To będzie chyba jak do tej pory najbardziej osobisty tekst na tym blogu. Z reguły wolę zasłaniać się książkami, i teraz też od książki wyjdę, ale tym razem mam potrzebę dodania czegoś bardziej od siebie.
Jak pewnie niektórzy z Was wiedzą, za trzy tygodnie Jonathan Franzen przyjeżdża do Polski. Natychmiast, gdy się o tym dowiedziałam, postanowiłam wreszcie przeczytać Korekty, które chodziły za mną od dawna. I chociaż spodziewałam się lektury z wyższej półki, to co dostałam i tak mnie zaskoczyło. Gęsta, pełnokrwista, aż skrząca się dowcipem i elokwencją proza. Mocno ironiczna, a zarazem ciepła i współczująca. Mimo ciężkiego tematu, niesamowicie lekka. Absolutnie doskonała.
Ilekroć zdarzy mi się tak bardzo zachwycić jakąś książką, obsesja szybko przenosi się na osobę autora. I przypomniałam sobie pewien numer „Książek. Magazynu do czytania”, którego gwiazdą był właśnie Franzen – jego wizerunek zdobił okładkę, poza tym był też wywiad i esej. Niestety nie znalazłam tego numeru w moim krakowskim mieszkaniu, treść wywiadu wyszperałam jednak w internecie i dzięki temu mogłam go przeczytać raz jeszcze.
Pamiętam, że zaraz po tej publikacji dyskutowałyśmy trochę na jej temat z Magdą z bloga Magda siedzi między książkami. Już wtedy broniłam myśli wyrażonych przez Franzena, dzisiaj jednak, po dwóch latach, broniłabym ich jeszcze bardziej stanowczo. Bo nikt tak świetnie nie zdiagnozował choroby, na którą sama cierpię, i która od tamtego czasu niestety jeszcze się pogłębiła – uzależnienie od technologii i równocześnie głęboką do niej niechęć.
Zdaniem Franzena współczesna literatura zmierza ku upadkowi, bo brakuje nam skupienia. Internet dostarczył tak wielu bodźców rozpraszających, że nie potrafimy spędzić kilku godzin w oderwaniu od wirtualnej rzeczywistości. Mrówczą pracę XIX-wiecznych ludzi pióra zastąpiło impulsywne, niedbałe i jałowe pisanie oraz przymus medialności. Nie jesteś w internecie – mała szansa, że się wybijesz. Franzen mówi tak: „Do wytworzenia się indywidualnego stylu, świeżej refleksji potrzebna jest samotność. Jeżeli nie możesz wytrzymać jednego dnia bez sprawdzenia, ile osób zajrzało na twoją stronę, jakie masz szanse na stanie się oryginalnym? Czeka cię miejsce w masie ludzi skrojonych według tego samego szablonu, powtarzalnych i przewidywalnych” i „Jednak w moim odczuciu najlepsze powieści amerykańskie tego okresu zostały napisane przez osoby, które nienawidzą portali i blogów. To ludzie, którzy ciężko pracują, żeby stworzyć sobie prywatną przestrzeń. Którzy wiedzą, kiedy powiedzieć technologii »nie«. Pytanie, czy uda im się przetrwać”.
I choć kwestia skupienia i ciężkiej pracy jest szczególnie ważna w przypadku pisarzy, nie dotyczy to przecież tylko literatów. Pod wpływem tego tekstu zrobiłam własny rachunek sumienia. I nie wypadłam zbyt korzystnie. Zostawiam na boku bloga, bo w tym punkcie akurat nie jestem tak krytyczna jak Franzen. Osobiście uważam, że blogowanie to jedna z lepszych rzeczy, jakie mi się w życiu przytrafiły, i prawdopodobnie nie porzucę Literackich skarbów nigdy. Ale są inne problemy. Obowiązkowa codzienna wizyta na Facebooku i kontrola, ile osób polubiło, a zarazem wstręt do wszelkich form autopromocji. Godziny scrollowania i przeglądania bezwartościowego śmiecia. A potem – złość na samą siebie, ile w tym czasie mogłabym przeczytać.
Nawet mój sposób czytania się zmienił. Zachłanny, łapczywy, pośpieszny, bez dłuższej refleksji, byle zaliczyć kolejną, tę, którą inni już czytali. A kiedyś z namaszczeniem brałam do ręki w bibliotece pożółkły tom i zagłębiałam się w nim z rozkoszą na długie tygodnie. Upajałam się szarym zapachem antykwarycznych egzemplarzy, gładziłam każdą stronę z czułością. Nie obchodziło mnie, co się dzieje gdzieś na zewnątrz, kto co wydał nowego i kto co o tym napisał. Byłam gdzieś w powieściowym świecie, zamknięta w nim niczym w hermetycznej banieczce. A potem przychodziły kolejne długie dni rozmyślań, trawienia, interpretowania. Bo myśli muszą mieć czas, żeby dojrzeć.
![]() |
Jonathan Franzen |
Franzen mi o tym wszystkim przypomniał. Nie tylko krytycznymi uwagami o internecie, ale i tym, że jego twórczość ma w sobie ten pierwiastek skupienia, cierpliwości i rozwagi, który tak lubiłam w swoim dawnym czytaniu. Pisze całkowicie w zgodzie z zasadami, które głosi. Nieśpiesznie, drobiazgowo, ostrożnie dobierając każde słowo. Tak, jak pisało się w czasach Manna, Flauberta i Dickensa, kiedy w skupieniu i pocie czoła powstawały jeszcze Wielkie Powieści. Takich Korekt nie da się połknąć w tydzień – i dobrze. Mają być spijane małymi łyczkami, z uwagą, w ciszy i skupieniu.
To oczywiście nie koniec – o Korektach napiszę jeszcze osobny tekst. Ale przy okazji tej lektury postanowiłam podzielić się swoją osobistą refleksją. Nie wiem, czy jestem z tym jedyna, czy wszyscy inni doskonale odnajdują się w tym nowym świecie i nie mają problemów z konsekwentnym trzymaniem się swojej ścieżki. Czasem odnoszę wrażenie, że tak. Ale mam silną wolę coś zmienić, wrócić do tego „nieśpiesznego szwendania się wzdłuż linijek jak brzegiem morza, wsłuchując się w cichy przybój mowy” (jak pisał Ajvaz) i „brania pięknych zdań do buzi i ssania jak cukierek”, długo, aż rozpłyną się w ciele niczym alkohol (jak pisał Hrabal). Bo brakuje mi tego.
Źródła:
[1] Dimitris Kritsotakis / freeimages.com
[2] Quinn deEskimo / Foter.com / CC BY-NC