiekowi na świecie; współczujemy mu z powodu jego współczucia, którego nikt nie potrafi docenić. Współczujemy (ja przynajmniej współczuję!) Nastasji Filipownie, za fasadą okrutnej femme fatale skrywającej skrzywdzoną duszę. I współczujemy Agłai Jepanczyn, laleczce zamkniętej w klatce rodzicielskich oczekiwań.

I Rogożynowi, owładniętemu mroczną obsesją na punkcie Nastasji Filipowny, i Gani, obciążonemu piętnem własnej przeciętności. I nawet wiecznie pijanemu, opowiadającemu niestworzone historie generałowi Iwołginowi, i Hipolitowi, który tak bardzo, bardzo chce zwrócić uwagę innych na swoją niedolę, na chorobę, przez którą jego dni są policzone.

Ta pierwsza dwójka wzrusza mnie jednak najbardziej. Książę Myszkin, wieczne dziecko, spoglądające na świat swoimi ufnymi, błękitnymi oczętami; dziecko, które „z dużymi ludźmi przestawać nie lubi, bo nie umie” (s. 85). Rozbrajająco szczere, a przy tym nieporadne, że aż czasem uniesie się w towarzystwie, rozbijając cenną chińską wazę.

Skromny jest książę, rozumiejący, potrafi wydobyć zza ostrych słów i nieprzyjaznych gestów prawdę o człowieku; ale w towarzystwie, do którego trafił, tam, gdzie liczy się przede wszystkim gra pozorów, nie jest to mile widziane. Bo, jak mówi Agłaja: „Pan nie ma w sobie krzty delikatności, pana obchodzi tylko prawda, takie stanowisko jest niesprawiedliwe” (s. 484).

W jednej osobie księcia spotyka się mądrość 80-letniego starca i nieświadomość dziecka, dzięki czemu mimo otaczającej go niegodziwości i zakłamania, mimo nieszczęść, jakie na niego spadają, dostrzega wciąż, że życie jest cudem. (Może to choroba, która go łączy z Hipolitem, jest po części kluczem do zrozumienia?)
„Nie rozumiem, wie pan, jak można przechodzić koło drzewa i nie być szczęśliwym, że się je widzi? Rozmawiać z człowiekiem i nie być szczęśliwym, że się go kocha! O, ja tylko nie umiem wypowiedzieć… a ileż jest na każdym kroku takich pięknych rzeczy, które nawet najbardziej zatracony człowiek znajduje pięknymi?” (s. 626).
I Nastasja Filipowna, bajeczna piękność, dla której uroda stała się przekleństwem. Jako młodziutkie dziewczę wykorzystana przez człowieka, od którego spodziewała się ojcowskiej opieki, nosi od tamtej pory ciężar upokorzenia i swoimi okrutnymi kaprysami wpisuje się w rolę złej, zhańbionej, zepsutej kobiety, w którą wepchnęli ją nieczuli plotkarze. Na pierwszy rzut oka – istny potwór, bezwzględnie depczący uczucia licznych adoratorów, ale tylko książę dostrzega w niej nieszczęśliwą istotę, wołającą o pomoc: „Była w tej twarzy jakaś ogromna duma i pogarda, prawie nienawiść, a zarazem jakaś ufność, jakaś niezwykła dobroć” (s. 92).

Fascynująca jest w swoich atakach furii, a zarazem rozczulająca, gdy odmawia księciu siebie, bo nie czuje się go godna. Przekonana, że zasługuje na potępienie (jak gdyby to ona winna była swojej hańby, nie Tocki), zamiast czułej opieki najlepszego z ludzi wybiera towarzystwo psychopatycznego Rogożyna. Nie jest jednak w tym konsekwentna – raz pewna swej drogi, raz wątpiąca i zrozpaczona, miota się między jednym a drugim, by w końcu odstawić spektakularną ucieczkę sprzed ołtarza. Wspaniała, tragiczna postać.

I dla tych postaci i dla szaleństwa uczuć warto przez Idiotę brnąć. Bo, uwaga, nie jest to łatwa lektura. Czasem, w tym gąszczu wymownych spojrzeń i gestów, i słów zagadkowych, za którymi wyczuwam całe bogactwo psychologicznych smaczków, tracimy rozeznanie, o co właściwie chodzi – co się dzieje w rozgorączkowanych głowach bohaterów. Może potrzeba rosyjskiej duszy, żeby to zrozumieć?

***
F. Dostojewski, Idiota, przeł. Jerzy Jędrzejewicz, wyd. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1977.

Książkę przeczytałam w ramach akcji Czytamy klasykę: Luty tylko z Idiotą (choć, jak widać, mój luty trochę się przeciągnął) dziewczyn z blogów Pani Bookowska, Skrytka na kulturę, Ekruda i Parapet Literacki. Akcja ma mieć charakter cykliczny, a w kolejnej odsłonie, kwietniowej, organizatorki zapraszają do wspólnego czytania Pani Bovary Gustawa Flauberta.

Spotkanie z Radką Denemarkovą – 5.04.2017

$
0
0
W zeszłym tygodniu Radka Denemarková odwiedziła Polskę, promując wydany niedawno po polsku Przyczynek do historii radości. I choć w promieniu 300 km od mojego miejsca zamieszkania żadne spotkanie nie było przewidziane, postanowiłam nie przepuścić okazji i wyruszyłam do Warszawy.

Spotkanie odbyło się w siedzibie Komisji Europejskiej, toteż przed wejściem na salę każdy musiał zostać gruntownie sprawdzony :). Kiedy już wszyscy zostali wylegitymowani, a torby – prześwietlone, można było się wreszcie rozsiąść i posłuchać, co ma do powiedzenia czeska pisarka oraz jej tłumaczka, Olga Czernikow.

Wcześniej jednak wysłuchaliśmy fragmentu Przyczynku, zaprezentowanego najpierw w oryginale przez Radkę Denemarkovą, a następnie, w przekładzie, przez aktorkę Monikę Krzywkowską. Kolejne fragmenty czytane były w środku spotkania oraz na jego zakończenie.

W roli prowadzącego wystąpił Michał Nogaś, który zaczął od pytania o to, jak Denemarková wyobraża sobie swojego czytelnika. „Inteligentny, wrażliwy, współczujący, wykształcony, odważny” – zaczęła wymieniać pisarka. „To pani w lustrze”, z uśmiechem skwitował tę charakterystykę Nogaś.

I rzeczywiście, taki obraz autorki wyłania się również z jej książki – kobiety wrażliwej i nieustraszonej, która pisze o tym, o czym pisać się powinno, nawet jeśli temat jest kontrowersyjny. Zwracającej wielką uwagę na język (Nogaś stwierdził z podziwem, że w Przyczynku dokonała rzeczy niezwykłej – stworzyła język specjalnie na potrzeby jednej książki), głoszącej pogląd, że pisarz powinien wejść w zdecydowaną relację z językiem, wręcz o niego walczyć.

To wszystko widać również w poprzedniej wydanej w Polsce powieści Denemarkovej, Pieniądzach od Hitlera, w której rozlicza Czechów z ich zachowania wobec Niemców po wojnie. Zapytana o to, czemu zdecydowała się na temat, który ściągnął na nią gniew rodaków, odpowiedziała, że właśnie z miłości do Czech i Europy Środkowej – zdaje sobie bowiem sprawę z trudnej historii tego regionu, ale nie uznaje zamiatania trudnych spraw pod dywan. Dlaczego pewne zagadnienia, jak seks, nie są już dziś zupełnie tabu, tymczasem prawda historyczna – tak?

Autorka stwierdziła również, że konsekwentnie walczy ze stereotypem Czecha, funkcjonującym zwłaszcza poza granicami kraju – humor, Szwejk i piwo. Według niej to tylko fasada, pod którą kryje się niewygodna prawda, pochowane w szafach kościotrupy, które trzeba wywlec na światło dzienne. Czesi kłamią – powiedziała wprost – a bohaterami są tylko wtedy, gdy już nic się nie dzieje i nikt ich bohaterstwa nie potrzebuje (komentarz mój: TchórzeŠkvoreckiego!).

Na pytanie o recepcję książek Radki Denemarkovej w Czechach odpowiedziała Olga Czernikow. Kontrowersyjne tematy i bezkompromisowe poglądy autorki rzeczywiście przysporzyły jej trochę problemów, także poza granicami Czech – na przykład za poparcie chińskich dysydentów pisarka otrzymała 10-letni zakaz wjazdu do Chin. W reakcji na swoje książki otrzymuje nieraz agresywne maile, trafiają się także napastliwi czytelnicy na spotkaniach autorskich; takie emocje budzą przede wszystkim Pieniądze, jednak również za Przyczynek już się pisarce dostało, głównie od czytelników (lub nie-czytelników) którzy określają go jako powieść feministyczną.

Nogaś był ciekaw, jak żyje się z tak ostrymi reakcjami na swoją twórczość. Odpowiedź autorki wzruszyła mnie – przyznała, że nie była na tego typu ataki przygotowana, i że okupiła je łzami. Dopiero po pewnym czasie uodporniła się i jeszcze bardziej utwierdziła w swoich poglądach. Przyznaje jednak, że w ostatnich dwóch-trzech latach ostre głosy nasiliły się, a to tylko jeden z sygnałów świadczących o tym, że Europa i świat zmierza znów ku systemom, których powrotu mieliśmy już nie doczekać. Odżywają wszelkie formy rasizmu, w tym antysemityzm, w użyciu coraz częściej jest neonazistowski słownik…

Seksizm – podjęła pisarka, gdy już rozmowa wróciła do tematu jej najnowszej wydanej w Polsce książki – to również forma rasizmu, ale taka, o której mówi się mniej, ponieważ kobiety i mężczyźni nie różnią się wyglądem zewnętrznym tak bardzo jak na przykład Murzyni i biali. To również pewien rodzaj wojny – ponieważ wojna to zawsze atak ciała silniejszego na słabsze. Autorka wyjaśniła, w jaki sposób posłużyła się w Przyczynku metaforą jaskółek, które są w jej książce symbolem wiosny i nadziei, ale również obserwatorkami, nie zdającymi sobie sprawy z podziałów między ludźmi, na narody, rasy czy płcie.

Zapytana o motyw zemsty, Denemarková przyznała, że misję jej bohaterek można interpretować na różne sposoby, a same bohaterki postrzegać jako negatywne lub pozytywne – i o to właśnie chodziło. Odpowiedzi nie są podane na tacy, zamiast tego czytelnik musi do nich samodzielnie dojść.

Kiedy głos oddano publiczności, autorka stanęła przed niełatwym zadaniem – została m.in. zapytana o to, jak wyleczyć świat :). „Jestem pisarką, nie lekarzem, więc zajmuję się bólem, nie leczeniem” – zaczęła, podała jednak własną receptę: łączyć się z ludźmi, którzy widzą świat podobnie do nas. Którzy rozumieją. Nie wdawać się w dyskusje z radykałami, którzy nie uznają żadnych argumentów. Nie bać się, mimo kierunku, w jakim zmierza nasz świat. I pamiętać, że wielkie zmiany zawsze zaczynały się od jednostek.

Na koniec przytoczę piękną odpowiedź, której Radka Denemarková udzieliła na pytanie prowadzącego, czy żyjemy w czasach, kiedy trzeba upominać się o godność: „Wystarczy, że choć jedna osoba na świecie będzie musiała walczyć o godność – ja będę o tym pisać”.

***
Po spotkaniu miałam okazję zamienić kilka słów z bohaterkami wieczoru, autorką i z tłumaczką – i choć krótkie, były to inspirujące rozmowy, za które jestem bardzo wdzięczna. A na pamiątkę zabrałam do domu uroczą dedykację od Radki Denemarkovej: „Miłej Annie, z podziękowaniem za zaangażowanie i inteligencję… Ważniejszym, niż książkę napisać, jest znaleźć kogoś, kto ją zrozumie… Radka Denemarková (»Jaskółka«)”.

P.S. A moją niestrudzoną towarzyszką podczas spotkania była po raz kolejny Ola z Parapetu :). Dziękuję!

Młodość w czasach gumowych pałek – „Dowód osobisty”, Petr Šabach

$
0
0
Dowód osobisty ma w sobie wszystko to, co u Šabacha tak lubimy – swobodną, familiarną narrację, dzięki której czujemy się, jak gdybyśmy siedzieli z nim w knajpie nad kufelkiem pilznera, dużo humoru, ironii i uroczych anegdot. Tym razem jednak ten pilzner jest trochę bardziej gorzki niż zwykle.

Bardziej bowiem niż w poprzednich książkach na pierwszy plan wysuwa się tu historia oraz niewesoła komunistyczna rzeczywistość, w której pisarz, podobnie jak jego bohaterowie, przeżywał swoją burzliwą młodość. Czytając choćby fragmenty o stłumieniu manifestacji w rocznicę sierpnia ‘68, rozumiemy już doskonale, skąd opinia krytyków, że to „najpoważniejsza powieść Šabacha”.

Akcja obejmuje prawie pół wieku, a zaczyna się w latach 60., od wesołych perypetii grupki niepokornych chłopców. Ten początek przypomina trochę opowieści Edmunda Niziurskiego – u Šabacha jest może trochę bardziej pieprznie i rubasznie, ale też mamy tu do czynienia z galerią oryginalnych indywiduów, i jest tu nawet natchniony poeta Aleš, którego poetyckie wyczyny (te bardziej melancholijne; spod jego pióra wychodzą bowiem także płomienne ody na cześć „piątek” falujących pod bluzkami koleżanek oraz „pogody cyca”) śmiało zrównywać można z utworami lirycznymi Wątłusza Pierwszego. („Zachodzi słońce nad wędzarnią krwawo”, itp. – wszystkim wielbicielom tej „poezji” bardzo polecam wierszyki z Dowodu, rewelacyjnie przetłumaczone przez Julię Różewicz!).
„Gdy w elektrowni Orlík
dziarsko wrzały turbiny,
zasłuchał się robotnik
w nieśmiały śmiech dziewczyny.

Poszli na randkę więc po zmianie
tam, gdzie się zwęża szosa.
W jej oczach było pożądanie,
on palił papierosa.

Księżyca blask oświetlał sny,
zaporę cichą sycił.
Łzy szczęścia w oczach miała, gdy
on ją za brodę chwycił” (s. 59).
Kadr z filmu Dowód osobisty Ondřeja Trojana na podstawie powieści.
Aleš tłumaczy się z wierszy spisanych na stronach dowodu osobistego :).
Początkowo też bohaterowie nie mają większych problemów – marzą tylko o tym, by posiedzieć sobie z flaszeczką taniego wina w pobliskim sadzie, a jedynym niezwykłym wydarzeniem, które mąci tę spokojną codzienność, okazuje się romans wuefistki z dyrektorem. Już wtedy jednak, choć się tego jeszcze nie spodziewają, rozpoczyna się ich walka – walka ze stróżami prawa, którą toczyć będą przez kolejne kilkadziesiąt lat swojego życia.

Wkrótce zostają brutalnie pobici przez dwóch tajniaków za udział w Juwenaliach, a narrator zaczyna mieć na karku uciążliwego „anioła stróża” w postaci niezbyt lotnego szeregowego Rusňáka, z którym codziennie ląduje na posterunku z powodu braku dowodu osobistego. Łączy ich jednak bardzo specyficzna relacja – narrator, choć nie znosi Rusňáka, postrzega go jako w gruncie rzeczy nieszkodliwego idiotę. „Rumianolicy wieśniak”, „właściwie zwykły imbecyl”, mówi o nim, a z czasem w ich wzajemnych stosunkach pojawia się nawet coś na kształt sympatii czy wręcz czułości.

Ale są i inne sceny. Ten sam „rumianolicy wieśniak” potrafi w jednej chwili przemienić się w sadystyczną bestię, która bez opamiętania okłada jakiegoś nieszczęśnika przywiezionego właśnie na komisariat. Historie takie jak to, co spotkało Charliego w rocznicę stłumienia Praskiej Wiosny, czy los biednego Míti, który w obawie przed wojskiem zastosował odmrażającą kurację i w efekcie zrujnował sobie nerki, robią wstrząsające wrażenie – zwłaszcza na tle tego całego wesołego uniwersum Šabacha.
„Rozpoczęto brutalne ładowanie zebranych do środka, wciskali ich tam, zupełnie nie patrząc kto i co, nie było już żadnego: «Rozejść się!», teraz okładali ich pałami gdzie popadnie i wpychali do tych swoich rzęchów, gdzie bili ich dalej i od tamtego momentu jedynymi słyszalnymi dźwiękami były rozpaczliwy krzyk zalanych krwią ludzi i ujadanie psów policyjnych, rozwścieczonych bestii z pianą na pysku. Wszędzie widać było sine z furii gęby ochotników Milicji Ludowej, którym przy tej bestialskiej rzezi oczy telepały się, jakby ktoś puszczał przez nie tysiące wolt” (s. 95).
Czechosłowacki dowód osobisty,
wzór z roku 1960.
Bardzo przygnębiający jest też motyw dwulicowości i agentury. Główny bohater ufa ludziom, ale często, jak się okazuje, niesłusznie – wiele razy bowiem zbliża się do kogoś, przekonany, że połączyła ich niezwykła więź, tymczasem nowy przyjaciel okazuje się wkrótce komunistycznym agentem, a urocza, małomówna przyjaciółka – zwykłą oszustką. Gorzką wisienką na torcie jest oczywiście odkrycie, którego narrator dokonuje, gdy już po roku ’89 decyduje się na sprawdzenie swojej teczki.

Ta sceneria – świat, w którym trudno być pewnym nawet swego najbliższego przyjaciela, i w którym wszelkie przejawy wolności i nieszablonowości tłumi się przy pomocy pały – sprawia, że jest to najbardziej tragikomiczny spośród dotychczas wydanych u nas Šabachów. Poczucie komunistycznej beznadziei pojawiało się już co prawda choćby w Pijanych bananach, ale w porównaniu z głosem, którym przemawia ono w Dowodzie osobistym, było tam zaledwie szeptem.

Problem mam tylko z końcówką książki. Bo zaprezentowane w niej scenki, które zdają się sugerować, że mimo upadku komunizmu nasza rzeczywistość niespecjalnie się zmieniła (co przypomina mi obejrzaną niedawno, doskonałą Nauczycielkę Hřebejka), a nawet, pod pewnymi względami, zmieniła się na gorsze, trochę osłabiają wymowę całego utworu. Oczywiście rozumiem intencję – pokazanie, że w żadnym ustroju i w żadnym systemie nie jesteśmy tak naprawdę wolni – ale z tej powieści zapamiętam jednak przede wszystkim „sine z furii gęby” i dojmujące poczucie braku zaufania, a niejednoznaczne zakończenie wprowadza tu pewien rozdźwięk.

Mogę je przyjąć tylko przy pewnym założeniu – Šabach chce pokazać, że to, czy będziemy się traktować po ludzku, zależy przede wszystkim od nas, nie od epoki, w jakiej żyjemy. I że nawet w „czasach wolności” musimy szanować się nawzajem i pozwolić sobie żyć na własnych zasadach. A to jest bardzo ładna myśl na zakończenie.

***
P. Šabach, Dowód osobisty, przeł. Julia Różewicz, wyd. Afera, Wrocław 2017.

A w Święta mam w planach obejrzenie dwóch filmów na motywach prozy Šabacha – Pupendo (2003, reż. Jan Hřebejk) na podstawie Pijanych bananów i Dowodu osobistego (2010, reż. Ondřej Trojan) na podstawie dziś recenzowanej. A może i Pod jednym dachem (1999, reż. Jan Hřebejk) sobie odświeżę? Jest szansa, że o tych ekranizacjach też u siebie napiszę!

Ilustracje:
[1] zdjęcie własne,
[2] ceskatelevize.cz,
[3] Luk Danes / Wikimedia Commons,
[4] wydawnictwo Afera / wydawnictwoafera.pl.

Wesoły i smutny, jak blues – „Scherzo capriccioso. Wesoła fantazja na temat Dvořáka”, Josef Škvorecký

$
0
0
Škvorecký nie ma w tej książce litości dla czytelnika – wrzuca go, zdezorientowanego, w sam środek sceny, co chwila zmienia narratora, scenerię i uczestników zdarzeń, skacze w czasie i przestrzeni. Jeśli jednak poświęcimy jej wystarczająco dużo cierpliwości i uwagi, będziemy w stanie wyłuskać to, co najpiękniejsze – obraz Antonína Dvořáka, jako wielkiego, a zarazem bardzo „zwyczajnego” człowieka, oraz Ameryki – fascynującego kraju, który zainspirował go do skomponowania Symfonii z Nowego Świata.

Zakochany rzeźnik

Autor ukazuje nam Dvořáka z perspektywy wielu różnych osób – jego przyjaciół, współpracowników, także osób, które zetknęły się z nim na krótko, ale wystarczająco długo, by zapisał się w ich pamięci. Stopniowo przechodzimy do relacji coraz bardziej intymnych, do głosów osób, które były kompozytorowi bliskie – co znamienne jednak, do końca powieści nie poznajemy perspektywy samego Dvořáka. Wesołe fantazjowanie Škvoreckiego ma więc pewne ograniczenia, pozwalając nam się jedynie domyślać uczuć i myśli najważniejszej postaci tej biograficznej powieści. Jak w motcie utworu, zaczerpniętym z poezji Yeatesa: „Człowiek może ucieleśniać prawdę, ale nie może jej znać”.

Antonín Dvořák w 1882 roku.
Relacje ukazują nam człowieka o wielkim, wrodzonym talencie. Z zawodu czeladnik rzeźnicki, prosty człowiek, mąż i ojciec ogromnej gromadki dzieci, namiętny obserwator zawodów jedzenia knedlików, bywalec knajp, który lubił się napić i solidnie pojeść. Do tego patriota i wierzący, rozmodlony, przykładny katolik. Ale przy tym wszystkim, przy całej tej aurze „zwyczajności”, która go otaczała, muzyczny geniusz – żyjący muzyką i oddychający nią.
„Wśród zapachu knedlików i gruchania srających gołębi, wśród figli smarkatej Lojzički i ślepoty na domowego uwodziciela niewinnych panienek, rodzą się tak wspaniałe melodie, jak potrafił tworzyć chyba tylko Schubert, rajskie kombinacje dźwięków, muzyka niebios” (s. 23).
„Rajskość” i „niebiańskość” jego muzyki to nie przypadek – Dvořák był wielkim admiratorem świata, którego piękno według niego było odbiciem Boskiej doskonałości. Nieustannie chłonął otaczające go odgłosy, a kiedy usłyszał coś interesującego, zapominał o świecie. Te wszystkie dźwięki – śpiew ptaków, odgłosy ulicy, wesołe gwizdanie murzyńskich chłopców – przetwarzał później na muzykę.
„Taki człowiek to u mnie jest artysta, damo i panowie! Jak ktoś walnie pałeczką w naciągnięty bęben, on zapomina o Bożym świecie, łącznie ze stekiem” (s. 367).
Siostry Čermákove.
Starsza, Josefina (stojąca),
późniejsza hrabina Kounic, była
pierwszą wielką miłością Dvořáka.
Młodsza, Anna, została jego żoną.
Jest jednak jeszcze coś. Tajemnica, która w dużej mierze ukształtowała Dvořáka i pozostawiła w nim dostrzegalny smutek. Z perspektywy Harry’ego T. Burleigha: „Był to najwybitniejszy człowiek, jakiego w całym życiu poznał. Wesoły i strasznie smutny (…). Jak blues” (s. 122). Ta smutna tajemnica to historia młodzieńczej nieszczęśliwej miłości, która prawdopodobnie naznaczyła wszystkie późniejsze dzieła Dvořáka pewnym stałym muzycznym motywem. „Ślady jej uroku rozsiane wszędzie w rozległym krajobrazie jego muzyki”… Škvorecký sugeruje, że złamane serce nigdy się do końca nie zagoiło, a kompozytor do końca życia tęsknił za swoją pierwszą miłością. A w smutku i tęsknocie rodzą się najpiękniejsze dzieła.
„Dobyła sztyletu, aby zabić marzenie – sztyletu kobiecej decyzji dotyczącej losu mężczyzny. Sztyletu, który zabije doczesny żywot marzenia i w ten sposób – czasami, choć rzadko – obdarzy go życiem wiecznym” (s. 271).
Majestatyczny Nowy Świat

Ta powieść ma jednak również drugiego wielkiego bohatera. Są nim Stany Zjednoczone – kraj, do którego Dvořák wyjechał na zaproszenie Jeanette Thurber, założycielki National Conservatory of Music of America i wielkiej patronki muzyki klasycznej. W książce Škvoreckiego zostają zaprezentowane jako kraina barwna, zszyta z wielu kultur i narodowości, nade wszystko ceniąca wolność, a równocześnie posiadająca na kartach swojej historii niechlubny rozdział niewolnictwa.

Dvořák z rodziną i przyjaciółmi
po przyjeździe do Ameryki w 1893 r.
Wędrując za ocean wraz z Dvořákiem, poznajemy wzruszające historie dawnych murzyńskich niewolników (wspaniały rozdział Jessie w barze z ostrygami!) oraz imigrantów, którzy sprzedawali wszystko, by cisnąć się przez wiele dni w ścisku i brudzie pod pokładem statku towarowego, okupując nierzadko podróż życiem własnym lub dzieci, a następnie harować za grosze w pogoni za swoim amerykańskim snem (równie wspaniały Exodus!). Jest i rzut oka na tych, którym się nie udało – biedotę, która żyje na ulicy i która z głodu posuwa się do kradzieży i oszustw. Dla równowagi autor serwuje nam szereg pijackich anegdotek oraz zabawnych opowieści ze Spillville, czeskiej wioski w Ameryce, o sposobach zdobywania alkoholu w czasach prohibicji. Wszystkie te wrażenia, wspomnienia, radości i smutki, złożyły się na przepiękną Symfonię z Nowego Świata. „Przerażający, straszny dźwięk, ale na swój sposób majestatyczny. Tak, jak Ameryka” (s. 57).


Przyznam szczerze, że kiedy Škvorecký pisze stricte o muzyce, ja zaczynam się nudzić. To jednak kwestia tego, że zupełnie nie siedzę w temacie – choć moja mama jest nauczycielką gry na fortepianie i muzyka była zawsze w naszym domu ważna, nigdy nie zgłębiłam tej dziedziny sztuki i terminologia muzyczna jest mi zupełnie obca. Dla kogoś jednak, kto wie na ten temat więcej, będzie to z pewnością wartość dodana Scherzo capriccioso.

Urzekło mnie natomiast te kilka opisów koncertów lub występów, w których czuć narastającą muzyczną gorączkę – coś jak w Rozpirzonym bębnie Hrabala czy, również u Škvoreckiego, w opowiadaniu Saksofon basowy. Choć nie możemy usłyszeć muzyki, którą podziwiają bohaterowie utworu, udzielają nam się w takich fragmentach ich emocje – to wielka pisarska sztuka!

Jeanette Thurber
Bardzo podobała mi się również walka o muzykę klasyczną, jaką toczą, oprócz Dvořáka, inni bohaterowie powieści, na czele z Jeanette Thurber. (Ach, ta Jeanettka! Rajski ptak, który mimo skromnych środków robi tak wiele dla muzyki poważnej w Ameryce – posługując się przy tym swoim wielkim urokiem osobistym). Niestrudzone dążenie do tego, by muzyka przestała być uważana za „luksus dla bogatych”, wzruszenie dyrygenta przy spotkaniu z prostym chłopem, który wciąż wspomina dyrygowany przez niego koncert, na który trafił kilkadziesiąt lat temu – te fragmenty pokazują również, jak ważna była muzyka dla samego Škvoreckiego. On czuje i rozumie swoich bohaterów.

Zabawa z językiem

Nie mniej ważna niż treść jest jednak w Scherzo capriccioso forma. Pisałam już o zmianach narratora i scenerii, nie wspominałam natomiast o zmianach na poziomie języka, które za tym idą. Każdy „opowiadacz” ma swój własny, unikatowy głos. Niektórzy to tacy typowi czescy pabitele, słucha się ich więc (czy właściwie czyta) z przyjemnością, ale narracja innych jest bardzo męcząca – jak nadęte dysputy znawców muzyki czy, trudny do przyswojenia z zupełnie innych powodów, język imigrantów.

Dvořák w Spillville, anonimowa rycina.
O ile bowiem u niektórych z nich, na przykład u gawędziarza ze Spillville, mamy do czynienia tylko ze sporadycznymi anglicyzmami, o tyle list panny Rosie to już totalny amerykańsko-polski (bo w przekładzie – przy okazji brawa dla tłumacza!) bełkot; nad niektórymi jej zdaniami naprawdę trzeba siedzieć dłuższą chwilę, by rozszyfrować, o co jej chodzi. Oczywiście, mimo trudności, jakie sprawia w lekturze, taka zabawa językiem to siła powieści Škvoreckiego – już w roku 1984 tworzy on coś podobnego do monologów nastolatek w Końcu punku w Helsinkach, które tak podziwiałam u Jaroslava Rudiša.

Za to wspomniane przeze mnie na początku skoki w czasie i przestrzeni, przeładowanie postaciami, niespójność i chaos fabularny to coś, co moim zdaniem jest słabą stroną powieści. Oczywiście, tą mnogością wątków i historii Scherzo capriccioso wpisuje się w piękną czeską tradycję anegdoty, ale w tym wypadku zabrakło trochę uporządkowania, jakiegoś wyraźnego trzonu fabularnego, którym nie są ani Dvořák, ani Ameryka – stanowią raczej wyraźny i częsty refren, do którego jednak dochodzimy krętymi ścieżkami, pełnymi pojawiających się i znikających bohaterów i nierozbudowanych wątków. Dlatego mimo wielu czarujących momentów powieść Škvoreckiego trochę mnie zmęczyła.

Głowię się nad tytułem. Czemu akurat ten utwór Dvořáka, Scherzo capriccioso, posłużył jako tytuł książki? Czy szukać wskazówek w samej kompozycji i okolicznościach jej powstania, czy tłumaczyć tę nazwę na polski i doszukiwać się aluzji? Wyjaśnienia lub pomysły chętnie przyjmę…


***
J. Škvorecký, Scherzo capriccioso. Wesoła fantazja na temat Dvořáka, przeł. Andrzej S. Jagodziński, wyd. Książkowe Klimaty, Wrocław 2016.

Ilustracje:
[1] zdjęcie własne,
[2] beethovenfest.wordpress.com / Wikimedia Commons,
[3] www.antonin-dvorak.jpg / Wikimedia Commons,
[4] Wikimedia Commons,
[5] Onteora Club archives, dzięki grzeczności E. Davisa Gaillarda /Wikimedia Commons
[6] Wikimedia Commons,
[7] okładka książki ze strony wydawnictwa Książkowe Klimaty / www.ksiazkoweklimaty.pl.

Czerwcowy poranek, wygodne buty i ból istnienia – „Godziny”, Michael Cunningham

$
0
0
Julianne Moore jako Laura Brown w filmowej adaptacji powieści, Godziny (2002, reż. Stephen Daldry). 
„Jeśli odejdzie, będzie szczęśliwa, może nawet bardziej niż szczęśliwa. Będzie sobą”.

Nagrodzona Pulitzerem książka Cunninghama to powieść o życiu w klatce cudzych oczekiwań i własnych niespełnionych nadziei, ale również o ucieczkach z tej klatki, tych wielkich i tych małych – tytułowych „godzinach”. O miłości do świata mimo bólu istnienia.

W Godzinach mamy do czynienia z trzema bohaterkami, trzema historiami, trzema płaszczyznami czasowymi. Dwie spośród tych kobiet to postacie fikcyjne, jedna to wybitna brytyjska pisarka – Virginia Woolf. I choć żyją w różnych epokach i są uwikłane w różne związki, coś je łączy – ukrywane przed światem poczucie rozczarowania, zniewolenia, wtłoczenia w pewną życiową rolę.

Meryl Streep jako Clarissa Dalloway, sama kupiła kwiaty.
(Czy kogoś jeszcze tak bardzo bawi, że w powieści podczas przechadzki
po Nowym Jorku Clarissa mija plan filmowy i widzi przez moment
wyglądającą z przyczepy... właśnie Meryl Streep?). 
Clarissa Dalloway (nie ta z powieści Virginii, a żyjąca współcześnie bohaterka, nazywana tak przez przyjaciela) to pięćdziesięcioletnia nowojorczanka, matka dorosłej córki, żyjąca obecnie w związku z kobietą. Choć na zewnątrz sprawia wrażenie wyzwolonej i pewnej siebie osoby, z werwą zajmującej się pracą wydawniczą i opieką nad chorym Richardem, w głębi duszy zarzuca sobie, że jest zbyt mieszczańska i staroświecka, jej życie wydaje jej się zbyt stateczne, tęskni za szaloną młodością i obietnicami, jakie niósł ze sobą ten czas.

Druga z fikcyjnych bohaterek, Laura Brown, żyje w latach 50. w Stanach Zjednoczonych i na pozór ma wszystko – przystojnego, kochającego męża (który po powrocie z wojny w nimbie bohatera postanowił poślubić właśnie ją, niespecjalnie ładnego mola książkowego), synka, który świata za nią nie widzi, piękny dom. Spodziewa się właśnie drugiego dziecka. Myśli, że powinna być wdzięczna za wszystko, co dostała od losu, a jednak każdego rana musi się przemóc, by wstać z łóżka. Czuje się, jakby nieustannie odgrywała jakąś rolę – a mimo to desperacko się tej roli trzyma, ponieważ…
„Chce być kochana. Pragnie być dobrą matką, czytającą spokojnym głosem swojemu dziecku, chce być żoną, która potrafi pięknie nakryć stół. Nie chce, zdecydowanie nie, być dziwaczką, egzaltowaną, kapryśną istotą pełną szaleństwa, dąsającym się odludkiem, tolerowanym, lecz niekochanym” (s. 117).
Nicole Kidman jako Virginia Woolf.
I wreszcie Virginia. Mistrzyni słowa, która mimo wybitnego talentu pisarskiego, mimo opinii najinteligentniejszej kobiety swoich czasów, przez całe życie toczyć musiała walkę ze swoim szaleństwem. Tutaj – pod ścisłą kuratelą męża, w domu poza Londynem, stara się osiągnąć psychiczną równowagę. Wraz z Cunnighamem zaglądamy do jej schorowanej głowy, dociekamy, o czym mogła wówczas myśleć. W głowie tej powstaje właśnie pomysł na książkę, powieść o jednym dniu z życia pewnej kobiety – praktycznej, „zwyczajnej” pani Dalloway, która jednak, gdy nikt nie patrzy, wspomina, tęskni, wraca do przeszłości.

Wszystkie, choć wydaje im się, że powinny być szczęśliwe, nie do końca potrafią. Clarissa myśli: „Do porażek nie zalicza się faktu, że znajdujesz się w tym mieszkaniu, we własnej skórze, obcinasz łodygi kwiatów. To nie porażka, lecz okazuje się, że musisz zaangażować wszystkie siły, by być obecną i wdzięczną, by być szczęśliwą (okropne słowo)” (s. 109). Wspomina chwile z przeszłości, zapamiętane z dzieciństwa obrazy, proustowską gałąź uderzającą o szybę, zastanawia się, jak potoczyłoby się jej życie, gdyby coś zrobiła inaczej, czy byłoby bardziej szalone, „intensywne i pełne niebezpieczeństw, jak to, które przedstawia się w literaturze”. Laura nieustannie analizuje siebie i swoje małżeństwo, pyta samą siebie, dlaczego nie potrafi cieszyć się tym, co ma, dlaczego głos jej synka tak ją irytuje, dlaczego wszystko, co robi, wydaje jej się tak dalekie od doskonałości – jak tort urodzinowy dla męża, który piecze dwa razy, bo za pierwszym razem do lukru dostały się okruchy i jedna literka nie wyszła. Jest ciągle zmęczona. „A mogło być tak, jak na spacerze po polu skrzącego się śniegu. Mogło być przerażająco i cudownie” (s. 237).

W tym rozczarowaniu pojawia się myśl o śmierci – której cień wisi nad całą książką, od pierwszych jej słów, opisujących ostatnie chwile Virginii, zanim weszła do rzeki z kieszeniami pełnymi kamieni. Tak bardzo jej źle we własnej skórze; kiedy mija człowieka czyszczącego kanał w kępie łoziny, „myśli o tym, że mu się poszczęściło – może czyścić kanał wśród łozin. Jej się nie powiodło” (s. 1). Zamknięta w klatce szczęśliwego małżeństwa Laura też przez moment myśli o samobójstwie, ale wie, że tego nie zrobi – czerpie tylko z tej myśli przyjemność. Ze świadomości, że byłoby to tak proste i w zasięgu ręki, „takie proste jak zameldowanie się w hotelu”.

Za to śmierć samobójcza na pewno nie jest losem „zwyczajnej” Clarissy – podobnie jak jej powieściowej imienniczki. „Clarissa będzie pogrążona w smutku, przeraźliwie samotna, lecz nie umrze. Zbyt mocno będzie kochała życie, Londyn (…). Zdrowa psychicznie – pełna radości, zwyczajna Clarissa – będzie żyła dalej, kochała Londyn, swoje życie składające się ze zwykłych przyjemności, a umrze ktoś inny, obłąkany poeta, wizjoner” (s. 243).

Clarissa potrafi bowiem dostrzec piękno w pozornie brzydkim świecie. Radość w codzienności. Jak wtedy, gdy ją poznajemy – gdy wychodzi ze swojego nowojorskiego mieszkania w piękny czerwcowy poranek i wydaje się wręcz upajać tym dniem, niczym bohaterka mojego ulubionego Upojenia Katherine Mansfield. „Cóż to za emocjonujące doznanie, jaka rozkosz, żyć w taki czerwcowy poranek, dostatnio, korzystając z niemal kompromitującej ilości przywilejów, mając przed sobą jedynie zwykłą wyprawę po zakupy” (s. 10) – myśli sobie Clarissa, ciesząc się jak dziecko z wygodnych butów i widoku popsutego telewizora przy krawężniku. (To zresztą bardzo bliskie mi myślenie – podobne skarby wyławiam i opisuję w Pięknej rupieciarni).

Michael Cunningham, Helsinki, 2011.
Oczywiście, życie nie składa się tylko z takich chwil – bohaterka Upojenia niedługo potem z hukiem spada z chmur na ziemię, a i Clarissę czekają ciężkie chwile. Głównie jednak od nas zależy, czy tytułowe „godziny” będą dla nas udręką, jak w przypadku Richarda, czy będą to godziny z wizji Clarissy, momenty olśnienia: „Godzina w tym czy w tamtym miejscu, kiedy nasze życie, na przekór wszystkim przeciwnościom i oczekiwaniom, otwiera się nagle przed nami, dając to, co zawsze istniało w naszej wyobraźni” (s. 259).

Dla takich godzin żyje też Laura – bohaterka, o której myślałam najwięcej po lekturze tej książki, i której historia najbardziej mnie poruszyła. Laura – UWAGA, SPOILERY! – wybiera wolność, i może w tym tkwi siła, z jaką później przeciwstawia się życiowym przeciwnościom – siła, którą podziwia sama Clarissa: „Żyła, kiedy jej byłego męża zabrał rak wątroby, a córkę zabił pijany kierowca. Żyje po tym, jak Richard wyskoczył z okna i zmarł na łożu z tłuczonego szkła” (s. 255). Mimo tego, że ziarenko myśli o samobójstwie zostało w niej zasiane jeszcze wtedy, jeszcze w czasach „szczęśliwej” rodziny, pokornie godzi się ze wszystkimi ciosami, które później przynosi jej los – bo wybrała życie po swojemu. Może więc pragnienie śmierci jest tylko gwałtownym pragnieniem wyjścia z narzuconej sobie roli?

Książka Cunninghama okazała się dla mnie bardzo ważna. Ponieważ dała mi do myślenia, ale również dlatego że – zgodnie ze stwierdzeniem C.S. Lewisa: „Czytamy, by wiedzieć, że nie jesteśmy sami” – pozwoliła mi poczuć, że nie jestem sama. Nie wiem, jakich czarów dokonał autor, by tak świetnie oddać myśli i uczucia kobiety (podziwiam, jak na poziomie stylu nawiązał do twórczości Virginii, ale to – magia!); chyba po prostu musi być trochę „panną przebraną za mężczyznę”, jak pan Hrabal (który zresztą też świetnie to udowodnił w swoich Weselach w domu). Mimo jednak całego tego niepokoju i rozczarowania, mimo potężnego ładunku smutku we wszystkich historiach, jest w nich również nadzieja – nadzieja czerwcowych poranków:
„Tak, myśli Clarissa, czas, żeby ten dzień się skończył. Urządzamy przyjęcia, opuszczamy rodziny, żeby wieść samotne życie w Kanadzie; nie szczędzimy trudu, by pisać książki, które i tak nie zmienią świata, niezależnie od tego, ile włożono w nie talentu i wysiłku, najbardziej szalonych nadziei. Żyjemy, robimy to, co robimy, potem kładziemy się spać – to takie proste i takie zwyczajne (…). A jednak lubimy to miasto, cieszymy się porankiem, ponad wszystko żywimy nadzieję na więcej. Bóg jeden wie, dlaczego tak je kochamy” (s. 259).
***
M. Cunningham, Godziny, przeł. Maja Charkiewicz, Beata Gontar, wyd. Pokolenie, Łódź 1999.

W zeszłym roku Michael Cunningham był gościem Festiwalu Conrada. Relację ze spotkania z nim możecie przeczytać tutaj.
Ilustracje:
[1][2][3] imdb.com,
[4] Anneli Salo / Wikimedia Commons,
[5] zdjęcie własne.

Wielka siostra wielkiego brata – „Irena Tuwim. Nie umarłam z miłości”, Anna Augustyniak

$
0
0

„Żydowska dziewczynka z niezbyt zamożnej rodziny, siostra kogoś wyszydzanego z powodu znamienia na policzku, córka matki chorej psychicznie, żona homoseksualisty, bezdzietna kobieta, rozwódka” – tak o sobie myślała, tak siebie widziała w oczach innych. Utalentowana poetka i prozaiczka, jedna z najwybitniejszych tłumaczek swoich czasów, rozstawała się z życiem w poczuciu, że jest nic nie warta. Historia też nie była dla niej łaskawa – jej twórczość jest już dziś niemal zupełnie zapomniana... Na szczęście książka Anny Augustyniak wydobywa tę fascynującą postać z cienia, w którym pozostawała przez całe życie.

Autorka rozpoczyna swoją opowieść trochę „od środka”, bowiem od czasów wojennych, kiedy Irena Tuwim oraz jej brat przebywali za granicą. Już w tym wprowadzeniu nakreślone jednak zostają pewne ważne dla biografii rodzeństwa wątki, jak ich żydowskie pochodzenie czy postać matki, przebywającej wówczas w szpitalu dla nerwowo chorych, przez całe życie zadręczającej się losem jej ukochanego syna, obarczającej się winą za jego znamię.

Stąd gładko przechodzimy w sferę wspomnień z dzieciństwa. Poznajemy zmorę dziecięcych lat Ireny – pomoc domową Manię Bednarek, która dręczyła dziewczynkę psychicznie (strasznymi historiami) i fizycznie; ale również służącą Antosię, która dla równowagi osładzała przyszłej poetce tamten czas. W pewnym stopniu też ukształtowała ją artystycznie – niepiśmienna chłopka, trochę komediantka, trochę gawędziarka, była dla niej podobną „muzą”, jak stryj Pepin dla Hrabala: „Antosia sobie samej, jak pisała dorosła już Irena, stwarzała inną rzeczywistość, bo ta, która jej była dana, nie wystarczała” (s. 46).

Irena i Julian w 1945 roku w Toronto.
W tym świecie pojawia się oczywiście również brat Julian – brat ukochany, hołubiony, i z wzajemnością, bo w końcu „to była miłość na śmierć i życie”. Postać barwna, przykuwająca uwagę (jak później, swoimi uroczymi refleksjami na temat psów i kotów), ale jednak nie spychająca ani na moment głównej bohaterki tej książki na drugi plan. I to jest plus – autorka postawiła sobie za cel wydobyć Irenę z cienia sławnego brata i, nie pomijając jego osoby oraz wagi łączącej ich więzi, konsekwentnie ten cel realizuje.

Umysłowo niedorozwinięte istoty

Uzdolniona dwójka dorastała w szarej, spowitej dymem z fabrycznych kominów Łodzi, w domu, w którym również słońce i uśmiech nie gościły zbyt często. Może to ta rzeczywistość, zachęcająca do ucieczek w świat fantazji, uczyniła z nich po części artystów? Irena, podobnie jak jej brat, zaczyna tworzyć bardzo wcześnie. Mimo że Julian przeciera jej szlaki w literackim świecie, nie może ona liczyć na entuzjastyczne przyjęcie w literackim świecie tamtych czasów – w końcu jest kobietą.

Pisząc o pierwszych publikacjach Ireny, autorka kreśli też kulturalne tło międzywojennej Polski ze szczególnym naciskiem na sytuację pisarek. Literatury kobiecej powstaje wówczas dużo, ale wielu krytyków wciąż nie uważa głosu kobiet za godny uwagi: „Jak zrobić, aby kobiety, te nieodpowiedzialna jednak w obecnym stanie umysłowo niedorozwinięte jeszcze istoty, nie dzierżyły arbitralnie władzy w dziedzinie współczesnej literatury i publicystyki?” (s. 61) – pisze Ludwik Hieronim Morstin. Bawią również oczekiwania znawców wobec twórczości kobiet oraz utyskiwania, że nie zostały one spełnione: „Ignacy Fik zwierzał się z frustracji, że nadzieje związane z literaturą kobiecą przyniosły same rozczarowania: zamiast uczuciowej dyskrecji, romantyzmu i idealizmu, ich literatura odznacza się chłodem, sceptycyzmem i czymś co cechuje mężczyzn – brutalną zmysłowością” (s. 62).

Ten uczuciowy sceptycyzm pojawia się również w poezji Ireny – i według niektórych wyróżnia ją na tle innych autorek ówczesnej poezji miłosnej. Tworzy ona bowiem przede wszystkim lirykę miłosną, głęboko kobiecą, w stylu Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej (bez porównania bardziej dziś popularnej niż Irena – czemu?!) czy rosyjskiej poetki Anny Achmatowej. Miłość z reguły nie jest tu źródłem szczęścia i rozkoszy, przeciwnie – wiąże się z cierpieniem i poczuciem niespełnienia. Odsłaniając kolejne karty z życia Ireny, autorka pokazuje nam, że ta wizja ma swoje korzenie w życiu…

Smutny hiacynt z parapetu

Zaglądając za kulisy związków Ireny, przypominałam sobie fragmenty opisujące małżeństwo jej rodziców. Matka, spragniona zabawy i towarzystwa, dusiła się przez całe życie w związku z człowiekiem oschłym i zamkniętym we własnym świecie. Zawsze niezadowolona, zawsze z pretensjami. „Rodzice, każde na swój sposób, tęsknili za czymś innym, nienawidząc szarzyzny wspólnego życia w mieszkaniu, którego żadne z nich z pietyzmem nie urządzało” (s. 39). I choć wydaje się, że Irena z większą rozwagą wybierała partnerów – łączyły ich wspólne zainteresowania, literacka pasja – najwyraźniej wpadała w tę podobną pułapkę. Pod fasadą zgodnego związku kryło się u niej zawsze rozczarowanie.

Pierwszy mąż, Stefan Napierski, zakochał się najpierw w jej poezji. Bajecznie bogaty, a przy tym pracowity, szaleńczo oddany pracy literackiej (może nawet nieco zbyt oddany – na jego temat krążyły żarciki, że „z Claudelem chodzi do klozetu”), zapatrzony w nią jak w obrazek – wydawał się idealnym kandydatem na towarzysza życia. Ale był również homoseksualistą. I być może dlatego Irena, mimo życia w dostatku, pod czułą opieką męża, nie czuła się przy nim nigdy do końca szczęśliwa: „Życie kobiety było patrzeniem na smutny hiacynt z parapetu. Nie kwitnie, nie więdnie, żyje-nie żyje” (s. 86).

Kiedy jednak poznała Juliana Stawińskiego, nie odeszła natychmiast. Przy mężu trzymała ją lojalność, poczucie przywiązania i wdzięczności – był dobrym człowiekiem i darzył ją wielką miłością. Udowodnił to zresztą, kiedy, widząc jej męki, zaproponował jej układ: niech zwiąże się z kochankiem na rok, jeśli to nie wypali, zawsze może wrócić. Nie wróciła. Została ze Stawińskim, po uzyskaniu rozwodu wyszła za niego za mąż, a owocem tego płomiennego uczucia był wydany w 1930 roku tomik Miłość szczęśliwa. Szczęśliwa, tak, ale tylko do czasu… „Bo jak Irena mogła myśleć, że zapamiętanie się w jednym mężczyźnie będzie dla niej już zawsze szczęściem?” (s. 101).

„Szkoda Cię na przekłady”

Ze Stawińskim tworzyli jednak zgodny duet przekładowy – razem przetłumaczyli z języka angielskiego wiele znakomitych, klasycznych już dzieł (w tym, jak się dopiero niedawno zorientowałam, część opowiadań ze zbioru Upojenie Katherine Mansfield, na czele z moim ukochanym Feuille d’album!).

Irena Tuwim i Julian Stawiński
Oczywiście przy okazji tłumaczeń nie sposób nie wspomnieć o tym, z którego Irena Tuwim do dziś jest najbardziej znana – czyli Kubusiu Puchatku A. A. Milne’a. Jak pisze Anna Augustyniak, początkowo tłumaczka nie chciała słyszeć o tym zleceniu, uważając że to tekst absolutnie nieprzekładalny; w końcu jednak, za namową rodziny, podjęła wyzwanie. I stworzyła przekład kongenialny – Stanisław Lem powiedział o nim, że jest wręcz lepszy od oryginału.

To zresztą tylko jedna z wielu książek dla dzieci, które Irena przybliżyła polskim czytelnikom (w jej przekładzie ukazała się w Polsce także m.in. Mary Poppins, przemianowana początkowo na Agnieszkę). Literaturę dziecięcą tłumaczyła sama, i według niej było to zadanie pod pewnymi względami dużo trudniejsze niż przekładanie „dorosłych” utworów. „Język musi być prosty, jasny, nieskazitelny, konkretny, a słowa dobierane jak w łamigłówce. «Jest to niby truizm, a jednak gdy sięgniemy do wielu przekładów, widzimy dzieci mówiące językiem, jakim dzieci nigdy i nigdzie na świecie nie mówiły i nie mówią»” (s. 178). Winą za te nieudolne twory przypisywała wydawcom, którzy nie pozostawiają tłumaczom swobody i wymagają dosłowności, tymczasem literatura dziecięca, aby była zrozumiała, w wielu przypadkach nie powinna, a nawet nie może, być tłumaczona dosłownie.

Pracy tłumacza Irena oddawała się z przyjemnością i była również za nią nagradzana. Przyjaciółki pisały jej jednak, że „szkoda jej na przekłady”, i że taki talent jak ona powinien realizować się w pracy pisarskiej. Coś w tym jest – w końcu zarówno jej wiersze, jak i opowiadania, wzbudzały zawsze entuzjastyczne głosy krytyków. Dlaczego nie poświęciła więcej czasu i sił twórczości własnej? Czy żałowała? Chyba tak, bo w końcu w jej listach i prywatnych wzmiankach pojawiają się wzmianki o zawiedzionych ambicjach literackich. Zwłaszcza u progu starości, gdy brat i mąż umierają, a Irena zaczyna się czuć bardzo samotna, gorycz niespełnienia zatruwa jej życie…

Wspomnienia o Julianie Tuwimie (również z tekstem Ireny) kupiłam na niedzielnym kiermaszu z okazji Światowego Dnia Książki w Krakowie. Duch Tuwimów ostatnio mi towarzyszy – na tym samym kiermaszu nabyłam dwie książki tłumaczone przez Irenę Tuwim i Juliana Stawińskiego. Książek Ireny jednak nie znalazłam...
Życie w cieniu

Tak przechodzę do ostatniej części książki, najbardziej przejmującej, opisującej samotny schyłek życia Ireny. Schyłek długi, bowiem jej brat umiera już w roku 1953, mąż – w 1973, ona sama zaś dożywa aż 89 lat i rozstaje się z życiem w roku 1987. W tych ostatnich latach dopadają ją z całą siłą demony, z którymi zmagała się już wcześniej. „Zawsze o sobie myślała negatywnie. Żydowska dziewczynka z niezbyt zamożnej rodziny, siostra kogoś wyszydzanego z powodu znamienia na policzku, córka matki chorej psychicznie, żona homoseksualisty, bezdzietna kobieta, rozwódka, która znów nie jest szczęśliwa” (s. 100). Dlaczego?

W pierwszym małżeństwie żyło jej się dostatnio i spokojnie, ale czuła się niespełniona, w drugim – emocji było aż za wiele. „«Prawdziwa miłość cierpi w milczeniu», pisał Oscar Wilde. Oni oboje byli właśnie na tym etapie życia. Cierpieli – kochając się” (s. 175). Stawiński był alkoholikiem, a Irena przez wiele lat z największym trudem ukrywała to przed znajomymi. Ale nawet bez alkoholu bywał porywczy i agresywny, robił żonie awantury o drobnostki, traktował ją jak służącą. Irena pisze ze złością: „Biłabym siebie po mordzie za ten mój upadek. Za 1/100 tego jak mnie upokarza, inna kobieta mniej samotna, biedna i słaba, dawno by już sobie poszła” (s. 216). Nie odchodzi jednak, ponieważ kocha. A poza tym – śmiertelnie boi się samotności. Potrzebuje towarzysza życia, by zachować pozory, „żeby żyć, żeby trzymać się przy życiu, żeby trzymać się życia. W swoich oczach i w oczach innych” (s. 230).

Kiedy więc Stawiński umiera, Irena kompletnie się rozpada. Nie ma już celu w życiu, nie widzi sensu, z największym trudem wstaje rano z łóżka. Wydaje jej się, że „życie od niej uciekło”, że poniosła porażkę na wszystkich polach – niespełniona pisarka, niedoceniona tłumaczka, samotna stara kobieta. Nie ma już rodziny, znajomi mają dosyć jej ciągłych wizyt i telefonów. W ciszy pustego mieszkania snuje swoje ponure rozmyślania: „Daremnie szukałam kogoś, dla kogo byłabym najważniejsza” (s. 238).

Wzruszający jest ten dramat wybitnej przecież tłumaczki, utalentowanej przecież pisarki. Wzruszający tym bardziej, że tak jak za życia na różne sposoby pozostawała w cieniu, tak również po śmierci na ten cień została skazana – wspominana tylko niekiedy jako „ta od Kubusia Puchatka”, zupełnie zapomniana jako poetka i prozaiczka.

Dlatego bardzo cieszę się, że przeczytałam książkę Anny Augustyniak. Nie jestem co prawda zupełnie bezkrytyczna – trochę zabrakło mi w tej biografii spójności, odważniejszego stawiania hipotez, wyciągania wniosków, spajania faktów. (Jakie znaczenie dla psychiki Ireny miały na przykład powtarzane wielokrotnie słowa jej matki, że jest brzydka? Jak w ogóle wyglądały jej relacje z matką?). Żałuję też, że pewne bardzo ciekawe wątki nie zostały rozwinięte – jak choćby niespełnione macierzyństwo Ireny.

Książka jest jednak sprawnie napisana, wciągająca, stopniowo odsłania kolejne tajemnice głównej bohaterki i wchodzi w coraz bardziej intymne sfery jej życia. Świetnie sprawdzi się jako wprowadzenie w losy słynnego rodzeństwa, a przede wszystkim – wzbudza zainteresowanie osobą Ireny. Przy następnej wizycie w bibliotece na pewno rozejrzę się za jej książkami.

***
A. Augustyniak, Irena Tuwim. Nie umarłam z miłości, wyd. Trzecia Strona, Warszawa 2017.

Ilustracje:
[1] zdjęcie własne,
[2] fotografia zamieszczona w książce / zdjęcie własne,
[3] wyklejka w książce / zdjęcie własne,
[4] fotografia zamieszczona w książce / zdjęcie własne,
[5] zdjęcie własne,
[6] empik.com.

Austriacka sielanka – „Marsz Radetzky’ego”, Joseph Roth

$
0
0
Wilhelm Gause, Hofball in Wien, 1900.

Marsz Radetzky'ego to chyba najgłośniejsze dzieło jednego z najwybitniejszych pisarzy austriackich pierwszej połowy XX wieku, Josepha Rotha. Powszechnie zaliczane do kanonu literatury niemieckojęzycznej, cenione przez innych wielkich pisarzy, przez noblistę Maria Vargasa Llosę określone jako „najlepsza powieść polityczna, jaką kiedykolwiek napisano”.

Tytuł jest trochę przewrotny. Skomponowany bowiem przez Johanna Straussa Marsz Radetzky’ego to symbol dawnej świetności i potęgi C. K. Monarchii, tymczasem głównym tematem powieści jest upadek austriackiego imperium, ze wszystkimi jego pięknymi formami.

„Znał imiona wszystkich członków domu cesarskiego. Kochał ich szczerze, dziecięco oddanym sercem – przede wszystkim cesarza, który był dobry i wielki (…). Najlepiej umrzeć za niego przy dźwiękach muzyki, najłatwiej – w takt marsza Radetzky’ego” (s. 42).

Pierwsze wydanie Marszu, 1932 r.
Punktem wyjścia opowiedzianej przez Rotha historii jest rok 1859 i bitwa pod Solferino, podczas której młody podporucznik Józef Trotta, potomek słoweńskich chłopów, ratuje życie samemu cesarzowi Franciszkowi Józefowi. Jego bohaterski czyn staje się ciężarem dla jego syna i wnuka, głównych bohaterów tej książki, którzy przez całe życie starają się dorosnąć do swego wielkiego nazwiska. Z różnym skutkiem.

Syn, starosta, jest jeszcze w stanie unieść ten ciężar – robi to zawsze i wszędzie chwaląc imię cesarza, rzetelnie sprawując swoją służbę i przestrzegając form. To człowiek pryncypialny, honorowy i bardzo powściągliwy, na czym cierpi jego jedyny syn, Karol Józef. Zgodnie z wolą ojca wyszkolony na żołnierza, próbuje on sobie znaleźć miejsce w tym świecie, który tak hołubi starosta, ale nie potrafi. Choć kocha cesarza i jest gotów go bronić tak jak jego dziadek, a Marsz Radetzky’ego wygrywany na placu przed starostwem budzi w nim głębokie patriotyczne uczucia, nie potrafi też ściśle przestrzegać form narzuconych mu przez ojca. Wrażliwy i nieco zagubiony, przypominał mi pod tym względem Hanno, najmłodszą latorośl rodu Buddenbrooków, i cała historia upadku rodziny, tu ściśle splecionego z upadkiem państwa, jest nieco podobna jak u Tomasza Manna – choć w obu przypadkach chodzi oczywiście o zupełnie inne wartości.
„Żył w cieniu dziadka. W tym tkwił sęk! Był jedynym wnukiem bohatera spod Solferino, jedynym wnukiem! Czuł ustawicznie na karku tajemniczy, ciemny wzrok dziadka. Był wnukiem bohatera spod Solferino” (s. 107).
Młody Joseph Roth, ok. 1914.
Wikła się więc młody Trotta w coraz to nowe afery, nawiązuje romanse, wpada w długi, przyczynia się niechcący do tragedii – a wszystko to jeszcze bardziej pogłębia jego niepewność i rozpacz. Otoczenie, w którym przebywa, również nie sprzyja pielęgnowaniu ojczyźnianych ideałów – ówczesna armia austriacka, składająca się z opijusów i hazardzistów, przypomina bardziej bandę szwejkowskich indywiduów, niż przykładnych, przejętych miłością do cesarza wojskowych. „Już nie byli członkami armii, tylko niedbałymi nosicielami jej mundurów” (s. 323).

Karol Józef zastanawia się: „Gdzie właściwie przynależę? Nie do tych, którzy siedzą tam w karczmie! Może do Sipolje? Do ojców moich ojców? Może powinienem trzymać w rękach pług zamiast szabli?” (s. 340). Chciałby porzucić karierę wojskową i zaszyć się na jakimś małym skrawku pola, uprawiając ziemię, jak jego przodkowie, lecz powstrzymuje go lęk przed ojcem. To nie tak, że starosta nie kocha syna – przeciwnie, co pokazuje raz po raz wyciągając go z tarapatów lub przymykając oko na jego występki – ale ma ściśle sprecyzowaną wizję tego, co jest słuszne, i w nią usiłuje wpisać życie swej latorośli.

Jego wizja bywa przerażająca, oparta jest bowiem na bezdyskusyjnym posłuszeństwie i oddaniu cesarzowi. W podobny sposób swojemu panu, czyli staroście, oddany jest służący Jacques, który dla służby poświęca całe swe życie – nie żeni się, ponieważ nie spodobałoby się to jego chlebodawcy. Jego przybrane imię „Jacques”, do którego nieprawdziwości przyznaje się dopiero na łożu śmierci, wydaje się jakimś symbolem wyzbycia się własnego życia na rzecz pana. Taka postawa, przywodząca mi na myśl Stevensa, służącego sportretowanego w Okruchach dnia Ishiguro, jest trudna do oceny – człowiek aż do tego stopnia oddany służbie wydaje się niespełna rozumu, ale w powieści Rotha to przecież również element tej dawnej tradycji, poświęcenia cesarstwu i obowiązującemu w nim systemowi, na swój sposób piękny.

Richard Moser, Elisabethbrücke, 1911.

Starosta żyje więc w przeświadczeniu, że wie, jak należy postępować. Ale przecież nie idzie w ślady ojca – bohater spod Solferino, choć ocalił życie Franciszkowi Józefowi, nie czcił cesarza i jego imperium bezkrytycznie. Wydaje mi się, że znamienny jest już fakt, w jaki sposób dokonał swego czynu – by ochronić młodego wodza przed pociskiem, nie dbając o ceremoniał ośmielił się złapać go za rękę i pociągnąć na ziemię.

Zamiast dumać, woli działać, bardziej niż formy, piękne gesty i słowa ceni prawdę – nie bez powodu Roth nazywa go „rycerzem prawdy”. Dlatego też, kiedy prosi o sprostowanie ubarwionej historyjki opisującej jego czyn w szkolnej czytance i słyszy od cesarza, że „kłamie się nieraz”, bohater ostentacyjnie odchodzi z armii i oddaje się pracy na roli, „wygnany z raju naiwnej wiary w cesarza, w cnotę, prawdę i sprawiedliwość” (s. 23). Jego historią, która otwiera całą powieść, autor już na wstępie kwestionuje więc ideały starosty; wydaje się ona ponurą zapowiedzią późniejszych wydarzeń, a zarazem tworzy klamrę z losami innego młodego podporucznika – jego wnuka, Karola Józefa.

Cesarz Franciszek Józef w 1905 r.
Głos Rotha jest więc krytyczny, już na wstępie kwestionuje on potęgę i nieomylność Monarchii, ale równocześnie pisze o niej i o jej czasach z ogromną nostalgią. Rozumie, czemu austriacki kolos upadł, dostrzega jego wady, ale nie zmienia to faktu, że żałuje tego świata, który był również światem jego dzieciństwa, i po którego rozpadzie nigdzie już nie czuł się „u siebie”. Z drobiazgową czułością pisze o małych rytuałach starosty, o posiłkach, które trafiały na stół w jego domu, o Marszu Radetzky’ego rozbrzmiewającym po obiedzie na placu przed starostwem.
„Twarze słuchaczy rozjaśniał zachwycony uśmiech, stopy same odrywały się od ziemi. Stali jeszcze, a zdawało im się, że już maszerują. Dziewczęta wstrzymywały oddech i otwierały usta, dojrzali mężczyźni zwieszali głowy i wspominali czasy manewrów. Stare babinki siedziały w pobliskim parku, ich małe, siwe główki trzęsły się. Było lato” (s. 36).
Podobnie jak swój rodak Stefan Zweig, Roth jest prócz tego niesamowitym opowiadaczem – obydwaj, po prostu poprzez zajmującą narrację, potrafili z niezwykłą siłą wciągnąć czytelnika w przedstawiony świat. (Niecierpliwość sercałączy zresztą z Marszem Radetzky’ego również sceneria i czas – obydwie powieści opisują czasy schyłku imperium i kończą się wybuchem I wojny światowej; a i życiorysy ich autorów pod pewnymi względami są zadziwiająco podobne…). Ostatecznie zaś o tym, że mam do czynienia z prawdziwym mistrzem pióra, przekonuje mnie kilka wspaniałych scen – śmierć Jacquesa, wyprawa starosty do Wiednia i audiencja u cesarza w obronie honoru syna, przyjęcie u Chojnickiego, w trakcie którego obsypani jeszcze confetti goście na wieść o zamordowaniu księcia Ferdynanda maszerują dookoła sali w takt Marszu Żałobnego Szopena. I koniec – koniec rodu Trottów, koniec cesarza Franciszka Józefa… koniec świata.

Karl Pippich, Carlsplatz, Wien, 1908.

A książkę zdjęłam z bibliotecznej półki dzięki rekomendacjom Sheyna Owieczkina oraz Marlowa z Galerii Kongo. Za te rekomendacje składam teraz oficjalnie stokrotne dzięki!

***
J. Roth, Marsz Radetzky’ego, przeł. Wanda Kragen, wyd. Czytelnik, Warszawa 1977.

Ilustracje:
[1] Historisches Museum der Stadt Wien / Wikimedia Commons
[2] H.-P.Haack / Wikimedia Commons
[3] Center for Jewish History / Wikimedia Commons
[4] www.dorotheum.com / Wikimedia Commons
[5] Koller Tanár Utódai / Wikimedia Commons
[6] www.imkinsky.com / Wikimedia Commons

Ogień młodości vs. rybia flegma – „Rybia krew”, Jiří Hájíček

$
0
0
„Już nigdy nie wrócę do naszej nadwełtawskiej wioski, którą musieliśmy porzucić. Chcę ją zachować w pamięci taką, jaka była, z rzeką w jej dawnym korycie, z chałupą wuja Vency, z szopą z desek pociągniętych pokostem, z psią budą i kolorowymi ulami w ogrodzie” (s. 350).

W tej wyróżnionej nagrodą Magnesia Litera powieści Jiří Hájíček opowiada o wsiach, które zniknęły z powierzchni ziemi za sprawą budowy elektrowni atomowej Temelín. Przykład jeden z wielu, bo przecież już niejedna wioska zakończyła swój żywot w podobnych okolicznościach, ale chyba zbyt mało mówimy o dramacie ludzi pozbawianych w podobny sposób czegoś więcej niż tylko domów.

W powieści poruszamy się naprzemiennie na dwóch płaszczyznach czasowych – w roku 2008, kiedy Hana, główna bohaterka, od lat przebywająca za granicą, wraca w rodzinne strony i próbuje nawiązać kontakt z dawnymi przyjaciółmi, oraz w latach 80., na które przypadają szkolne lata bohaterki spędzone w wiosce nad Wełtawą, która kilka lat później przestanie istnieć.

Prawdę mówiąc płaszczyzna bardziej współczesna niespecjalnie mnie interesowała. Nie wzruszają te wszystkie nagle odkryte tajemnice z przeszłości, przewidywalne zakończenia i pojednania; dużo ciekawsze od nich jest to, co dzieje się w przeszłości. Przejście od młodzieńczej beztroski, wiejskich potańcówek, opalania się nad rzeką, ognisk, posiadówek z tanim winem, plotek i dziewczęcych przekomarzań do bezlitosnej rzeczywistości z czterema wieżami elektrowni atomowej w tle, całe to przyspieszone dojrzewanie bohaterów – to chyba najmocniejszy akcent w powieści Hájíčka.

Elektrownia Temelín
Udało mu się to zderzenie. W tych pierwszych scenach wyraźnie czuć radość i nadzieję nastoletnich lat, atmosferę dorastania w małej wiosce, gdzie wszyscy się znają, w ostatnich – rozpacz i beznadzieję wysiedlonych oraz mroczną determinację tej garstki, która jeszcze się broni przed elektrownią, niczym grupka rozbitków na wzburzonym morzu. Ten wątek życia Hany, która jest najaktywniejszą miejscową działaczką przeciwko wysiedleniu mieszkańców, silnie splata się z jej osobistymi, miłosnymi problemami. To elektrownia – wspólny wróg – połączyła ją z jej ukochanym Petrem, ale i ona w końcu ich rozdziela. Na dryfującej pod prąd tratwie starej chałupy Petra zostaje w końcu tylko Hana. Symbolicznym końcem jej marzeń jest rozbita łazienka, którą z taką starannością odremontował Petr, wierząc jeszcze w możliwość ocalenia domu i ich wspólnego życia w nim.

Wszystko to zmienia bohaterkę – Hana przechodzi gorzką lekcję życia, dorasta. Stopniowo pozbawiana marzeń – najpierw tego o zostaniu nauczycielką w lokalnej szkole (która ostatecznie zostaje zalana wraz z resztą wioski), następnie marzenia o założeniu rodziny i osiedleniu się na stałe w domu Petra – czuje się bezdomna, nie ma dokąd pójść. Decyduje się więc wykorzystać okazję wyjazdu do Londynu. I tak rozpoczyna się jej wędrówka po świecie, w której nigdzie nie może zagrzać miejsca. „Zawsze kiedy gdzieś mi się spodobało, kiedy czułam, że zapuszczam korzenie, to zbierałam manatki i jechałam dalej” – mówi ojcu (s. 313). Wydaje się zadowolona – podróżuje, zwiedza świat, jest w dobrej sytuacji finansowej, ma młodego, kochającego partnera – ale mimo tych pozorów szczęścia jest emocjonalnie skrzywdzona, nieufna, wciąż gdzieś pędzi, jakby nie potrafiła już uwierzyć, że coś dobrego może być na zawsze.

Tato to ziemia

Na tle budowy elektrowni autor kreśli jednak nie tylko historię samej Hany, ale również jej rodziny – pełną traum z przeszłości, tajemnic i skrywanych żalów. Rodziny, która nie potrafi być razem, nie potrafi ze sobą rozmawiać. Centralną – i najbardziej konfliktową – postacią jest tutaj ojciec. Człowiek, który ponad wszystko ceni ziemię – do tego stopnia, że Hana utożsamia go z nią: „Tato to ziemia, brunatna ciężka gleba, nieruchoma w swojej masie, wilgotna, o cierpkiej woni” (s. 87). Po rewolucji z absurdalnym uporem dąży do odzyskania bezwartościowych już gruntów po ojcu, ale być może też dlatego, że mają dla niego wartość sentymentalną: są związane z historią z przeszłości, którą Hana poznaje dopiero po latach i która stawia ojca w innym świetle. Nie usprawiedliwia go – ale pozwala zrozumieć jego rozgoryczenie, fakt, że odreagowywał swój żal na własnej rodzinie. Nagle bezduszny tyran jawi nam się jako człowiek, który przez całe życie wypomina sobie, że w odpowiednim momencie nie był wystarczająco stanowczy, że nie potrafił się postawić.

Może też dlatego taką niechęcią darzy Honzę – tego, który według Hany jest jak wiatr, stale gdzieś pędzi, nie zgadza się, by żyć tak, jak każą mu inni. Zarówno w synu, jak i w córce stary Tomášek dostrzega swoją porażkę wychowawczą, ale również postawę, której po cichu im zazdrości. Czuje być może, że tak samo jak Hana walczy o rozpadającą się chałupę Petra, która jest jej domem, on sam powinien kiedyś walczyć o swoją ziemię, swoje życie, swoją przyszłość. To wszystko stawia go w ludzkim świetle i czyni postacią tragiczną, trochę podobną do innego literackiego despoty, Alfreda Lamberta z Korekt Franzena.

Jiří Hájíček (i elektrownia)
Rybia krew Czechów

Sam Hájíček mówi o Rybiej krwi, że „to powieść pisana bardziej sercem, niż głową” [1]. Temat jest mu bliski – sam pochodzi z okolic, o których pisze w książce, ma wspomnienia związane z zalanymi wioskami. „W tej powieści zagrożone wsie nie mają nazw, chociaż naprawdę istniały” – pisze na wstępie. Irytacja bohaterów, że „młodzi dzisiaj w ogóle nie wiedzą, że kiedyś tam była wieś”, to również jego irytacja. Dzięki temu o losach Hany, jej rodziny, przyjaciół i sąsiadów pisze z dużą dozą empatii. Czuć również, że dobrze zna wiejskie realia, które opisuje, ze wszystkimi ich cieniami i blaskami.

Nieco słabszą stroną książki jest moim zdaniem wspomniany na początku wątek współczesny. Przytłacza dramatyzmem, zbyt wiele tu tajemnic, które nagle wychodzą na jaw, łez i pojednań (choć niektóre postaci pozostają chłodne do końca, i za to plus); czuję też niedosyt, jeśli chodzi o wątek Petra – brakuje mi tu jakiegoś domknięcia. Poza tym nie do końca przekonał mnie kobiecy głos Hájíčka; wyczuwam w nim fałszywe nuty, a jego postaci kobiece, na czele z Haną, wydają mi się momentami drażniąco histeryczne.

Tak czy siak jednak Rybia krew to wciągająca, sprawnie napisana (brawa też dla tłumaczki, czyta się świetnie!) i bardzo emocjonalna opowieść o ludziach, którzy pozbawieni zostali swojego miejsca na świecie – na wiele różnych sposobów. Tych, którzy, ciężko doświadczeni w przeszłości, nie potrafią stawić czoła wyzwaniom przyszłości. O garstce odważnych – jak Hana, ogień, dziewczyna, która walczy do końca – i całej armii biernych i milczących – jak jej powściągliwy, zamknięty w sobie ojciec. Tutaj też leży klucz do interpretacji tytułu książki. Jak wyjaśnia sam autor: „O Czechach z południa mówi się przecież, że mają rybią krew. Dla mnie to metafora bezczynności, melancholii lub powściągliwości. Kto przeczyta książkę, wyciągnie może własne wnioski i po swojemu zrozumie ten tytuł” [2].

***
J. Hájíček, Rybia krew, przeł. Dorota Dobrew, wyd. Książkowe Klimaty, Wrocław 2015.

A jeśli ktoś jest ciekawy, jak wyglądały dawne wioski położone w rejonie dzisiejszej elektrowni Temelín, zachęcam, by zajrzeć na tę stronę. Jest tam spora galeria starych zdjęć, przedstawiających mieszkańców, domy i ulice nieistniejących już miejscowości, takich jak Březí, Křtěnov czy Podhájí. Duża dawka nostalgii!

Źródła:
[1] http://www.denik.cz/ostatni_kultura/rozhovor-strihali-me-v-brezi-ktere-zmizelo-kvuli-temelinu-rika-hajicek-20120524-.html
[2] http://www.radioservis-as.cz/archiv13/26_13/26_nalad.htm

Ilustracje:
[1] Motyw z okładki książki, projekt: Magdalena Kocińska | O!Studio / www.ksiazkoweklimaty.pl 
[2] IAEA Imagebank / Wikimedia Commons
[3] Fotografia autora ze strony wydawnictwa / www.ksiazkoweklimaty.pl
[4] Okładka książki ze strony wydawnictwa / www.ksiazkoweklimaty.pl
Viewing all 363 articles
Browse latest View live